Nie ma mowy!

Marcin Jakimowicz; GN 5/2019

publikacja 28.02.2019 06:00

Rut kumple żegnali tak wylewnie, że interweniowała policja. Dorota, fanka Nirvany, była bliska podpisania aktu apostazji, a Róża przemyciła płyty Guns N’ Roses, by sprzątać klasztor przy dźwiękach „November rain”. Znalazły swe miejsce we wszechświecie. Dlaczego w zakonie? Bóg raczy wiedzieć.

Broń Boże! Co za pomysł? - s. Dorota Kowalewska, augustianka

Nie ma mowy!   Roman Koszowski /Foto Gość Pan Bóg „dobrał się” do mnie w liceum. To wtedy zaczął mnie do siebie nawracać. Wcześniej nie miałam z Nim wiele wspólnego. Przez pewien czas byłam nawet związana ze środowiskiem satanistów. Moim największym idolem był Kurt Cobain. Słuchałam nałogowo Nirvany, potrafiłam zagrać na gitarze kilka ich kawałków. Cobain był dla mnie naprawdę ważny. Przez dwa lata przeżywałam ogromną ciemność, depresję (był to najmroczniejszy okres mojego życia) i postanowiłam nawet rozstać się na jego wzór ze światem. Na szczęście nie doszło do tego.

Jako neofitka napotkałam sporo zawirowań. Rodzice kompletnie nie rozumieli moich wyborów. Sami nie chodzili do kościoła. Jak się nawróciłam? Dzięki… kotu.

Mama zadzwoniła, że przy drodze leży kotek. Potrącony, cały we krwi. Wzięłam go na ręce i zaniosłam do weterynarza. Było jeszcze za wcześnie i lekarza nie było. Kociak zdechł. Siedziałam na krawężniku i pomyślałam: „Pomodliłabym się, ale nie pamiętam nawet słów »Ojcze nasz«”. Słabo…

Przyjechał weterynarz. Powiedział, że kotka i tak nie udałoby się uratować. Przeryczałam pół dnia. Poszłam do szkoły (byłam w trzeciej klasie liceum). Na religię przyszedł jakiś diakon. Gdy wracałam do domu, przyłączył się do mnie. Zaczęliśmy gadać. Nie pamiętam kompletnie tej rozmowy. Przechodziliśmy obok jednego z kościołów w Bełchatowie, a on wszedł do niego bocznym wejściem. Nie chodziłam do kościoła, ale zdziwiło mnie to, że w środku tygodnia otwarte jest boczne wejście. Zerknęłam do środka kierowana ciekawością. Zobaczyłam wiele konfesjonałów, a do każdego sporą kolejkę. Okazało się, że w parafii trwają misje. Ustawiłam się w ogonku i wyspowiadałam się po wielu latach niechodzenia do kościoła.

To było tak kluczowe wydarzenie, że od tej pory zaczęłam chodzić do kościoła regularnie. Nawet codziennie. Rodzicom bardzo się to nie podobało. Miałam się uczyć, a nie uciekać w jakieś religijne fanaberie. Nie dawałam za wygraną. Pół roku później znalazłam wspólnotę Odnowy w Duchu Świętym. Mama, widząc zmianę, jaka we mnie zaszła… sama poszła do spowiedzi.

Wspomniałam o dwóch latach ogromnej ciemności, którą przeżywałam jako nastolatka. Po latach znalazłam pamiętnik z tamtego czasu. Pod hasłem: „Kim chciałabyś zostać w przyszłości?” wypisałam całą listę zawodów. Na samiutkim końcu dopisałam: „A może zakonnicą?”. Nie pamiętałam tej notatki. Nie mam pojęcia, dlaczego to napisałam.

