To się nie mogło dobrze skończyć

GN 9/2019

publikacja 01.04.2019 06:00

O Bogu, który choć patrzy na nas z góry, to nie patrzy na nas „z góry”, opowiada Urszula Mela.

To się nie mogło dobrze skończyć roman koszowski /foto gość Urszula Mela, mama Jaśka Meli, psycholog, autorka książki „Bóg dał mi kopa w górę”

Marcin Jakimowicz: A teraz wysłuchają Państwo opowieści o tym, jak Ula Mela przed ubiegłorocznym Wielkim Postem postanowiła się nawrócić...

Urszula Mela: …i wyszło, jak wyszło. Jak zwykle. (śmiech) Zbliżał się Wielki Post. Czułam się wyjątkowo kiepsko. „Za słabo się staram” – myślałam. „Czego mogę się wyrzec? Bez słodyczy mogę żyć”…

…a bez papierosów?

Wchodzisz na drażliwy teren. Mission impossible. Czułam się letnia, kiepska. „Zmarnuję kolejny Wielki Post”. Był to czas, gdy we wspólnocie mieliśmy chodzić po domach, ewangelizując.

Bałaś się?

Jasne. Cały czas się boję.

Bo łatwiej głosi się w kinie, w Lublinie i Koszalinie niż na własnym osiedlu?

To też. Ale ja w ogóle mam trud „wychodzenia ku”. (śmiech) Zdecydowałam się na chodzenie po domach przez posłuszeństwo. Katechiści powiedzieli nam, że aby iść do innych z Dobrą Nowiną, trzeba być pojednanym ze wszystkimi i nie można czuć się lepszym od tych, którzy otworzą nam drzwi. „OK. Pojednana chyba jestem” – pomyślałam. – „I wcale nie czuję się lepsza od innych”. Miałam wrażenie, że sama jestem jakaś taka do wyrzucenia. Nie zdążyłam jednak do nikogo wyjść z Ewangelią, bo zainterweniował Pan Bóg. Dostałam wysokiej gorączki. Walczyłam antybiotykami, ale nie pomagały. Gorączkę miałam przez dwa miesiące. Na Wielki Post wylądowałam na oddziale wewnętrznym. Leżałam na sali, gdzie starsze panie cały czas jęczały, opowiadały o swych dolegliwościach (nie słuchały się nawzajem, tylko jak w mantrze powtarzały refren: „źle bardzo”). Przerywały jedynie na oglądanie tureckich seriali. Już po chwili czułam się lepsza od wszystkich razem na tym oddziale! Pan Bóg pokazał mi, jak bardzo jestem zakłamana. Jedynie udaję pokorną, „gorszą”.

Bałaś się śmierci?

Teoretycznie nie. Ale Bóg krok po kroku odsłaniał warstwy lęku, które okrywały moje serce. Okazało się, że noszę w sobie mnóstwo traum. Dotarło to do mnie, gdy przyszły badania szpiku. Uświadomiłam sobie, jak panicznie boję się białaczki, cierpienia.

Jaki jest lek na lęk? Pytam panią psycholog…

Jako psycholog mogę ci godzinami opowiadać o mechanizmach lęku. Wolę jednak odpowiedzieć jako osoba wierząca w Chrystusa. Wierzę, że lekarstwem na lęk jest przypominanie sobie o swojej tożsamości: jestem córką Boga, On stworzył mnie po to, by mnie kochać. Lęk nie pochodzi od Niego. W miłości nie ma lęku. To nie On sprawia, że trzęsiesz się ze strachu.

To sprawka tego, który „dniem i nocą oskarża”?

I syczy: „Zobaczysz, będzie gorzej”. Demon chwyta nas w tę pułapkę od czasów Adama i Ewy. Mnie łapie na haczyk: „Nie nadajesz się. Jesteś zbyt kiepska, by cię kochał. Nie zasłużyłaś”. Często niestety daję się nabrać. Ratuje mnie to, że przypominam sobie katechezę Zwiastowania: schody prowadzące do sadzawki chrzcielnej. Schodzę w głąb własnego grzechu i jestem przerażona, ale wiem, że ręka w rękę idzie ze mną Jezus i uspokaja: „Kochana, nie bój się. Kocham cię taką, jaka jesteś”. Wtedy mnie zatyka. Brakuje mi słów.

