Lodołamaczka ze Szczecinka

Katarzyna Matejek; Gość koszalińsko-kołobrzeski 14/2019

publikacja 02.05.2019 06:00

Potrafiła kruszyć twardych: ich serca, dystans, niewiarę. Pozbawiona wzroku i słuchu, poznawała świat dotykiem.

Lodołamaczka ze Szczecinka Katarzyna Matejek /Foto Gość Siostra Lidia bezskutecznie prosiła uczestników spotkania w bibliotece, by zinterpretowali wykresy w alfabecie Braille’a.

Losy urodzonej w 1939 roku Krystyny Hryszkiewicz, która w piętnastym miesiącu życia po dwukrotnym zapaleniu opon mózgowych straciła wzrok, słuch i mowę, opisała w niedawno wydanej książce pt. „Ciemność i cisza przezwyciężone. Historia głuchoniewidomej Krystyny Hryszkiewicz” s. Lidia Witkowska, franciszkanka służebnica Krzyża pracująca w Laskach pod Warszawą.

Spotkanie autorskie, które 20 marca w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Szczecinku zgromadziło 40 osób, było formą wdzięczności za to, że niewielki nakład – 400 egzemplarzy – w połowie sfinansowali właśnie mieszkańcy Szczecinka, rodzinnego miasta zarówno głuchoniewidomej Krystyny, jak i jej wieloletniej opiekunki – s. Lidii.

W historię upośledzonej, lecz w niezwykły sposób afirmującej życie Krystyny s. Lidia wprowadziła słuchaczy, pomagając im wczuć się w sytuację, gdy zmysły wzroku i słuchu nie pośredniczą w odbiorze bodźców. – Napisałam tę książkę, ponieważ w dzisiejszym świecie tak dużo mówi się o dotyku, który jest dwuznaczny, skażony. Dla Krystyny był on jedynym sposobem komunikowania się z otoczeniem, miał głęboki sens – mówi służebnica Krzyża.

Historia Krysi pokazuje ponadto, że to, co dla nas jest dramatem, może mieć sens. Krysia straciła wzrok, słuch i mowę, a była najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Bitwa o jabłko

Zanim w 14. roku życia Krysia trafiła do zakładu w Laskach, żyła w ciemności i ciszy. Wszystko, czego dotknęła jako dziecko, musiało być jej. To był sposób komunikacji dziewczynki. Gdy otoczenie jej nie rozumiało, zdobywała wszystko przemocą – mówi s. Lidia.

Jej matka i ojczym (Krysia straciła tatę w wieku 3 lat) gotowi byli dać córce wszystko, by jej pomóc, a także… choć na chwilę od niej odpocząć, bo wszędzie wkładała swoje ciekawe ręce. Niestety, bez specjalistycznej wiedzy edukacja głuchoniewidomej była niemożliwa. Krysia dobijała się do świata, którego zupełnie nie rozumiała.

Rodzice byli zrozpaczeni. Po pomoc – po cud – wybrali się do Lublina, gdzie w 1953 roku w katedrze płakała łzami z obrazu Matka Boża Lubelska. Wizyta pozornie niczego nie zmieniła. A jednak w drodze powrotnej, na warszawskim dworcu, ktoś zauważył rozrabiającą Krysię i polecił szkołę dla głuchoniemych w Warszawie. Korzystając z przesiadki, od razu się tam udali i „cudem” zastali wizytującą placówkę prof. Marię Grzegorzewską, twórczynię pedagogiki specjalnej w Polsce. Podczas błyskawicznej konsultacji, gdy profesor celowo dała Krysi jabłko, by je zaraz odebrać, doszło do szarpaniny: Krysia przecież nigdy niczego nie oddawała. Gdy poczuła, że tym razem nie wygra… z desperacją zrobiła palcem dziurę w jabłku. – To był znak dla profesor, że tam, w tej głowie, w tym sercu, ukryty jest ogromny potencjał, świat inteligencji. Trzeba go tylko wydobyć – mówi z wdzięcznością s. Lidia.