O czym myśli świeżo upieczona neofitka? O tym, by poświęcić życie Bogu. Pierwsze, co przychodzi do głowy? Zakon. Mama rzuciła: „Dziecko, ty nie masz w ogóle predyspozycji do wejścia na taką drogę”. Co tu dużo gadać: miała rację. Byłam przekorna, uparta, nigdy nikogo nie słuchałam, chodziłam własnymi ścieżkami. Gdy kiedyś jechałam na rekolekcje do sióstr, mój niewierzący tata z nutą ironii zapytał: „A ty jeszcze wracasz czy już tam zostajesz?”. „Tato, tam trzeba mieć maturę” − ucięłam rozmowę. Ponieważ jestem niedowiarkiem (tu niewiele się zmieniło), poprosiłam Boga o znak: „Ponieważ nieustannie słyszę, że się nie nadaję, proszę Cię, by jakaś nieznana mi osoba świecka (nie ksiądz, bo od nich czasami to słyszałam) powiedziała mi, że mam pójść do zakonu”.

W czasie matury jeden z księży powiedział: „Dorota, życie zakonne − życiem zakonnym. Masz trochę czasu, spotykaj się teraz z chłopakami”. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. (śmiech)

Znak nie przychodził. Zdałam na Politechnikę Wrocławską i na starcie spotkałam swoją wielką miłość. Zakochałam się po uszy. Byłam wierna słowom kapłana. To był burzliwy związek. Rozstaliśmy się po trzech miesiącach, ale potem do siebie wracaliśmy. I tak przez dziesięć lat. Wsiąkłam w życie studenckie. Nowe miasto, nowi ludzie, imprezy. Gdzieś w głowie kołatała myśl: „Jest Ktoś, kto na mnie czeka”, ale ponieważ nie dawał mi żadnego znaku, nie miałam wyrzutów sumienia.

Po drugim roku studiów poszłam z mamą na pielgrzymkę do Częstochowy. Na postoju usiadłam na krawężniku i zaczęłam jeść kanapkę. Nagle podeszła jakaś kobieta z dzieckiem i rzuciła do mojej mamy: „Przepraszam, czy pani córka nie jest przypadkiem siostrą zakonną?”. Aż zakrztusiłam się kanapką. Mama krzyknęła: „Broń Boże! Co za pomysł? Dlaczego pani pyta?”. „Widziałam, jak modliłyście się w kościele. Tak może modlić się jedynie osoba zakonna”. Dała czadu… Mama troszkę się wystraszyła, bo powiedziała: „Cokolwiek byś wybrała, najpierw skończ studia”.

Przyszedł znak. Nie mogłam go zanegować, ale znaki – jak to znaki – działają przez chwilę, a człowiek ma krótką pamięć. „OK – powiedziałam – to teraz niech to potwierdzi jakaś osoba zakonna”. Co ciekawe, wcześniej słyszałam takie głosy, ale po tej prośbie to się urwało. Cisza w eterze. Znalazłam wspólnotę. Duszpasterstwo przy oratorium salezjanów. Zaczęłam działać jak szalona. Wszędzie mnie było pełno. Kiedyś wybrałam się do sióstr służebniczek do Poznania. Wydarzyła się tam przekomiczna sytuacja. Przez cały pobyt siostry nie pisnęły ani słówkiem o powołaniu. Pewnego dnia poszłam do kaplicy i zastałam w niej najstarszą siostrę w klasztorze. Zobaczyła mnie i zaczęła się głośno modlić: „Panie Jezu, zapukaj do tego serduszka, bo ono jest tylko Tobie poświęcone”. Pomodliła się i… spłoszyła. Jeszcze przez miesiąc mnie za to przepraszała: „Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. To nie jest w moim stylu”.

Pierwszy raz w życiu widziałam zakonne śluby. Powiedziałam: „Panie Boże, do trzech razy sztuka. To teraz powiedz mi o powołaniu przez słowo Boże”. Usłyszałam natchnienie: słuchaj psalmu. Padły słowa: „Posłuchaj, córko, spójrz i nakłoń ucha, zapomnij o domu swego ojca”. Usiadłam z wrażenia.

