Różne oblicza krzywdy

Wychowanie człowieka na zadufanego w sobie samoluba krzywdzi go bardziej niż narażenie go na drobne niepowodzenia.

Różne oblicza krzywdy

Skrzywdzono tysiące dzieci – słychać gromkie głosy z różnych powodów obrażonych na reformę szkolnictwa, która w tym roku skutkuje podwojeniem liczby uczniów w pierwszych klasach szkół ponadgimnazjalno-średnich (tak się teraz powinny nazywać :)). Najpierw straszono, że w szkołach, skądinąd borykających się z problemem coraz mniej licznych roczników, teraz zabraknie miejsc. Dziś, kiedy wiadomo, że miejsc jest znacznie więcej niż chętnych, mówi się o krzywdzie, bo dziecko nie dostało się do wymarzonej szkoły. Wiem, że te lamenty mają kontekst polityczny, że są elementem szerszej kampanii obrzydzania działań obozu politycznego dziś sprawującego władzę. Trudno, taką mamy politykę. I nie chodzi mi nawet o to, że tym sposobem w polityczne spory angażuje się młodych. To dobrze, niech wiedzą, jak jest, to przecież element dorosłego życia. Bardzo nie podoba mi się jednak to, jakie myślenie stoi za tym trąbieniem o krzywdzie. Myślenie zdeprawowane, wyrosłe z przekonania, że są ludzie lepsi i gorsi, elity i motłoch, że w życiu może mniej liczą się mocne łokcie i wielkie szpony, ale już bardziej subtelne rozgrywki – jak najbardziej.

Sprawa nie jest nowa. Od lat widać to na przykład w próbach obiektywizowania stopni (czy ocen, nie wiem, która teraz nazwa obowiązuje, tyle razy nomenklaturę zmieniano), zupełnie gubiąc przez to ich walor motywacyjny. Stawia się więc wszystkich młodych w bloki startowe i każe biec po jak najlepszy wynik. Jaki w tym sens? Ano dostaniesz się do lepszej szkoły, potem dostaniesz się na lepsze studia. Karmi się ich złudzeniami, że mając lepsze oceny są lepsi. Tymczasem po skończonej nauce wszyscy wdeptują w to samo g... dorosłego życia, które rządzi się zupełnie innymi prawami. To dopiero stres, gdy świetny student, któremu całe życie wmawiano, że jest lepszy niż rówieśnicy, nie znajduje satysfakcjonującej go pracy na kierowniczym stanowisku, nie załapuje się na wymarzoną adwokacką aplikację albo na staż w renomowanym szpitalu, bo nie ma ustosunkowanych rodziców. I decyduje się wyjechać na Wyspy. Często na zmywak.

Te dzisiejsze lamenty wypływają z takiego właśnie myślenia. Skończysz lepszą szkołę, pójdziesz na „lepsze studia” (co to w ogóle znaczy?) - będziesz miał lepszą pracę i najpewniej lepsze życie. A to nieprawda. Czy drobna, w sumie niewiele znacząca porażka, jaką jest niedostanie się do wymarzonej szkoły w wieku 15-16 lat, nie przygotuje do życia lepiej niż to ciągłe karmienie młodych złudzeniami?

Białej gorączki dostaję za to, kiedy słyszę pojęcie „dobra szkoła”. Co, w takich szkołach łopatami wiedzę nakładają do głów i uczyć się nie trzeba? Albo może ktoś w tych „gorszych szkołach” zabrania się komuś uczyć? A może lepsi nauczyciele? Bzdura. Wstyd, że dorośli, niby mądrzy i wykształceni ludzie, wpisują się swoimi poglądami w tak niedorzeczną logikę. Te szkoły są tylko w tym sensie lepsze, że gromadzą zdolniejszą młodzież. Dla części tych „szczęśliwców”, którzy do takich szkół się dostali, okazują się zresztą miejscem wielkiej traumy.

Co za sztuka – myślę tu o tzw. świetnych nauczycielach z tych szkół – zmotywować do nauki takich uczniów, którzy sami są zmotywowani? Jaka zasługa takiego nauczyciela czy takiej szkoły, jeśli piątkowy uczeń dalej ma piątki czy czwórki? Zwłaszcza gdy bierze korepetycje. A zdarza się przecież, i to wcale nie rzadko, że po paru miesiącach, roku, dwóch okazuje się, że któryś z tych do niedawna świetnych uczniów opuszcza szkołę (stojąc czasem przed ultimatum – opuszczenie szkoły albo repetowanie klasy). Wtedy mówi się, że „sobie nie radzi”. Proszę zwrócić uwagę: ta porażka nie jest już porażką szkoły, jak są sukcesami szkoły wyniki najlepszych uczniów, ale JEGO porażką. ON sobie nie poradził. Czy już sam fakt, że okazuje się, iż ktoś, kogo w procesie rekrutacji do takiej szkoły przyjęto, a teraz „sobie nie radzi”, nie pokazuje, że wcale nie taka dobra to szkoła i nie tacy świetni nauczyciele? Co to za świetna szkoła, która zamiast pomóc młodym przeżywającym jakieś trudności czy życiowe zakręty, zwyczajnie się ich pozbywa?

Wiem, co mówię. Ucząc przez lata w szkole „z niskim poziomem” miałem z niejednym takim człowiekiem kontakt. Potraktowany w pierwszej szkole jak odpad u nas odzyskiwał poczucie, że życie znaczy więcej niż miejsce w czołówce w wyścigu z innymi. W tej naszej „słabej” szkole, ci, których życie zmusiło do zmagania się z trudnościami, których nikt w ich wieku mieć nie powinien, dostawali szansę, by szkołę jednak skończyć. A poza nimi była cała masa fajnych młodych ludzi, którzy nie pretendując do bycia elitą świetnie ustawiali się do dorosłego życia, w którym, wiadomo, nie wszyscy mogą być kierownikami. Szczerze przy tym podziwiałem nauczycieli, którzy kogoś, kto przychodził ze średnią ocen trzy albo jeszcze niżej, potrafili przygotować do zdania matury. I to bez pomocy korepetytorów. To musieli być naprawdę świetni nauczyciele.

Tak, nie dostać się do wymarzonej szkoły (a czasem tylko do szkoły wymarzonej przez rodziców) sukcesem nie jest. Jednak przedstawianie tego jako tragedii to przejaw bardzo smutnego myślenia o szkolnictwie i wychowaniu młodych. Naprawdę liczy się głównie sukces i miejsca przed innymi? To chcecie wpoić młodym? To nie dziwcie się, że młodzi wychowywani w tym duchu okazują się egoistami, którym wszystko "się należy".  Bo w takim systemie wartości obco brzmią takie pojęcia jak altruizm, służba, poświęcenie czy bezinteresowność. Na szczęście sami młodzi często wykazują w kwestii wyboru szkoły i przyszłego życia więcej dystansu i rozsądku, niż rozhisteryzowani dorośli.