Wyrwała nas z piekła

Beata Zajączkowska; GN 4/2019

publikacja 23.02.2019 06:00

Trędowaci nazywają ją boginią. Uważają, że Bóg przez jej ręce sprawił, iż z niedotykalnych i odrzuconych stali się potrzebni i kochani. Siostra Stefania Gembalczyk przez ćwierć wieku niosła w Indiach pomoc chorym.

Sklepik prowadzony przez trędowatą jest oznaką postępującej integracji – bez problemów robią w nim zakupy mieszkańcy z całej okolicy. BEATA ZAJĄCZKOWSKA Sklepik prowadzony przez trędowatą jest oznaką postępującej integracji – bez problemów robią w nim zakupy mieszkańcy z całej okolicy.

Nasza obecność przy wejściu do kolonii w Ramgarh budzi ogromne zdziwienie. Stan Jharkhand leży daleko od turystycznych szlaków i biali rzadko tu zaglądają. Mieszkańcy spoglądają na nas podejrzliwie, aż do momentu gdy towarzysząca nam hinduska zakonnica informuje: „One są z kraju siostry Stefanii”. Z obcych stajemy się przyjaciółmi. Imię polskiej misjonarki otwiera przed nami drzwi kolejnych domów.

Dzień dopiero budzi się do życia. Kobieta w barwnym sari myje przy pompie zęby, maluchy zmywają po śniadaniu metalowe talerze, a tuż obok w spływającej wodzie taplają się czarne świnie. Z kolonii jedno po drugim wybiegają uradowane dzieci. Jadą na bożonarodzeniowy piknik zorganizowany przez franciszkanki szpitalne, które opiekują się kolonią, gdzie przez 25 lat pracowała polska misjonarka z tego zgromadzenia.

Historia Jitu

Przed świątynią jednego z hinduskich bogów przysiadł uliczny sprzedawca lokalnych specjałów. Cały sklepik nosi przed sobą na ogromnej tacy. – Rupia znacznie straciła na wartości, a przyzwyczajenie, by rzucać najmniejsze monety, pozostało. Żyje nam się naprawdę trudno – mówi Jitu. Na trąd zachorował w wieku 6 lat. Najpierw stracił palce u rąk, następnie u stóp. Porusza się z wielkim trudem. Potrzebuje pomocy przy wykonywaniu najprostszych czynności. Jego żona jest w jeszcze gorszym stanie. – Nie narzekam na swój los, tylko czasem chciałbym móc kupić Arti coś lepszego do zjedzenia – mówi z miłością. Wspomina ich ślub i… długie do kolan włosy ukochanej. Poznała ich ze sobą siostra Stefania.

Historia Jitu pokazuje, jak trudny jest los trędowatych w tym kraju. Okaleczonego chłopca zabrał z rodzinnej wioski mężczyzna, który okazał się łowcą żebraków. Wysłał go do pracy na ulicę, by na niego zarabiał. Tam dostrzegł go jakiś zamożny Anglik. Obiecał lepsze życie i możliwość edukacji. Rzeczywistość okazała się o wiele bardziej tragiczna. Jitu stał się niewolnikiem zmuszanym do tkania bawełny. – Poranionymi stopami wprawiałem w ruch maszynę, a okaleczonymi dłońmi plotłem bawełniane nici. Pewnego dnia udało mi się uciec – wspomina Jitu. Po pewnym czasie trafił do Ramgarh. Najpierw pracował u sióstr jako odźwierny przy bramie i ogrodnik, a z czasem zamieszkał w kolonii. – Kiedy siostra Stefania do nas przyjechała, mieszkaliśmy w rozpadających się chatach z gliny. Dzięki niej mamy przyzwoite domki z cegły – mówi. Kolonia, w której obecnie mieszka kilkadziesiąt rodzin, lśni czystością, wyraźnie kontrastując z wszechobecnym brudem. Wchodzę do kolejnych domków i myślę sobie, że siostra Stefania może być dumna ze swych podopiecznych. Naczynia w kuchniach umyte do czysta, łóżka porządnie posłane, przedsionki pozamiatane. – Siostra Stefania uczyła nas dbania o porządek. Pamiętam, jak kiedyś chwyciła mnie za ucho i śmiejąc się, mówiła, że będzie tak robić dotąd, dopóki nie zrozumiemy, że czystość jest ważna dla naszego zdrowia – wspomina Jitu. I dodaje: – Gdy się postarzeliśmy i nie mogliśmy przy sobie nic zrobić, przychodziła i myła nas, mnie goliła, sprzątała w domu, jak trzeba było, poukładała rzeczy. Prała nasze ubrania. Ona dbała o nas jak matka.

Wybór Stefanii

Wyjazd do Indii, do pracy wśród trędowatych był świadomym wyborem s. Stefanii. Pracowała już jako dyplomowana pielęgniarka, gdy w jej ręce wpadła książka o ojcu Janie Beyzymie, polskim jezuicie posługującym wśród trędowatych na Madagaskarze. Postanowiła pójść w jego ślady. Gdy dowiedziała się, że jedna z niemieckich sióstr przygotowuje się do wyjazdu do takiej pracy, również poprosiła o wysłanie jej do służby wśród trędowatych. Misyjny krzyż otrzymała z rąk Jana Pawła II. Do Indii wyruszyła w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych 1989 r.

