Drogi siostry Walentyny

Agata Puścikowska; GN 17/2019

publikacja 05.06.2019 06:00

Skończyła sto lat. A jej życie to piękna opowieść o odwadze, harcie ducha i życzliwości wobec każdego człowieka.

Siostra Walentyna 20 kwietnia ukończyła sto lat. agata puścikowska /foto gość Siostra Walentyna 20 kwietnia ukończyła sto lat.

Siostra Walentyna Obszyńska, zmartwychwstanka z Mocarzewa, 20 kwietnia skończyła sto lat. – Kiedyś, gdy byłam młoda, myślałam, że może dożyję… 75 lat. To najwyżej. Pan Bóg jednak ma swoje drogi i prowadzi nimi zaskakująco, bardzo zaskakująco, ale zawsze trafnie – uśmiecha się stulatka. Mimo wieku dziarska i sprawna. Czyta bez okularów, a w oczach ma ciepło i życzliwość. W sercu i pamięci – historię swojego długiego i pięknego życia.

Dom i wojna

– Dwie wojny przeżyłam, ale z wszystkiego wyszłam szczęśliwie. Kule leciały, pociski leciały, a mnie nie dosięgły. Bogu dziękować, dożyłam – uśmiecha się. – Bo za wszystko Bogu trzeba dziękować. I ci starsi, i młodzi.

Urodziła się, jako dziewiąte dziecko, niedaleko Gostynina. Rodzina wierząca, dbająca, kochająca. – Rodziców miałam wspaniałych, ani razu nie słyszałam, żeby się pokłócili. Wspólnie modliliśmy się, mama prowadziła Różaniec. Pamiętam, gdy odmawialiśmy tajemnice bolesne, ja płakałam... bo Jezus tak cierpiał. A mama przytulała i mówiła, że On cierpiał, żeby zmartwychwstać i nas zbawić. Teraz raduje się w niebie. Tamte modlitwy i czas, tamte rozważania to był początek mojego powołania… – opowiada s. Walentyna. – A u nas w domu było tak jak tutaj, w Mocarzewie. Tylko rzeczka płynęła, czysta woda i można się było kąpać – wspomina.

Jeszcze przed drugą wojną światową młoda Wala zaczęła przygotowywać się do wstąpienia do klasztoru. Wybrała siostry pasjonistki. Wcześniej jednak nauczyła się zawodu – wspaniale szyła. I już jako krawcowa miała wstąpić do zgromadzenia, lecz wybuchła wojna... – Straszny czas. Most na Wiśle zniszczyli. Nie mogłam się przedostać z Gostynina do Płocka. O pójściu do zakonu musiałam przynajmniej na jakiś czas zapomnieć – wspomina. – Potem okazało się, że ten zerwany most to może i mnie życie uratował, bo niedługo później w Płocku wielu księży Niemcy zabijali, i wiele zakonnic...

Młodej Wali udało się przedostać do Radości pod Warszawę. Uniknęła dzięki temu zesłania na przymusowe roboty. W Radości pomagała bratowej przy dzieciach – jej starszy brat był w niemieckim oflagu. I to w Radości Wala po raz pierwszy zaczęła ludziom pomagać jako pielęgniarka, czy raczej sanitariuszka. – Tam niedaleko żył lekarz, dobry człowiek. Oddał swój dom, parter, dla rannych żołnierzy. Wtedy, w 1942 roku, przeszłam po kryjomu kurs sanitarny w AK, umiałam dawać zastrzyki, opatrunki robić. Wiedzieliśmy, że szykuje się powstanie w Warszawie, szykowałam się i ja do niego. Pracowałam w szpitalu polowym w Falenicy.

Siostra wspomina też sytuacje, gdy trzeba było w konspiracji ratować rannych partyzantów. Kiedyś, pod osłoną nocy, przedzierały się z inną sanitariuszką do ciężko rannych. – Świecił księżyc, powoli szłyśmy lasem. Wpuścili nas do nieznanego domu, gdy partyzant wypowiedział hasło… Jeden ranny miał rękę złamaną. Unieruchomiłam. Ale drugi miał straszny krwotok. Moja koleżanka… zemdlała. Ja robiłam, co mogłam, by pomóc. Byłam twarda. Ale i tak lekarz był potrzebny, bo stan poważny.

