Wojownik

Barbara Gruszka-Zych; GN 20/2019

publikacja 18.06.2019 06:00

– Siedem lat byłem eremitą, który poszedł walczyć, wybierając samotność – mówi o. Bernard M. Alter OSB. Rok temu został wybrany na opata benedyktyńskiego opactwa Dormitio na Syjonie w Jerozolimie. – O co Ojciec walczył? – pytam. – Żeby Panu Bogu zrobić więcej miejsca w swoim życiu.

W zeszłym roku o. Bernard opuścił  pustelnię i został opatem. HENRYK PRZONDZIONO /foto gość W zeszłym roku o. Bernard opuścił pustelnię i został opatem.

My mamy się umniejszać, żeby On wzrastał – wyjaśnia. – Ale często to jest długi proces duchowego dojrzewania. W pustelni św. Jana, niedaleko Ain Karem, prawie na Pustyni Judzkiej, mieszkał w małym domku na ośmiu metrach kwadratowych. Od 20 lutego zeszłego roku, po benedykcji opackiej, czyli specjalnym błogosławieństwie, kieruje wspólnotą przy bazylice Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny. – Spodziewałem się, że dłużej będę eremitą, ale mój pobyt w odosobnieniu został przerwany przez kapitułę generalną, kiedy współbracia wybrali mnie na opata – mówi.

Z bagażem

– W ramach charyzmatu benedyktyńskiego istnieje możliwość zamieszkania w samotni – opowiada o. Bernard. – Święty Benedykt sam często uciekał od świata w miejsca odosobnienia. Pisząc regułę, wyszczególnił kilka kategorii mnichów, a wśród nich eremitów. Na pustelnię zawsze powołuje Duch Święty. W Ewangelii, która mówi o wyjściu Pana Jezusa na pustynię, czytamy, że to Duch Święty poprowadził Go w miejsce osobne. Bo Bóg wybiera miejsca, które w oczach ludzi nie mają zbyt dużego znaczenia. Rezerwuje też dla siebie osobę, która przyjmie Go tam do swojego serca. Gdyby ktoś poszedł na pustynię, szukając wyłącznie ciszy, nie znajdzie jej tam, bo cisza rodzi się w duchu. A poza tym byłby to pewien egoizm. Do samotni zawsze idzie się z jakimś bagażem. Może nim być wspólnota, problemy tego świata, pokój. – Z czym tam Ojciec poszedł? – pytam. – Mój opat podpowiedział mi: „Zabierz ze sobą naszą wspólnotę”. I tak zrobiłem.

Dusza monastyczna

– Nie jestem urodzonym benedyktynem, bo najpierw wstąpiłem do ojców paulinów – opowiada. – Moje początki są związane z Jasną Górą, gdzie w 1973 r. przyjąłem święcenia kapłańskie. Zarówno lata w Krakowie, kiedy w seminarium duchownym byłem prefektem kleryków i wychowawcą, jak i na Jasnej Górze były pięknym czasem mojej posługi. Potem zostałem posłany do Bawarii z misją założenia prowincji paulinów w Niemczech. W pewnym momencie, kiedy zostałem proboszczem, poczułem, jak odzywa się we mnie dusza monastyczna. Słyszałem, jak we mnie płacze, i wiedziałem, że muszę sprawić, by przestała. Dlatego wstąpiłem do opactwa benedyktyńskiego w Niemczech. Stamtąd moja droga prowadziła do Jerozolimy i jestem tu od ponad 20 lat.

W tej drodze towarzyszy mu Matka Boża Częstochowska. Kiedy tu przyjechał, ówczesny opat zdecydował, żeby w jednej z kaplic dolnego klasztoru pod bazyliką Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny powstała polska kaplica. Ozdobił ją właśnie pierwszy eksponowany w Jerozolimie wizerunek Jasnogórskiej Pani. Otaczają go cztery obrazy świętych: Wojciecha, Stanisława, Jadwigi Królowej i Brata Alberta.

Zapytaj wdowca

– Jak wygląda życie pustelnika? – dopytuję. – To nie jest tak, że mnich się zamuruje i nie wie, co się dzieje na zewnątrz – odpowiada o. Bernard. – Przeciwnie, musi z wielką uwagą nasłuchiwać wszelkiej biedy tego świata. Raz w miesiącu za zezwoleniem opata przyjeżdżała do mnie grupa Żydów prawosławnych, ochrzczonych w Rosji, a mieszkających w Izraelu, dla których odprawiałem liturgię w obrządku wschodnim. Przychodziły też mniszki i księża prawosławni. W ten sposób w samotni prowadziłem dialog ekumeniczny. Żeby żyć na pustelni i nie zostać starym kawalerem, trzeba mieć dobrze rozplanowany dzień, bo inaczej samotność cię przygniecie. Wstawałem o czwartej rano i do godziny dziewiątej się modliłem. Warto wiedzieć, że brewiarz monastyczny jest o wiele większy. Potem w moim domeczku odprawiałem Mszę św., a od godziny 9 zajmowałem się pracą. To były zwyczajne zajęcia domowe, ale i walka z plagami egipskimi, które mnie od czasu do czasu dotykały. A to pojawiły się termity, to znów wyległy węże albo szakale zrujnowały mi ogródek. Natura umie wymyślać ciągle nowe psikusy. Trzeba było też prać, gotować, sprzątać… O to, jak wygląda dzień eremity, proszę zapytać wdowca w jakiejś małej miejscowości. On pani opowie. To są tacy trochę pustelnicy, mieszkający na uboczu. W pustelni przygotowywałem też konferencje, które głosiłem dla współbraci, kiedy raz na jakiś czas przyjeżdżałem do klasztoru po produkty do malowania.