Niebawem Krysia trafiła do Lasek koło Warszawy, gdzie siostry franciszkanki służebnice Krzyża prowadzą ośrodek szkolno-wychowawczy dla niewidomych.

Mowa „do ręki”

Pierwszą opiekunką Krysi była s. Emanuela Jezierska, prawnik z wykształcenia. Specjalnie dla niej wymyśliła mowę „do ręki”, polegającą na wystukiwaniu liter na palcach od wewnętrznej strony dłoni. Ale jak wyjaśnić, że ławka nazywa się ławka, a mama to mama? Zakonnica wykorzystała słabość dziewczynki do konia na biegunach. Odtąd dawała jej go wyłącznie, gdy ta napisała jej na dłoni k-o-ń. Gdy Krysia zrozumiała sens tego literowania, wpadła w szał nauki i chęć nazywania wszystkiego. – Dotykała rzeczy i wyciągała rękę, pytając: co to jest? – pokazuje gest literowania franciszkanka.

Odtąd głuchoniewidoma, nierozumiejąca, jak funkcjonuje świat, mogła poznawać wszystko, w tym zwykłe czynności, w których mogła wziąć udział, jak dojenie krów, praca w ogrodzie, sprzątanie, pranie. Swoim rękodziełem obdarowywała innych.

Gdy poznała alfabet Braille’a, otworzył się przed nią kolejny świat: zaczytywała się w czasopismach. Jednak wielu słów nie rozumiała. – Wypisywała je sobie, a potem prosiła o ich wyjaśnienie. Wyciągała z kontekstu różne wyrazy naraz, np. żołnierz, pokusa, zakonnica, garażowanie. To bywało bardzo zabawne – śmieje się zakonnica.

Podczas przygotowań do bierzmowania Krystynę zafascynowały imiona. Gdy pojęła, że istnieje ich wiele, zaczęła je sama zdobywać: łapała za rękę ludzi na ulicy, a towarzysząca jej siostra, przepraszając, tłumaczyła intencje podopiecznej. Raz, na Marszałkowskiej, gdy zatrzymała w ten sposób kierowcę autobusu, rozmowa o nieznanym przez niego słowie „bierzmowanie” (stwierdził, że jeszcze czegoś takiego nie jadł) stała się okazją do… ewangelizacji.

Krysia była w siódmym niebie, gdy rozmówcę udało się naciągnąć na informację o imionach jego rodziców, rodzeństwa, dalszych krewnych. Pytała o ich kolor oczu, włosów, choć może zdumiewać, co oznaczało „niebieski” czy „blond” dla niewidomej niemal od urodzenia. Człowieka zapamiętywała na zawsze po jednym delikatnym dotyku wierzchu jego dłoni. – Była fenomenalna. Słysząc, że ktoś się urodził np. 5 maja 1905 roku, podawała w mig, jaki to był dzień tygodnia – wspomina s. Lidia. – Miała takie wysepkowe możliwości poznawcze.

Poczuć odpuszczenie

Szczecinek, kilkadziesiąt lat temu. Ulicą biegnie kobieta, krzycząc wniebogłosy: „Moje dziecko mówi, już mówi!”. Nie wygląda na młodą mamę. To pani Hryszkiewicz, szczęśliwa, że po raz pierwszy usłyszała od Krysi słowo „mama”. Po latach siostry nauczyły Krystynę wymawiać niektóre słowa. Jednak podstawowym sposobem komunikacji pozostały dotyk, smak, węch.

Gdy idąc do spowiedzi w Szczecinku, napisała na kartce swoje grzechy, nie przyszło jej do głowy, że ksiądz nie zna alfabetu Braille’a. Wyznanie musiała więc przetłumaczyć opiekunka. Krysia nie usłyszała rozgrzeszenia, ale poczuła je ciałem – podczas sakramentu dotykała kratek konfesjonału, więc odebrała jego drżenie, a gdy kapłan trzykrotnie zapukał na koniec, zrozumiała to – chwyciła za zapisane alfabetem Braille’a kartki i porwała je.