Do powstania w końcu nie poszła, bo nie zdążyła przedostać się przez Wisłę. Potem spadła na nią śmierć siostry. Trzeba było się jej dziećmi, sierotami, zająć. – Zajmowałam się. Siostrzenicę w końcu wzięłam do siebie. Też została pielęgniarką. Przez lata pracowałyśmy potem ramię w ramię.

Szpitalne życie

Niemcy odeszli, przyszli Sowieci. Zostali komuniści. Pani Wala skończyła szkołę pielęgniarską. – Pracowałam też wiele lat jako laborantka. Nawet i w nocy wołali mnie, gdy trzeba było szybko coś zbadać, ludziom swoją krew oddać, przetoczyć – ode mnie wprost dla potrzebującego. Pamiętam, takie to były czasy.

Popołudniami była świecką apostołką wśród chorych. Chodziła modlić się do kaplicy i od sali do sali, do ludzi… – Chorzy czuli, że jestem dla nich nie tylko pielęgniarką. Garnęli się wierzący. Prosili o modlitwę, o spowiedź – wtedy szybko wołałam księdza. Czasem też, gdy wiedziałam, że ktoś umiera niepojednany z Bogiem, delikatnie prosiłam o zastanowienie. Często niemal na sam koniec prosił o sakramenty. Wtedy dawałam znać księdzu. Na motorze przyjeżdżał.

A bywało tak, że i sama pani Walentyna sakramentu udzielała, gdy maleństwo rodziło się i widać było, że nie przeżyje. Chrzciła z wody, pocieszała matkę, modliła się. Apostolstwo w trudnych czasach szalejącego komunizmu. Po przeszkoleniu w Warszawie, na zaproszenie płockiej kurii, pani Walentyna stała się też doradczynią życia rodzinnego. Za swą działalność wielokrotnie była szykanowana i wzywana do siedziby UB. – Kończyło się na pogróżkach – z błyskiem w oku wspomina. – Z pracy w szpitalu mnie nie zwolnili.

Powołanie wróciło

– Ja naprawdę mam za co dziękować. Opatrzność Boża prowadziła mnie i… wprowadziła jednak do zakonu.

Teraz być może mniej by to dziwiło. Ale w tamtych czasach kobiety po 50. urodzinach bardzo rzadko wstępowały do zakonów. Walentynie się to jednak udało. – Pracowałam już 23 lata w służbie zdrowia, do emerytury mi niewiele pozostało. Ale cały czas czułam w sercu, że nie jestem w pełni szczęśliwa i spełniona. Wcześniej poznałam wspaniałą s. Helenę, zmartwychwstankę z Mocarzewa. Zaprzyjaźniłyśmy się. Po jakimś czasie zaproponowała, bym została ich „zjednoczoną” – czyli miałam żyć po świecku, ale duchowością zmartwychwstańską. Pomyślałam: czemu nie? Warunek to regularne uczestnictwo we Mszy św., przystępowanie do Komunii św. Siostry, gdy przyjeżdżałam do Mocarzewa, dawały mi książki o naszych matkach założycielkach – Jadwidze i Celinie Borzęckich. Zafascynowały mnie te postaci i ich życie.

Kiedyś na urlopie w Kętach pani Wala poznała matkę generalną sióstr. – Wtedy zobaczyłam też starszą siostrę w białym welonie – co oznaczało, że wstąpiła niedawno, nie miała jeszcze ślubów wieczystych. Spytałam więc szybko, czy „takie starsze kobiety też mogą wstępować do zgromadzenia i czy… ja bym mogła...”. Bardzo się ucieszyłam, gdy usłyszałam: tak!

Miała 52 lata, gdy wstąpiła do zgromadzenia sióstr zmartwychwstanek. Śluby wieczyste złożyła w 1980 roku. Jak mówi – odnalazła wtedy pełnię szczęścia.