Ewangelia z kolorów

W domku pustelnika wydzielił sobie miejsce na pisanie ikon. Malował od dziecka, ale jako 18-latek zdecydował się pisać ikony. – Tworzyłem je bardziej intuicją, dopiero potem zacząłem się uczyć u prawdziwego mistrza – archimandryty Zenona (Teodora) w Rosji. Przełomem było dla mnie odkrycie ikony w Kościele łacińskim. Ona nie jest własnością jedynie Kościoła prawosławnego, ale to nasze wspólne dziedzictwo. To, że mamy dziś kult obrazów, zawdzięczamy nie Bizancjum, ale papieżowi. Grecja była ludem poezji i filozofii, a Rzym centrum sztuki, i to papież na Soborze Nicejskim II ogłosił, że kult obrazów ma być nienaruszalny. Współczesne tendencje doprowadziły twórców sztuki sakralnej do „czarnego punktu” Malewicza i nastał impas. Na szczęście wtedy wróciła do nas ikona.

– Jak się pisze ikony? – pytam. – To nie jest zwykłe malowanie obrazu, ale czynność o wymiarze duchowym. Człowiek stara się być narzędziem w ręku Boga, który go do tego powołuje. To rzemiosło, a jednocześnie przepowiadanie, ale nie słowem, tylko farbami. Pisanie ikon to mówienie o Ewangelii za pomocą kolorów. Z tym, że w tym przypadku działania twórcy są określone przez konkretne szkoły, w których artysta uczy się, jak objawić w kształcie artystycznym nieopisywalnego Pana Boga.

Bez ławek

– Czy bez pokory można zostać opatem? – pytam.

– Trudno bez niej być nie tylko opatem, ale w ogóle człowiekiem – mówi benedyktyn. – Zamiast słowa „pokora” używam słowa „skromność”. Skromność bywa wrodzona, jednak czasem trzeba ją ciężko wypracowywać. Najskromniejsi są ci, którzy zapatrzyli się w najpokorniejszego człowieka, jakim był Syn Boży Jezus Chrystus. To On powiedział: „Jestem cichy i pokornego serca”. Matka Najświętsza zwróciła uwagę, że Bóg „wejrzał na uniżenie służebnicy swojej”. Każde spojrzenie Boga na nas jest darem. Warto od Niego uczyć się pokory, która nie może być udawana. Aby tak było, trzeba stale dawać jej przykład, bo żeby coś było prawdziwe, trzeba tym żyć. Tylko Bóg jest pokorny, my możemy jedynie prosić, by znaleźć się w blasku Jego pokory. On „rzucił się w pokorę”, rodząc się w Betlejem, a potem biorąc na ramiona krzyż. Te dwa momenty są powalającym dowodem Jego uniżenia. Kiedyś służebna postawa była zarezerwowana w Kościele jedynie dla mnichów, reszta stroiła się w jakieś piórka. Dziś to niemożliwe. Jeżeli ludzie Kościoła nie przyjmą postawy sługi Chrystusa, który tutaj, za ścianą naszego kościoła, w Wieczerniku, umywał uczniom nogi, staną się mało wiarygodni. Na szczęście w swoim życiu spotkałem wielu pełnych pokory.

Też się pocił

– Mam osiemnastu współbraci mieszkających w dwóch miejscach – opowiada. – Większość na górze Syjon, a trzech nad Jeziorem Galilejskim, gdzie Jezus rozmnożył chleb i ryby. Religijności nie możemy sprowadzać tylko do głowy. Równie ważne jest serce, które czasem widzi więcej.

– Ma Ojciec jakieś recepty na to, by dobrze żyć? – pytam.

– Kiedyś ojcowie mówili: „Jeżeli chcesz się nauczyć dobrego życia, idź na rok do rodziny chrześcijańskiej, kierującej się Ewangelią, a po upływie tego czasu wyjdziesz przemieniony”. Życie Ewangelią uczy nas mądrych wyborów i ponadczasowego stylu, kiedy „już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus” – odpowiada. Kiedy dopytuję, czy boi się śmierci, zamyśla się: – Jestem człowiekiem, Pan Jezus też się bał, też pocił się krwią w Getsemani… Wydaje mi się, że w chwili śmierci nie będę grał herosa, ale wiem, że pójdę w ręce dobrego, miłosiernego Boga. Święty Benedykt napisał w regule, że nikt nigdy nie powinien zwątpić w miłosierdzie Boże. Jeśli po śmierci czeka na mnie miłosierdzie Boże, to mogę być spokojny. Myślę, że zbyt rzadko poza Adwentem słyszy się w Kościele wezwanie: „Przyjdź, Panie Jezu!”. A przecież ono towarzyszyło pierwszym chrześcijanom, którzy żyli w atmosferze paruzji, nieustannie gotowi na przyjście Pana. Dlatego do dziś w Kościele wschodnim nie ma ławek. Wszyscy stoją, bo gdyby Pan Jezus wszedł, będą gotowi Go przyjąć.