Wróciłam do Wrocławia. Studia, duszpasterstwo, oratorium, praca. Znowu zaczęłam spotykać się z moją miłością. I jak nigdy dotąd dosłownie wszystko zaczęło się nam układać. Jak po maśle. Jedyny problem? Zrywałam kontakt z Panem Bogiem. Mój chłopak ateista był ważniejszy.

Kiedyś wyszłam na spacer. Przechodziłam obok kościoła. O dziwo, były włączone głośniki na zewnątrz. Gdy przechodziłam, padły słowa: „Pójdź za Mną. Odtąd ludzi będziesz łowił”. Czułam, że On się o mnie kolejny raz upomniał.

W domu powiedziałam: „Słuchaj, kochanie. Pakuj się. Na pewno pójdę do klasztoru”. Przyszedł pokój serca. Byłam zdeterminowana. Mój chłopak powiedział kiedyś: „To jest jedyny konkurent, z którym nie będę walczył”. Trochę nocy przeryczałam. Walka była ogromna. Pierwsze lata w klasztorze to był czyściec. Bolało.

Pracowałam jeszcze przez dwa lata, do końca studiów. Wtedy zobaczyłam drugą stronę medalu. Poznałam Kościół od brudnej i ciemnej strony. Zobaczyłam jego małość, słabość. Załamałam się. „To nie może być Kościół, którego pragnął Jezus!” Przeżyłam ogromny kryzys. Zamierzałam nawet podpisać akt apostazji.

Wówczas przyjechała do nas siostra augustianka. Gdy zaczęłam jej opowiadać o swoich rozterkach, powiedziała: „To temat na dłuższą rozmowę. Przyjedziesz do Krakowa?”.

Gdy pierwszy raz weszłam na furtę na Skałeczną, westchnęłam: „Boże, dobrze, że nie mam powołania do klasztoru. A nawet gdybym miała, to na pewno nie tutaj”. (śmiech) Jak widać, myliłam się.

Jak to się stało? Bóg raczy wiedzieć. (śmiech) Znajomy ksiądz powiedział mi przed przyjazdem do augustianek: „Szukaj męża”. Gdy przyjechałam do Krakowa, jedna z sióstr powiedziała: „Jest tu Dorota, ale… ona szuka męża”. Wtedy podeszła do mnie przełożona. Pokazała mi obrączkę: „Szukasz męża? Tego męża? Tu Go znajdziesz…”. „Nie, nie o to mi chodzi” – odparłam. Wyjechałam z klasztoru z ulgą. Ale po powrocie… nigdzie nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Tęskniłam. Dwa tygodnie później byłam znów na Skałecznej.

To jest moje miejsce. Od początku czułam, że moje powołanie nie jest tylko dla mnie. Mój tata nawrócił się tydzień przed moimi ślubami. Poszedł do spowiedzi. Jedna z kobiet, która widziała w internecie moje śluby, napisała, że po tym, co zobaczyła, poszła po latach do spowiedzi.

Uważajcie, jestem groźna! - s. Rut Żytki, elżbietanka

Nie ma mowy!   Henryk Przondziono /Foto Gość S. Rut Rzytki Początkowo dowiedziały się dwie osoby, ale potem jakoś się to rozniosło po mieście i na pożegnanie Ewy zwaliło się trochę ekipy. To miała być niespodzianka. I była. Znajomi zaprosili jakichś facetów w okularach musztardówkach, którzy grali disco polo. Było tak głośno, że przyszedł patrol. „Co się dzieje?” „Koleżanka idzie do klasztoru” – rzucił ktoś. Nie uwierzyli. Koło trzeciej nad ranem skończyły się napoje. Poszłam ze znajomymi do nocnego sklepu i wtedy nadjechał ten patrol. „To wy jesteście z tej imprezy z Dzierżonia? Dlaczego tak świętujecie?” (chcieli nas podejść). „Bo ja idę do zakonu” − odparowałam. Nie wiedzieć czemu policjant zaczął recytować wiersz ks. Twardowskiego. (śmiech)

Drugie pożegnanie odbyło się w altance na działkach – tak, żeby policja nie musiała się już fatygować. Pożegnałam się z przyjaciółmi definitywnie. (śmiech) Dotarłam do domu bladym świtem, a potem poszłam do spowiedzi i zapukałam do klasztoru. Na „amen”.