Początki nie były łatwe. – Przyjechała, nie znając hindi, a jej angielski kulał, jednak od początku nie miała najmniejszych problemów z komunikacją. Potrafiła przyciągać ludzi do siebie. Nigdy nie przeszła wobec potrzebującego bez zamienienia z nim kilku słów. Do sklepikarzy i aptekarzy zachodziła nie tylko na zakupy, ale by z nimi porozmawiać. Ilekroć nasze siostry idą teraz do miasta, wszyscy wypytują o siostrę Stefanię i każą ją pozdrawiać – mówi siostra Sanhita, która polską misjonarkę poznała na początku swej zakonnej drogi. Wspomina odwiedziny w przychodni, którą siostra Stefania zorganizowała w kolonii. Przyjmowanie trędowatych w przychodni mieszczącej się nieopodal domu zakonnego spowodowało, że inni chorzy zaczynali to miejsce omijać szerokim łukiem.

Od momentu wynalezienia antybiotyków trąd jest chorobą do pokonania. Mimo to, jak informuje Światowa Organizacja Zdrowia, co roku odnotowuje się ok. 200 tys. przypadków nowych zachorowań. Ponad połowa z nich dotyczy Indii, gdzie żyje 70 proc. wszystkich trędowatych. Gdyby nie działania chrześcijan, wielu z nich pozostałoby bez żadnej pomocy. W Indiach panuje przekonanie, że trąd jest rodzajem bożej kary za grzechy w poprzednim wcieleniu. Kara ta ma wymiar społeczny i religijny. Trąd wyklucza z życia w społeczeństwie i rodzinie, spychając chorych do gett, popularnie zwanych koloniami. Trędowaty to w tym społeczeństwie niedotykalny.

W ostatnią niedzielę stycznia obchodziliśmy Światowy Dzień Trędowatych. Na świecie są ich 3 mln.

Miała tylko przyjaciół

Przychodnię siostry Stefanii pokazuje nam Vishnu, jej prawa ręka. Dziś już prawie nie widzi i we wszystkich medycznych czynnościach pomaga mu córka. Wspomina wspólne początki. – Pamiętam, jak siostra kazała jednemu z trędowatych dokładnie wymoczyć stopy w płynie ze specjalnym lekiem. Po chwili zobaczyłem, że na powierzchni pływa kożuch utworzony z robaków, które wyszły z rany, a ona ze spokojem wydłubywała kolejne robaki, by dobrze oczyścić ranę – wspomina Vishnu. W przychodni stoją też maszyny do szycia. Siostra Stefania uczyła kobiety zawodu, by mogły utrzymywać rodziny z pracy, a nie tylko z żebraniny. Najmłodsze dzieci uczyła czytać i pisać. Następnie stworzyła w kolonii małą szkółkę. Dziś siostry prowadzą dwie szkoły – z wykładowym hindi i angielskim – do których chodzą również dzieci z rodzin trędowatych. – Stefania była dla nich aniołem stróżem we wszystkich życiowych sprawach. Kobiety uczyła zachowania porządku, prawidłowego kąpania dzieci, ale i robienia na drutach – mówi doktor Helena Pyz, która też pracuje wśród trędowatych w Indiach od 30 już lat. Wspomina swe odwiedziny w Ramgarh i zmartwienie misjonarki, że nie ma pieniędzy nawet na włóczkę. – Dałam jej wtedy jakiś grosz. Bardzo była szczęśliwa, że mogła kupić motki zwykłej wełny i uczyć kobiety robienia na drutach, a jednocześnie dzieci dostawały ciepłe czapki i szaliki – mówi lekarka.

Małgorzata Smolak, prezes Fundacji Doktor Heleny Pyz „Świt Życia”, z którą odwiedziłam kolonię, przyznaje, że uderzyło ją to, iż wszyscy mówili o polskiej misjonarce jako o osobie bardzo skromnej. – Przypomniało mi się świadectwo o Matce Teresie z Kalkuty, że zajmowała zawsze pokój, który był najbliżej toalety, by mogła ją posprzątać. Ona naprawdę wykonywała rzeczy, których inni ludzie nie chcieli robić. Widzę, że siostra Stefania też taka była – podkreśla Smolak.

W Indiach nie można otwarcie ewangelizować. Siostra Stefania zasiała jednak mocne ziarno Ewangelii w sercach napotkanych ludzi. Gdy pytam Jitu, który jest hinduistą, kim chciałby być w następnym wcieleniu, słyszę: to wie jedynie Jezus Chrystus. On również Stefanię nazywa boginią. – Ona przywróciła im godność, sprawiła, że ci niedotykalni, odrzuceni ludzie poczuli się potrzebni i kochani – mówi Małgorzata Smolak.

– Siostra Stefania nie miała żadnych wrogów, miała tylko przyjaciół. Ona zarażała miłością, bo była otwarta na wszystkich – mówi siostra Sangita. A siostra Anupa dodaje: – Ci ludzie nigdy wcześniej nie spotkali się z taką dobrocią, z takim miłosierdziem, oni nigdy wcześniej z nikim takim w życiu się nie zetknęli, to było poza zasięgiem ich myślenia, że do nich – odrzuconych, niedotykalnych – ktoś może przyjść i tak się nimi opiekować. Dlatego widzą w niej boginię, cząstkę Boga, bo tylko Bóg może być tak dobry.

Gdy opuszczamy kolonię, jej mieszkańcy proszą, by przekazać siostrze Stefanii pozdrowienia i powiedzieć, że na nią czekają. – Jak wróci, pięknie udekorujemy domy na jej przyjazd – mówią z nadzieją w głosie.