100-letnia s. Walentyna

Magdalena Gorożankin

publikacja 26.04.2019 12:43

W Mocarzewie w Zgromadzeniu Sióstr Zmartwychwstania Pańskiego jedna z zakonnic obchodziła setne urodziny. Narodziny i okrągły jubileusz miały miejsce dokładnie w dzień Zmartwychwstania Chrystusa.

Jubilatka żyje od zmartwychwstania do zmartwychwstania... Magdalena Gorożankin / Foto Gość Jubilatka żyje od zmartwychwstania do zmartwychwstania...

W Mocarzewie, niewielkiej miejscowości koło Łowicza, znajduje się Zgromadzenie Sióstr Zmartwychwstania Pańskiego. W okresie Wielkiej Nocy zakonnice obchodzą swoje święto patronalne. Mszy św. w ich intencji przewodniczył bp Andrzej F. Dziuba, jednak w tym roku o jednej z nich pamiętał szczególnie. Siostra Walentyna dokładnie w Wielką Sobotę skończyła 100 lat.

Drobna, rozmodlona i zawsze uśmiechnięta siostra zakonna bardziej niż swoje urodziny przeżywa fakt, że może po raz setny przeżywać zmartwychwstanie Pańskie. – Nie ma większego szczęścia niż fakt, że On odkupił nas na krzyżu i zmartwychwstał. Zostawił się nam, jest z nami w sakramentach. Tylko w Jego męce, zmartwychwstaniu i miłosierdziu człowiek może być prawdziwie szczęśliwy – mówi zmartwychwstanka. – Urodziłam się w dzień zmartwychwstania Pańskiego. Setne urodziny były dokładnie w ten sam dzień, a męka i zmartwychwstanie od zawsze były obecne w moim życiu, którym kieruje Chrystus. Bóg już 100 lat temu miał dla mnie konkretny plan i chyba jeszcze wiele dla mnie szykuje, skoro tak długo żyję – dodaje z humorem.

Zakonnica przyszła na świat w Gostyninie, jako ostatnia z dziesięciorga dzieci. Wychowywała się w wierzącej rodzinie, gdzie każdy dzień wypełniony był modlitwą. – Z mamą codziennie odmawialiśmy Różaniec. Pamiętam, jak byłam malutka, gdy mama rozważała tajemnice bolesne, za każdym razem płakałam. Mama wtedy zawsze mnie pocieszała, że Pan Jezus umarł, ale zmartwychwstał. Z niecierpliwością więc czekałam na tajemnice chwalebne. One napełniały mnie radością – opowiada siostra.

Działanie Chrystusa Zmartwychwstałego w swoim życiu s. Walentyna odczuwała na każdym kroku i już jako dziecko czuła, że On chce mieć ją blisko siebie. – Miałam jakieś 12 lat, gdy panowała epidemia szkarlatyny. Strasznie zachorowałam, majaczyłam, gorączka nie odpuszczała. To był czas Świętego Triduum Paschalnego, a dokładnie Wielki Piątek, gdy wszyscy myśleli, że to już koniec. Wtedy poprosiłam mamę, by zawołała księdza. Nie mogłam przyjąć Pana Jezusa, ale wyspowiadałam się i spokojnie czekałam na to, co będzie dalej. W Wielką Sobotę, gdy w liturgii Chrystus zmartwychwstaje, i ja wstałam z łóżka. Wiem, że to Jego działanie. Wtedy jedyne, czego pragnęłam, to przyjąć Go w Komunii św. – mówi.

W dzieciństwie i młodości, choć bardzo lubiła tańczyć i miała wielu przyjaciół, bardziej niż na tańce czy spotkania z chłopcami wolała iść do kościoła lub zmówić Różaniec. – Gdy skończyłam 18 lat, wiedziałam, że chcę iść do zakonu. Zgłosiłam się do pasjonistek w Płocku. Gdy szykowałam się do klasztoru, wybuchła wojna. Pierwszy pocisk spadł na most między Gostyninem a Płockiem... Nie było wtedy mowy o klasztorze. Ale Pan Bóg cały czas był mi bliski. W trakcie wojny kilka razy chodziłam do księdza, by pomógł mi dostać się do klasztoru, wydał dokumenty, ale on wtedy powiedział, że więcej mogę zrobić jako świecka niż jako zakonnica. Wtedy pomyślałam, że jeśli mówi to kapłan, to chyba Chrystus przez niego mówi i odpuściłam – wspomina.