Hierarcha nie taki straszny

Na człowieka patrzyła od wewnątrz. Dystynkcje czy wygląd nie miały dla niej znaczenia. Sama też nie miała kompleksów. Jej „brzuszek jak beczka” był wyłącznie powodem do śmiechu. Dla niej było ważne to, co w środku. Jeśli ktoś ją zainteresował, po prostu chciała go poznać. Dotykiem.

Na wstępie liturgii w kaplicy w Laskach siostry zazwyczaj informują podopiecznych, jacy kapłani stoją przy ołtarzu. Pewnego razu był w tym gronie kard. Kazimierz Nycz. – Napisałam jej to na dłoni, a ona mi na to: nie znam – śmieje się s. Lidia. – Po Mszy św. poszłyśmy do zakrystii, by mogła go sobie „obejrzeć”. Zgodził się. Z początku, gdy go dotknęła, struchlał. Kiedy trafiła na krzyż na jego piersi, ucałowała go. Wówczas kardynał rozpłakał się. I przytulił ją. Krysia była prawdziwym lodołamaczem.

Wcześniej, gdy miała 16 lat, spotkała się z prymasem Stefanem Wyszyńskim. Poruszony jej losem kardynał zaprosił ją do siebie, by jako pierwsza osoba mogła ucałować pielgrzymującą po Polsce figurę Matki Bożej Fatimskiej. – Prymas chciał, by ucałowała stopy Maryi, ale ona, mająca ogromne poczucie godności osobistej, miała inny plan. Wyrwała się kierującym nią osobom, chwyciła figurę i pocałowała ją w usta, dopiero potem w stopy. Miała charakter od samego początku.

Wprawianie ludzi w konsternację nie powstrzymywało jej przed osiągnięciem celu, np. zbadania palcami splotu czyjegoś swetra, lubiła bowiem dziergać na drutach i zachłannie pragnęła poznawać nowe ściegi. Nawet upomniana przez opiekunki była na tyle przemyślna, by wykorzystać tłok w autobusie do dyskretnego wyliczenia palcami oczek prawych i lewych na interesującym ją ubraniu sąsiadki. W nawlekaniu nitki na igłę (igłę kładła na język) nie miała równych. Siostra Lidia z uśmiechem wspomina wszystkie swoje przegrane w tych wyścigach.

Rower wodny

Życie ją cieszyło i chętnie to okazywała – śmiała się bez przerwy. Na twarzy głuchoniewidomej dziewczyny było wyraźnie widać, co przeżywa. Zresztą można było podejrzeć, co myśli, bo pisała o tym do siebie, na własnej dłoni. Ale czy miała poczucie humoru? Do tego potrzebna jest obserwacja mimiki rozmówcy, niuansów jego głosu. Bez tego trudno zażartować. A jednak… tak. A do tego lubiła drakę.

Jej prostolinijność wyrażała się w tym, że stawiała sprawy jasno i czasem lubiła się posprzeczać. – Na przykład o to, że ja, dużo młodsza od niej, powinnam pedałować na rowerze wodnym, gdy ją to zmęczyło. Ale była zarazem ufna. Ona sobie nie wyobrażała, że człowiek może być zły. Wiele rzeczy dla niej było oczywistością: nie kłamała, nie kombinowała. Jeśli miała zły dzień, podchodziła do mnie i mówiła wprost: nie kocham siostry. I odchodziła bokiem, nie czekając na moją reakcję.

Krystyna Hryszkiewicz zmarła 27 stycznia 2013 roku. – Po co taka Krystyna żyła? – prowokuje pytanie s. Lidia. – Ona nawróciła tabuny ludzi. I to tylko przez to, że żyła, że ktoś ją spotkał, o coś zapytał, zastanowił się.

Głuchoniewidoma lodołamaczka serc – twardych, smutnych, niewierzących – patronuje swojemu miastu z cmentarza. Jej grób można znaleźć (gdy wchodzi się bramą z ul. Słupskiej) w drugim rzędzie od końca, po prawej stronie.