– Jako młoda dziewczyna chciałam do pasjonistek. One są od męki Pańskiej. Jako dojrzała kobieta wstąpiłam jednak do zmartwychwstanek – od zmartwychwstania! Bo takie jest ludzkie życie i los: najpierw trzeba umrzeć, żeby zmartwychwstać! – uśmiecha się s. Walentyna. – Czyż to nie jest ręka Boża?

W zgromadzeniu przebywała w wielu miejscach. – W Radomiu też pracowałam osiem lat ze starszymi, schorowanymi, biednymi ludźmi. Pieszo się do nich chodziło. Tam były rodziny duże, często zaniedbane. Dzieciaki w brudnych i dziurawych ubrankach. To trzeba było przeszyć, poszyć. Pamiętam, że ktoś mi kiedyś dał starą maszynę do szycia. Podarowałam ją młodej dziewczynie z wielodzietnej rodziny. Nauczyła się szyć, zadowolona, że mogła rodzinie pomóc…

Potem, przez 17 lat, siostra Walentyna opiekowała się niewidomą i sparaliżowaną siostrą Immaculatą.

Przygotowanie do starości

Mimo wieku do dziś stara się zachować formę. Chodzi – z laseczką – na spacery, stara się trzymać życiową dyscyplinę. – Jeszcze niedawno codziennie ćwiczyła i maszerowała co najmniej pół godziny po okolicy – opowiadają jej współsiostry.

– Jak dostałam taki trójnóg, to w ogóle mogłam swobodnie spacerować. Trójnóg się nie chwieje – instruuje z uśmiechem stulatka. – I mam wspaniały chodzik, który ma specjalną półeczkę, więc mogę rzeczy przewieźć, i mogę usiąść i odpocząć.

Dwa lata temu siostra nagle ciężko zachorowała. Właściwie nie było żadnej szansy na uratowanie 98-letniej staruszki. Upływ krwi był ogromny, lekarz nie dawał nadziei. Przyszedł ksiądz z Najświętszym Sakramentem i sakramentem chorych. Siostry modliły się nad chorą z gromnicą…

– A ja byłam taka szczęśliwa, że nareszcie do Pana Jezusa idę, a śmierć jest taka łagodna – wspomina s. Walentyna. Odmówiła zresztą wtedy transfuzji krwi – która, przynajmniej teoretycznie, mogła ją uratować. Mówiła, że „krew jest dla młodych, nie dla starych i umierających”. Leżała pod tlenem, spokojnie czekając na spotkanie z Jezusem. I otoczona czułą obecnością i opieką współsióstr… wyzdrowiała! Lekarz powiedział wprost: niemożliwe. Nie po takiej chorobie!

– Widać Jezus chciał, bym tu na ziemi jeszcze trochę pozostała… – mówi pogodnie s. Walentyna.

A co w życiu jest najważniejsze? Wiara, pokora i miłość. – Miłość do ludzi, miłosierdzie – żeby widzieć najpierw dobro, potem dopiero zauważać zło. Nie odwrotnie. A jeśli dodasz do zwykłych obowiązków, do codzienności miłość, to wtedy będziesz żyć miłosierdziem. Wtedy zobaczysz w chorych, samotnych, biednych bliźnich samego Jezusa.

Siostra Walentyna mieszka tuż obok ośrodka dla dzieci niepełnosprawnych intelektualnie. Domem Mocarzy opiekują się jej młodsze współsiostry, a ona z radością patrzy na dzieciaki i na ośrodek:

– Siostry okazują im tyle serca i uśmiechu. Z miłości do zmartwchwstałego Chrystusa! To wielka łaska…

A co zmieniłabym w swoim życiu?

– Bóg je kształtował, ono było dobre. Ale choroba, którą przeszłam, uświadomiła mi jedno: za mało mówi się o miłości i miłosierdziu. Za mało! To trzeba zmienić, bo miłosierdzie i miłość są najważniejsze. Od Boga – do ludzi. To największy dar i najlepsza ludzka droga...