Gdy moja znajoma przeżywała atak lęku, dusiła się, ataki paniki ją paraliżowały. Przeżywałaś podobne stany, gdy jako dziecko czekałaś na powrót ojca?

Bałam się bardzo. Zbliżała się piętnasta i zaczynało się oczekiwanie. Kiedy wróci? W jakim stanie wróci? Nie chodziłam od okna do okna, siedziałam sparaliżowana. Przez wiele lat budziłam się z potwornym lękiem. Budzenie się było najgorszą rzeczą w życiu. Pierwsze uczucie po otwarciu oczu? Przerażenie.

Miałaś problem, by przyjąć Boga jako ojca?

Ogromny! Zmierzyłam się z tym w czasie pielgrzymki do Lourdes. Byłam otoczona pobożną ekipą. Czułam się jak czarna owca. Na domiar złego wszyscy wyjeżdżali do mnie z refrenem: „Bóg cię kocha”. Nie mogłam tego słuchać! Zrobiłam wówczas eksperyment: uruchomiłam wyobraźnię.

Ula wdrapuje się na kolana Taty?

Nie. Wyobraziłam sobie, że z nieba patrzy na mnie Ktoś z ogromną miłością. Zadziałało. Wiedziałam, że choć On patrzy z góry, to nie patrzy na mnie „z góry”. Poczułam ogromną czułość, miłość. Poryczałam się. Nie miałam w życiu takiego doświadczenia… W drodze do Lourdes odwiedziliśmy Taizé. Bracia przywieźli schorowanego brata Rogera. Spojrzał na mnie i przeszedł mnie dreszcz. Miałam wrażenie, że mnie prześwietla, widzi w całej nędzy, ale jego wzrok był łagodny, delikatny. Żadnego osądu. Czysta miłość. To musiało być z Boga.

Twój syn Jasiek opowiadał mi: „Wyładowałem na ojcu wszelką złość. Wykrzyczałem mu w twarz, że go nienawidzę. Byłaś w jaskini lwa. Wierzyłaś, że to może się dobrze skończyć?

Coś ty… To była równia pochyła. Sytuacja bez wyjścia. Żadnego rozwiązania. Na tym polega przechodzenie przez ciemną dolinę, że tam naprawdę jest ciemno. Żadnego pocieszenia, nadziei. Boisz się, nie widzisz rozwiązania. Dopiero po drugiej stronie dostrzegasz, że On w tym wszystkim był.

„Stopniowo przestałem widzieć w nim agresora” – opowiadał o tacie Jasiek. „Widziałem człowieka zranionego. Ta lekcja przewartościowała moje życie”.

Ja przerobiłam ją w relacji z moim ojcem. Zobaczyłam, że zło, którego od niego doświadczyłam, nie brało się znikąd. Zobaczyłam człowieka złamanego, cierpiącego, biednego, przerażonego. Takie spojrzenie zmienia wszystko. Podobnie było z moim mężem: Pan Bóg pozwolił mi zobaczyć w nim swoje ukochane dziecko. Przeorane cierpieniem…

„Kiedyś w czasie ostrej awantury z Jaśkiem stanąłem nad nim i poczułem, jakby mój tata stał nade mną” − opowiadał mi. „Byłem na miejscu syna”. Dlaczego kopiujemy najgorsze wzorce z dzieciństwa? Przecież zarzekaliśmy się, że nigdy się tak nie zachowamy.

Robimy z pamięci wycinankę. Wycinamy dobre wspomnienia, a pozostawiamy traumy: to, co bolało, raniło, uwierało… Demon siedzi jak pasożyt w naszych mechanizmach obronnych i zmienia percepcję. Po grzechu pierworodnym świat Adama i Ewy się nie zmienił. Zmieniła się percepcja. Zaczęli widzieć wszystko inaczej.

