Nie zelżała moja miłość

Katarzyna Matejek; Gość koszaliński-kołobrzeski 6/2019

publikacja 27.02.2019 06:00

O postaciach ze swoich obrazów mówi: „moje kulfony”. Pędzelkiem nie cyzeluje detali, nie skupia się na formie. Malarstwo Grażyny Szczurek-Tylki nie ma szokować ani przynosić zysków. Ma rozmawiać z drugim. O Bogu.

Nie zelżała moja miłość Katarzyna Matejek Pani Grażyna w pracowni pełnej swoich obrazów

Nie spodziewała się, że tych „drugich” będzie tak wielu. Grażyna Szczurek-Tylka z Piły należy do tych artystów, którzy tworzą dla siebie, ot tak, po prostu. Była więc zdumiona, gdy w lipcu 2016 roku ewangelizowała tłumy, w tym sto osób jednocześnie. – To chyba dużo? – uśmiecha się na myśl o „sukcesie” i wspomina grupę młodych Austriaków, którzy w ramach ŚDM w Krakowie zwiedzili wystawę obejmującą 44 płótna jej autorstwa, zainstalowaną na cztery miesiące w skansenie w Osieku nad Notecią. Jako kustosz wystawy tłumaczyła im, co przedstawiają obrazy, dlaczego je namalowała i dlaczego są o Bogu. Opisując „Niebieskie Jeruzalem”, miała pretekst, by swobodnie mówić o tym, że warto mieć wiarę i walczyć o zaproszenie do miasta otoczonego blaskiem – o zbawienie.

Niebiańskie wieże, ryba wypluwająca Jonaszów, Chrystusowie przedzierający się przez góry – to wszystko prowokowało do pytań. Młodego Austriaka poruszył „Jezus w tłumie”. – Zafrapowało go, że jest On w tym tłumie głów zagubiony. To była piękna reakcja – wspomina artystka.

Nie oczekuje więcej. Ktoś na moment dostrzegł w Chrystusie żywą osobę? Wystarczy.

Bliskość z Jezusem

Nie uważa się za wielką artystkę, co więcej, jest świadoma, że na te obrazy nie ma kupców. Czasem komuś je podarowuje. – To nie jest wysoki stopień artyzmu. Wydaje mi się wręcz, że wciąż rysuję podobnie jak w dzieciństwie – wyznaje. – Moje dzieła to przede wszystkim akt modlitewny. Nie dążę do perfekcji. Gdybym chciała to tak „lizać”, to pochłonęłaby mnie estetyka. A ja po prostu kontempluję Ewangelię i cieszę się, że mam z Jezusem taką bliskość.

Wciąż jednak musi się zadowolić własną wizją Jego postaci. Choć od 35 lat pisze do Niego pamiętnik (na strychu zalega wiele zeszytów pełnych wyznań), nie słyszy odpowiedzi. A jednak nie ustaje. – W smutnych chwilach pomaga mi, gdy czytam, że dawniej kochałam Jezusa tak jak teraz. Że nie zelżała moja miłość. Podobnie z wierszami. To mi pomaga żyć.

Trochę zazdrości mistykom, którym dane było zobaczyć Jezusowe oblicze lub usłyszeć Jego głos. No, może raz zdawało jej się, że usłyszała – na tydzień przed dramatycznym wydarzeniem w rodzinie – delikatne „Czy zgadzasz się?”. Czuła, że zapytano ją o coś bardzo ważnego, choć o co dokładnie? Zgodziła się na tajemniczą Boską wolę. Potem zrozumiała, jak ważna była ta zgoda i skąd ma tyle siły, by nie załamać się tragedią. Próbowała to przeżycie namalować. Ale trudno oddać coś tak ulotnego. Zawsze wychodzą… kulfony.

„Gumkuje”… Ewangelię

Malarstwu oddała się głównie na emeryturze (jest na niej od 10 lat), ale rysunek towarzyszył jej zawsze. Biorąc ołówek do ręki, konkretyzuje myśli, które jej przychodzą podczas lektury Pisma Świętego. W rozumieniu Biblii pomaga jej lektura książek oraz formacja we wspólnocie neokatechumenalnej.

– Do dziś tak robię, że czytam Ewangelię, a potem przeżywam ją, rysując – mówi i prezentuje teczkę z rysunkami. Wskazuje na scenę z Łukaszowej Ewangelii: uboga wdowa wrzucająca pieniążek do skarbony. Twarz wdowy opowiada o miłosierdziu Boga. Pani Grażyna kontemplowała to z ołówkiem w ręku cały dzień. – W trakcie rysowania odrywam się od kartki, żeby ugotować obiad, posprzątać. Gdy wracam, czasem mówię sobie: „Uuu, tak nie może zostać”. Widzę swoje błędy. Na szczęście mam gumkę do zmazywania, więc poprawiam.

Emolak na zachętę

Pani Grażyna sztukę ma w genach. Jej ojciec był kowalem artystycznym, matka kreatywną krawcową, stryjek studiował sztuki piękne w Sankt Petersburgu, kuzyn jest białoruskim rzeźbiarzem. Rodzice, którzy po powrocie ze zsyłki na Sybir osiedlili się na Ziemiach Zachodnich, obdarowywali dzieci zestawami „wypaśnych” kredek, które w czasach PRL-u zapierały dech w piersiach. To jedne z najmilszych chwil jej dzieciństwa – wieczory spędzane z trojgiem rodzeństwa na rysowaniu.