Nigdy nie myślałam o tym, by zostać zakonnicą. No, może raz. Gdy katechetka na religii zapytała, kim chcemy zostać. Aby zapunktować, powiedziałam: „Zakonnicą”. Zadziałało! Zobaczyłam uznanie w jej oczach, ale rychło się okazało, że inne dzieci skopiowały mój patent i nagle wszystkie chciały zostać księżmi i zakonnicami.

Byłam zawsze rozdarta między dwoma światami. Żyłam w schizofrenii. Z jednej strony oaza (chyba bardziej z potrzeby przynależności do grupy niż z wiary), z drugiej – imprezy. Na nogach glany, na plecach skóra, na uszach słuchawki. Chodziłam ścięta na jeża. Bez kija nie podchodź! Pokazywałam całemu światu: „Uważajcie, jestem groźna!”. Wchodziłam do klasy i otwierałam drzwi z buta. Słuchałam ostrej muzy. Ratował mnie zespół 2Tm2,3 bo był połączeniem drapieżnych riffów ze słowami Biblii.

Kiedyś ksiądz mnie i koleżankę (ona też już jest siostrą) zaprosił na rekolekcje do franciszkanek. Przekonało nas to, że odbywały się one w górach i były za dobrowolną ofiarę, co w naszym przypadku oznaczało, że jedziemy za darmo. Z kasą było krucho. Traktowałam to jak towarzyski wypad w góry. W czwartek była adoracja. „Za Chiny nie idę. Za dużo tej kaplicy” – pomyślałam i zostałam w pokoju. Byłam świetną symulantką i powiedziałam, że boli mnie głowa. Leżałam, słuchałam muzyki i czytałam książkę. „Ale się wymiksowałam” − zacierałam rączki. „A oni, frajerzy, muszą tam klęczeć”. I wtedy niespodziewanie przyszła myśl: „A może będziesz siostrą?”.

Zdziwiłam się. Nie wiązałam z tą intuicją swojego życia. Nie przyznałam się koleżance. Robiłyśmy sobie ze wszystkiego jaja. Z jednej strony znałyśmy klasztorny świat, wiedziałyśmy, co to jest refektarz i silentium, z drugiej – była w nas ironia. Świetnie się bawiłyśmy. Przebierałyśmy się nawet za zakonnice. Poskutkowało: ja jestem elżbietanką, a ona, dziś siostra Rufina, dzielnie walczy w klasztorze w Kazachstanie. (śmiech)

Wpadł mi w ręce „Żółty zeszyt” Teresy z Lisieux. Czytałam go i przyszły mi do głowy dwie refleksje. Po pierwsze – że umrę. Tereska pisała o śmierci z ogromną lekkością. Nie bała się jej. Druga refleksja: a może powinnam pójść do zakonu kontemplacyjnego? Oj, tego się przeraziłam… Chyba Bóg zastosował metodę spuszczania powietrza z balonu. To prosta zasada. Mówię: „Pożycz mi tysiąc złotych” (wpadasz w popłoch), a potem rzucam: „Albo nie, sto złotych wystarczy”. Ty oddychasz z ulgą, że nie chcę od ciebie tysiąca, i dajesz mi stówę. Powiedziałam Bogu: do kontemplacyjnych z moim temperamentem się nie nadaję. Zostaje zgromadzenie czynne.