Tęsknota za zakonem była równie wielka jak za rodziną, która została w Gostyninie, gdy Walentyna odbywała dwuletni staż pielęgniarski w Gdyni. Walentyna wiedziała, że chce służyć Bogu, ale i drugiemu człowiekowi. Postanowiła pójść do szkoły pielęgniarek i ratować ludzkie życie. – Wtedy przekonałam się, że w szpitalu można tak samo apostołować jak w zakonie. Ofiarować swoją pracę i modlitwę Bogu, poświęcenie cierpiącym. Każdego dnia spotykałam chorych, których rodziny czekały tylko na wyrok i nie wiedziały, co robić. Nie bałam się mówić wprost, że w takich chwilach najlepiej oddać się Bogu – opowiada. Jako pielęgniarka niemal każdego dnia do chorych, umierających przyprowadzała kapłana i zachęcała do spowiedzi. – Mieli dużo czasu na przemyślenia, ja nie zmuszałam. Pytałam i jeśli była zgoda, prosiłam kapłana, by przyszedł z sakramentami. Wiele osób czuło się dużo lepiej, gdy w ich sercach, czasem po wielu latach, gościł Zmartwychwstały – mówi.

Posługa apostolska przysporzyła kłopotów siostrze jeszcze za czasów świeckich. Dwa razy była w sądzie oskarżona o edukowanie kobiet w zakresie planowania rodziny. Z każdej wizyty na policji wychodziła spokojna, a oskarżyciele dokładnie mieli wyjaśnione, na czym polega planowanie rodziny i co ma na celu. – Ducha Świętego prosiłam o mądrość, Matkę Bożą – o opiekę, bo odwagi mi nie brakowało. Zawsze wychodziłam zwycięsko. I z sądu, i z wojny, bo przez tyle lat nawet raz mnie nie aresztowano – wspomina.

Po wojnie zakonnica prosiła różnych kapłanów o pomoc w dostaniu się do klasztoru. Za każdym razem słyszała, że bardziej przysłuży się jako świecka niż jako zakonnica, bo one w tamtych czasach – tak, jak kapłani – były aresztowane i prześladowane. Lata uciekały. – Przestałam próbować. Byłam zadowolona ze swojego życia, spełniałam się jako sanitariuszka, towarzyszyłam w ratowaniu życia, ale szczęściem nie mogłam tego nazwać – opowiada.

Jej przygoda ze Zgromadzeniem Sióstr Zmartwychwstania Pańskiego zaczęła się już w szpitalu w Gostyninie, gdy siostry z Mocarzewa przychodziły odwiedzać pacjentów, rozmawiały z nimi i ich rodzinami. Już wtedy Walentyna darzyła je ogromnym szacunkiem i podziwem. Bliżej poznała zakon podczas wakacji. – Wyjechałam na wypoczynek w góry. Trafiłam na rekolekcje w Kętach, o których nikomu ze znajomych nie powiedziałam. Myśleli, że chodzę po górach, a ja poznawałam wtedy zgromadzenie. Myślałam, że jestem już za stara na zakon, bo miałam ponad 40 lat, a tam zobaczyłam taką nie najmłodszą siostrę w białym welonie. Wtedy jedna z zakonnic wyjaśniła mi, że przyjmują i starsze, ale trzeba mieć dyspensę – opowiada.

U Pana Boga nie ma przypadków. W tym czasie w Kętach obecna była matka generalna i przełożona zakonu. – Gdy zapoznała się z moją historią, dostałam dyspensę i przyjęto mnie. Wtedy byłam prawdziwie szczęśliwa – mówi z uśmiechem s. Walentyna.

Momentów, w którym Chrystus Zmartwychwstały chronił siostrę, wspomagał ją, było o wiele więcej. Niezliczone wędrówki do rodziny, podczas których piechotą przemierzała ponad 50 km, noclegi u nieznanych ludzi, wojenne historie czy troska o jej życie w czasie, kiedy podupadła na zdrowiu... W każdej z sytuacji s. Walentyna odczytuje działanie Zmartwychwstałego i przenosi je na wydarzenia w Piśmie Świętym. – On jest żywy, prawdziwy, obecny. Nie zapomnę, gdy pękły mi żylaki, których nabawiłam się przez lata pracy na stojąco. Wtedy siostry obmywały moje rany, pielęgnowały. Chrystus to samo czynił z apostołami przed ostatnią wieczerzą. A ja nie czułam się godna, jak św. Piotr. Dziś, gdyby tylko pozwoliły, całowałabym je po rękach za to, co robią dla mnie, dla podopiecznych. Jeśli człowiek uwierzy w zmartwychwstanie, w nieskończoną dobroć Chrystusa, będzie szczęśliwy, jak ja – podsumowuje s. Walentyna.