W liceum ogólnokształcącym jej się… nudziło. Przeniosła się więc do liceum plastycznego, a potem krótko kontynuowała naukę w Akademii Sztuk Pięknych. I choć nie wszystkie zawody, które potem podejmowała, ją satysfakcjonowały, to na nudę narzekać nie mogła. Choćby takie organizowanie wystaw sklepowych w WSS Społem – w latach 80., gdy brakowało towaru, naprawdę niezbędny był do tego artysta. – Żeby ludzi w ogóle zachęcić do wejścia do sklepu, wymyślaliśmy, co się dało. Mój kolega zrobił raz atrapę wielkiej puszki lakieru Emolak. Od samego rana pod sklepem ustawiała się kolejka. Kierownik spanikował: panie Zenku, niech pan zdejmie tę dekorację, bo ludzie myślą, że Emolak rzucili do sklepu – wspomina absurdy komuny artystka.

Potem wiele lat pracowała jako instruktor rysunku, malarstwa i rzeźby, m.in. w oratorium salezjańskim, oraz przygotowywała kandydatów na studia plastyczne.

Schody czy kaplica?

Do dziś bacznie obserwuje otoczenie. Dostrzega, jak wiele elementów miejskiego krajobrazu powstaje w pośpiechu. – Brakuje w tym harmonii. Czy ktoś zanim zaprojektuje ulicę czy choćby własną posesję, myśli, żeby pomodlić się do Ducha Świętego? – podpowiada.

Jej dom jest pełen barw. Nie ma tu industrialnej szaro-białej mody czy ikeowskich rozwiązań. Wszystko, od kosza na śmieci po skrzynkę na listy, nosi ślady artystycznej ręki. Nawet schody na piętro otrzymały drugą funkcję – to kaplica. Można tu przysiąść u stóp figurki Niepokalanej i pomodlić się. Gospodyni wielekroć robiła to z sublokatorami, gdy długie rozmowy na schodach przechodziły w modlitwę. Niektórzy z nich są namalowani na ścianie nośnej tej dziwnej kaplicy. – Są niepodobni do siebie, wiem, ale tak ich zapamiętałam – uprzedza i wymienia imiona.

Przepych w kościołach raził ją przez całe lata. Miała mieszane uczucia: po co ładować w to tyle pieniędzy? Aż trafiła do Rzymu, gdzie w zdumienie wprawiła ją bazylika św. Piotra. Jeszcze kolejnego dnia o czwartej rano, na kempingu, kontemplowała jej piękno i przeżytą w niej chwilę adoracji. – Ta bazylika jest tak piękna, bo ci, którzy Boga kochają, oddali Mu hołd przez swoją sztukę – mówi i nawiązuje do „Listu św. Jana Pawła II do artystów”, w którym papież podpowiada im, by sztuką budzili w odbiorcach tęsknotę za Bogiem oraz motywowali do dobra.

Odkąd to zrozumiała, zaczęła bronić wystawnych świątyń, jak na przykład ta w Licheniu. – Zmądrzałam przez to doświadczenie. Człowiek może tak kochać Boga, że jest w stanie oddać Mu najdroższe rzeczy. Nie można nikogo krytykować za to, że pragnie pięknie wystroić Jego świątynię.

Kilka kropel krwi

Raz zapragnęła namalować Boga Ojca i… nie wyszło z tego arcydzieło. A jednak po skończeniu obrazu i ustawieniu go na sztaludze doznała głębokiego wzruszenia. – Panie Boże, Ty mnie stworzyłeś, Ty mi dałeś talent, Ty mi pozwoliłeś siebie namalować… – wspomina modlitwę, jaka wtedy wyrwała się z jej serca. – Jesteś po prostu niesamowity… Jestem Tobą oczarowana, zszokowana Twoim jestestwem, Twoim „Jestem”.

Swym talentem chce rozmawiać przede wszystkim z Bogiem. – On nam go dał, żebyśmy go rozdawali i pokazywali przez to, jak kochamy. Wielu artystów maluje na swoją chwałę. Szukają nowych stylów, kontrowersyjnych tematów, chcą szokować. Dlaczego? Bo chcą być aktorami, chcą tej chwały dla siebie. To błąd.

Malarka rozumie, że sztuką można ranić na wiele sposobów. I jej się to zdarzyło – dość krwawy obraz wizualizujący jej wypadek komunikacyjny zobaczyła niechcący pewna kilkulatka. – Po latach dowiedziałam się, jak strasznie to przeżyła. Choć nie było w tym mojej winy, to jednak zabrakło mi przygotowania psychologicznego, bym mogła przewidzieć takie konsekwencje. Ze sztuką naprawdę trzeba bardzo uważać.

Po drabinie

Pędzla nie miała w ręku kilka miesięcy. – Uczciwie powiem: nie jest łatwo o natchnienie. Czasem czekam na nie rok, ale wiem, że ono jest potrzebne, by wyszło coś dobrego, prawdziwego.

Poza tym każdy akt twórczy to ogromny wysiłek. Kiedyś była bardziej produktywna. – Mimo wszystko starość to najlepsze, co Pan Bóg ludziom wymyślił – uśmiecha się emerytka. – Bo człowiek gaśnie i wycofuje się z tego, za czym tak gonił. Jaka to satysfakcja zrozumieć, że mogę na wszystko poczekać, nawet na natchnienie.

Ale znów chodzi jej coś po głowie – drabina Jakubowa z Księgi Rodzaju. Wie, że zanim zacznie wyobrażać sobie aniołów na szczeblach do nieba, musi rozpocząć od modlitwy, i to długiej. Będzie adorować Najświętszy Sakrament, w ciszy. – Tylko z takim podejściem warto tworzyć.