To był trudny czas. Dopadła mnie ciemność. Nie widziałam sensu życia, nie miałam pojęcia, co mam robić w życiu, zawaliłam szkołę. Zaczęłam odsuwać się od ludzi, zamykać się w sobie. Pogrążałam się w bagnie, czułam to. I Bóg wyciągnął mnie z tego miejsca prosto do klasztoru. To była akcja ratunkowa. Nie wiem, gdzie bym skończyła, gdyby nie przyciągnął mnie do zakonu.

Podziwiam przełożone, które mnie przyjęły. Ja nie przyjęłabym takiej osoby. Naprawdę. Nie byłam grzeczną dziewczynką, która „oddaje życie Jezusowi”. Byłam wewnętrznie nieposkładana, niespójna, zbuntowana. Dlaczego elżbietanki? Tego nie da się po ludzku wytłumaczyć. Zawsze z nich szydziłam. W domu opieki, gdzie teraz pracuję, miałam praktyki i powiem szczerze, niewiele mi się podobało. Powołanie jest tajemnicą. Nie uciekniemy od tego słowa. Pamiętam, że gdy weszłam w Nysie za furtę, pomyślałam: „Boże, ja mam tu mieszkać? Daję sobie dwa tygodnie”. Może dlatego, że na odchodne mój tata skwitował złośliwie: „To co, widzimy się za dwa tygodnie?”. A potem znów dałam sobie dwa tygodnie… (śmiech) Daję je sobie od 18 lat.

Dopiero teraz przeczuwam, po co tu jestem. (śmiech) Zawsze skrycie marzyłam o takiej pracy, jaką wykonuję. Czuję się tu jak w domu. Nie tylko dlatego, że pochodzę z tego miasta. Widzę, że Bóg naprawdę wiedział, co robi, pociągając mnie do elżbietanek. Pracuję w Domu Opieki Społecznej św. Karola. Są tu dzieci, które urodziły się niepełnosprawne intelektualnie lub fizycznie, ale też takie, które przyszły na świat zdrowe, ale zostały skatowane przez rodziców i nie potrafią same funkcjonować. Kocham pracę z tymi „poskręcanymi” dzieciakami czy dorosłymi, którzy są jak dzieci. To moje miejsce we wszechświecie. A tak długo zwiewałam… Jest mi tu dobrze, co wcale nie znaczy, że łatwo. Uczę się prostoty. Gdy widzisz niemal sześćdziesięcioletniego chłopa, który nigdy nie znał rodziców, jak w kaplicy modli się: „Do Ciebie, Boże, rączki podnoszę, o zdrowie mamy i taty proszę, i proszę także, niech mnie od złego na każdym kroku aniołki strzegą”, to masz na plecach ciarki. To jest modlitwa! To jest prostota!

Jutro idziemy na mecz siatkówki. Na mecz ZAKS-y ze Skrą. Oni to uwielbiają. Ja akurat nie przepadam. (śmiech) Modlę się, by to się jak najszybciej skończyło. „Panie: trzy sety i do domu!”

Czy przeżywałam kiedyś zgorszenie Kościołem? Wielokrotnie. Mam milion pomysłów na reformy. Nic, tylko usiąść i doradzać każdemu, co ma robić. Kiedy nachodzą mnie myśli zbawiania świata, mówię: „OK, Rut, skoro to takie proste, to zaczynaj od siebie”. To nie jest już takie łatwe i przyjemne.

Dlaczego Rut? Po raz pierwszy usłyszałam to imię w filmie „Smażone zielone pomidory”. Tam padł cytat: „Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę”. Potem przeczytałam Księgę Rut i nie miałam już wątpliwości, jakie imię wybrać. Rut to znaczy „przyjaciółka”, „pokrzepienie”. Chciałabym taka być dla innych. 