O. Marko Rupnik na ogromnej białej ścianie namalował pięć czerwonych kropek. „Co widzicie?” – zapytał uczestników rekolekcji. „Pięć plam” – odpowiedzieli. A gigantycznej białej powierzchni już nie zauważacie?” – zdziwił się.

Demon sprawia, że widzisz kilka bolesnych wspomnień, a zapominasz o ogromie dobra, które cię spotkało. Dlatego tak ważne jest przypominanie sobie o nim. Uderzył cię ojciec. To krzywda, którą zakodowałeś i którą podsyca demon. Mówi: „Zrobił to, bo cię nienawidzi”. Nieprawda. Uderzył cię, bo nie panował nad emocjami, nad lękiem. Nie chodzi o usprawiedliwianie agresora. Gdy demon ze swą śpiewką trafi na taką osobę jak ja, z tendencją do samobiczowania…

Witaj w klubie…

…zaczyna ściemniać, zaciemniać, podsuwać ci same negatywne przeżycia, traumy. Chodzi o proporcje: o gigantyczną białą przestrzeń i kilka czerwonych kropek.

Może dlatego hebrajskie słowo zakar (plemnik) oznacza również „pamięć”? Tak jakby Bóg podpowiadał: przekazujcie pamięć.

Przypominajcie sobie o dobru, które was spotkało, nie koncentrujcie się na złu. Gdy zaczynam wchodzić w samooskarżenie i wracają traumy, przypominam sobie, co Bóg zrobił z moim małżeństwem. Po ludzku to się nie mogło dobrze skończyć. A stał się cud…

Twój mąż mówi: Najlepszą terapię zaserwował mi… Kościół katolicki”.

Odkrywasz tam Boga, który kocha cię z całym bagażem grzechu, historią życia, traumami, zranieniami. Nie skreśla cię. On naprawdę może zmienić przekleństwo w błogosławieństwo.

Często musisz słyszeć, że Bóg Cię kocha?

Cały czas. Demon, który „oskarża braci dniem i nocą”, nie próżnuje. Na refren: „Nie nadajesz się”, muszę usłyszeć: „Ula, kocham cię!”. Wiesz, co było najgorsze w czasie ubiegłorocznego pobytu w szpitalu? Nie tylko to, że poczułam się lepsza od wszystkich jęczących kobiet. Ja nie mogłam ich znieść! Nie mogłam znieść tego narzekania, tureckich seriali. Marzyłam, by leżeć sama. A taka byłam pobożna jeszcze kilka dni wcześniej… Wiesz, że Bóg spełnił tę prośbę? W zatłoczonym szpitalu na pięć dni wylądowałam w sali sama. Zapadałam się coraz bardziej. Znajomi mówili: „cztery zakony modlą się za ciebie”, „wspólnoty pamiętają”. Dla mnie były to martwe słowa. Czułam się jak Judasz, który patrzy na szczęśliwych apostołów i nie może wejść w ich doświadczenie.

Ale od Jezusa słyszy: „Przyjacielu”.

Ja też to słyszałam. Trzymała mnie przy życiu liturgia godzin. Modliłam się z posłuszeństwa, a może ze strachu… „Umacniaj nadzieję chorych i obdarz ich zdrowiem, spraw, abyśmy śpieszyli im z troskliwą pomocą”. Wypowiadałam te słowa, choć do mnie nie docierały. Przestałam pracować; nie czułam się potrzebna. Ja, Ula Mela, nie mogłam pomagać ludziom. (śmiech) Nie ruszyłam na ewangelizację. Wszystko zostało mi odebrane. Po pięciu dniach w sali położono starszą panią, taką samą jak poprzednie. Ona w ogóle mnie nie denerwowała! Seriale przestały mnie zabijać. Bóg uczynił we mnie przestrzeń. Bez mojego wysiłku, bez starań. Pokazał mi jedno: w tym wszystkim nie chodzi o to, czy się nadaję. Wiadomo, że nie! Chodzi o Niego. Powiedział: „Idź. Resztę Ja w tobie zrobię”.