Wszystko na jedną kartę - s. Róża Gołkowska, franciszkanka od Pokuty i Miłości Chrześcijańskiej

Nie ma mowy!   henryk przondziono /Foto Gość Moje marzenie? Mąż i sześcioro dzieci. Wyobrażałam sobie, że rano będę robić kanapki: najpierw mężowi, który idzie do pracy, potem dzieciom do szkoły. Naprawdę chciałam być w domu: gotować, sprzątać i rodzić dzieci. Taki był mój plan na życie.

Ciągle się zakochiwałam. Ideał mężczyzny? Mickey Rour­ke w wersji sprzed trzydziestu lat! (śmiech) Znałam wszystkie jego filmy. Czy to moja wina, że zagrał też św. Franciszka? Film zrobił na mnie duże wrażenie Najbardziej – wolność Franciszka. Zostawił wszystko, nie był niczym skrępowany, ale wolny w wyborach…

Chciałam też zostać aktorką. Mój sen z młodości? Odbieram Oscara i recytuję jak z nut: „Dziękuję Panu Bogu za talent i mojemu mężowi Mickeyowi Rourke za wsparcie”. (śmiech) Gdy kiedyś kończyłam staż pielęgniarski, koledzy z roboty dali mi małą statuetkę Oscara i wydeklamowałam przed nimi tę kwestię.

Twardo stąpałam po ziemi. Kiedyś rozmawiałam z jedną znajomą, która wstąpiła do zakonu. Kiedy w uniesieniu zaczęła mi opowiadać o życiu za klauzurą, bez telewizji, w samych „ochach” i „achach”, rzuciłam: „Hej, ty w ogóle wiesz, że Kurt Cobain się zastrzelił, a Rysiek Riedel przedawkował? Halo, masz jakiś kontakt ze światem czy fruwasz pół metra nad ziemią?”.

Od trzeciej klasy liceum myśl o klasztorze była coraz bardziej intensywna. Odrzucałam ją, jak tylko przychodziła. W końcu powiedziałam: „Jak zdam maturę, pójdę do zakonu”. Łatwo było mi to powiedzieć, bo sądziłam, że nie zdam. (śmiech) Zdałam. „To teraz, Panie Boże, pójdę na pielgrzymkę do Częstochowy”. Zaraz… trochę za daleko. To do Piekar. Z Tarnowskich Gór to jedynie rzut beretem!

Poszłam z koleżanką. W głowie trwała walka: iść do zakonu czy nie? Miałam na sobie żółtą koszulkę z jakimś angielskim napisem. „Wiesz, co tu masz napisane?” − zapytała kumpela. „To zależy od ciebie”.

Dostałam odpowiedź. (śmiech) Jestem przekonana, że w powołaniu nie ma żadnego przymusu. Chcesz? Idź. Nie chcesz? Nie idź. Bóg zawsze proponuje. Im dłużej żyję, tym bardziej jestem przekonana, że On daje wolność. Nie tłamsi, nie zmusza do niczego. Jest tak, jak brzmiał napis na koszulce…

Czasami słyszę pytanie: „Czego Pan Jezus od ciebie oczekuje?”. Nie sądzę, że On czegokolwiek ode mnie oczekuje. Co to byłby za związek, w którym strony spełniają swoje oczekiwania? On daje mi całego siebie. Bezinteresownie.

„To zależy od ciebie” − to zdanie stało się dla mnie kluczowe. Coraz częściej wracała myśl o zakonie.

W Piekarach podeszłam do straganu: „Macie coś o św. Franciszku?”. Mieli słynne „Kwiatki”. „Zaraz, mam tu coś jeszcze” – ekspedientka schyliła się pod stół. Podała mi książeczkę „Najniższy” Christiana Bobina. Mam ją do dzisiaj. Jest cała pokreślona…

„Trzeba skończyć szkołę” – pomyślałam po liceum. Hm, ale jaką? Już wiem, będę fotografem! Okazało się jednak, że na fotografię w Opolu trzeba zdać fizykę. Odpada. To może zostanę pielęgniarką?

„Dlaczego ten wybór?” − usłyszałam. „Bo tu, w Bytomiu, jeszcze w szkole przyjmujecie. Poza tym chuda nie jestem, to kogoś na łóżku podniosę”. Zero motywacji.

Przyjęli mnie. Pierwszego dnia na lekcję do klasy weszła… siostra zakonna. Przedstawiła się: „Jestem siostra Franciszka”. Franciszka!!!

Wytrzymałam w szkole cztery dni. Coś mnie wewnątrz szarpało, nie umiałam usiedzieć. W domu wzięłam do ręki „Encyklopedię chrześcijaństwa”. Zerknęłam na hasło „franciszkanki”. Mnóstwo zgromadzeń… Które wybrać? Pojechałam do Częstochowy, by zobaczyć jakieś ulotki. Przychodzę na miejsce: nie ma klamki. Spotykam jakiegoś księdza: „Gdzie znajdę jakieś ulotki o zgromadzeniach?”. „Obok jest poradnia psychologiczna” – odpowiedział.

Weszłam, siedzi jakaś kobieta: „No, to teraz porozmawiamy, czy masz powołanie i do jakiego klasztoru: czynnego czy kontemplacyjnego”. „Proszę pani, powołanie to ja mam – przerwałam te wywody – i wiem, że do czynnego. Proszę, tu jest kartka. Nie wie pani, gdzie są klasztory tych sióstr?”

Zrezygnowana odparła: „Te »od Pokuty« są tu, za rogiem.

Poszłam pod wskazany adres. Mała tabliczka „SS. Franciszkanki”. Westchnęłam: „Jezu, nic o nich nie wiem, nie wiem, co robią, jakie mają habity. Ale zostaję”. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Wóz albo przewóz. Nie ma odwrotu. Szłam jak buldożer.

Dzwonię na furtę. Otwiera jakaś siostra: „Na nocleg?”. „Nie… ja… do sióstr” . W domu popłoch: „Kandydatka! Kandydatka!”. (śmiech) „O, a to nasza założycielka” – jedna z sióstr pokazała mi obraz. „To Franciszek was nie założył?” – przeżyłam swój pierwszy klasztorny zawód.

Przed furtą wypaliłam ostatniego papierosa. Rozmawiałam z siostrą przełożoną. „Jedziemy do naszego domu w Orliku. Zabierzesz się z nami?” − zaproponowała. „Jasne!” – wypaliłam. „Mam wziąć pościel i lampkę?” „Spokojnie” – zdziwiła się. „Może najpierw sobie pooglądaj, jak żyjemy?”

Po kilku dniach jechałam: z pierzyną i lampką. 29 września, w święto Archaniołów. Jeden Anioł Stróż nie był w stanie mnie przyciągnąć, więc musiał poprosić wyższych rangą kolegów.

Co przemyciłam do klasztoru? Magnetofon z płytami. Guns N’ Roses. Axl Rose musiał być. Dostałam tę płytę na śluby wieczyste od kuzyna, który doskonale wiedział, co lubię. Pamiętam, jak tuż po ślubach sprzątałam łazienki w częstochowskim klasztorze przy głośnych dźwiękach: „Knockin’ on Heaven’s door” i „November rain”.

Czy miałam w zakonie problemy z wczesnym wstawaniem? Mam do dzisiaj… Wiecie, jaka ja jestem pobożna, gdy dzwoni budzik? Tylu aktów strzelistych nie zmawiam przez cały dzień!

Bóg złożył mi propozycję zakonnego życia. Byłam bardzo zaskoczona i zdezorientowana. Zaufałam Mu i nigdy się na Nim nie zawiodłam. Najbliższy memu sercu fragment Ewangelii to: „Jezus rozradował się w Duchu Świętym i rzekł: »Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie«”. I za to Mu dziękuję.