Bracia na Madagaskarze

Alina Świeży-Sobel; Gość bielsko-żywiecki 5/2019

publikacja 19.02.2019 06:00

Od blisko 30 lat pracuje tu ks. Antoni Wawrzeczko, misjonarz z Rudzicy. W 2004 roku posługę na tej największej afrykańskiej wyspie, w diecezji Morombe, podjął jego młodszy brat, ks. Ludwik. Obydwaj należą do Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny. A niedawno ze swojej szczególnej madagaskarskiej misji wrócił trzeci, najstarszy z braci: Stefan, który pomagał ratować głodujących Malgaszów.

Bracia na Madagaskarze archiwum rodziny Wawrzeczko Święto Niepodległości z Malgaszami

Pisaliśmy już na naszych łamach o pracy misyjnego rodzeństwa. Ks. Ludwik opowiadał o trudnej sytuacji wiernych, wśród których pracuje. Mówił o braku dostępu do szkół, o tym, że nie ma dróg i do odległych wiosek wędruje na piechotę lub podróżuje wozami ciągniętymi przez bawoły.

Sześć lat temu inny z braci: Jan Wawrzeczko z Janowic, wraz ze znajomym, Romanem Neukirchem, postarał się o przystosowane do tych wyjątkowo trudnych warunków auto terenowe dla ks. Ludwika. Nabytego land rovera rozkręcili niemal do ostatniej śrubki i wprowadzili cały szereg umocnień i przeróbek, dzięki którym samochód zyskał sporo nowych elementów wyposażenia: wyciągarkę, przecinarkę, dodatkowy bak. Wzmocniony dach stał się podstawą do ustawiania namiotu podczas awaryjnego noclegu, a zarazem pojemnikiem na zapas wody. Auto ma możliwość podłączenia do agregatu prądotwórczego lub pompy wodnej. Podczas festynu misyjnego w parafii NMP Wspomożenia Wiernych w Czechowicach-Dziedzicach udało się zebrać fundusze na opłacenie transportu pojazdu na Madagaskar.

– I brat nadal nim jeździ, choć inni misjonarze, którzy w tamtym czasie otrzymali nowe auta, musieli je już zmienić z powodu szybkiego zużycia na tamtych bezdrożach. Ks. Ludwik używa go oszczędnie, głównie wtedy, gdy musi przewieźć jakieś towary, więc auto nadal mu służy. Gdzie może, idzie piechotą. Kiedy go pytam, dlaczego wśród kapłanów na Madagaskarze ma najstarsze auto, tłumaczy, że to dlatego, że je szanuje. A zamiast kupować nowe, woli wydać pieniądze na leczenie czy jedzenie dla głodnych dzieci – relacjonuje Stefan Wawrzeczko, który właśnie wrócił ze swojej dwumiesięcznej wyprawy na Madagaskar.

Z Chybia na ratunek

O tym, by odwiedzić braci misjonarzy, myślał od lat, ale nie było łatwo zrealizować taki plan. Impulsem do podjęcia decyzji stał się alarmujący list ks. Ludwika, który jesienią ubiegłego roku pisał o swoich parafianach z wioski Tsitanadro, którzy cierpią głód z powodu suszy niszczącej uprawy ryżu. Jak tłumaczył ks. Ludwik, gdyby udało się nawodnić pola wodą z płynącej niedaleko rzeki Sakavoy, mieliby szansę na ocalenie. Po tych słowach pojawiła się nieśmiała prośba o pomoc w budowie tamy na rzece, by dostarczyć wodę na pola ryżowe. A ryż to nie tylko żywność, ale też cenna waluta, za którą na Madagaskarze można kupić inne rzeczy. Pan Stefan nie zastanawiał się długo. Po krótkiej naradzie z żoną powiedział: jadę!

Jego decyzja jeszcze przed wyjazdem uruchomiła łańcuch dobrych uczynków: parafianie z Chybia zaopatrzyli go w podarki dla Malgaszów, a także dary do świątyni, a swoją pomoc w budowie tamy zaoferował też jego kolega Stanisław spod Cieszyna. Razem wyruszyli w drogę pod koniec października.

Lekcje pokory

Bez znajomości języków obcych, z przesiadką w Amsterdamie i Kenii, jakoś pokonali przeszkody i dotarli na miejsce: do Antananarywy, gdzie czekał już ks. Ludwik ze swoim land roverem. Po zakupach żywności na dwa miesiące ruszyli na południe. Drogą i bezdrożami mieli do pokonania ponad tysiąc kilometrów. – Dobrze, że anioły latają nad górami i pilnują naszego bezpieczeństwa, bo miały tam co robić – mówił pan Stefan, wspominając dramatyczne i niebezpieczne przygody tuż nad przepaściami. Wśród skał mijali też całkowicie rozbity pojazd. Na jednym z mostów deski leżały bardzo daleko od siebie, a w wolne miejsca były powkładane gałęzie. Ks. Ludwik postanowił zaryzykować i na pełnym gazie przejechał na drugi brzeg.

– Po drodze mijaliśmy kopalnie szafiru i miasteczka, a w nich ścierające się pojedyncze przykłady bogactwa i wszechobecnej, masowej biedy. W jednym z miasteczek ks. Ludwik kupił świnkę do stadka hodowanego na misji. Zapakowaliśmy ją na dach i odjechaliśmy szybko, bo trudno było patrzeć na tak dużą liczbę głodnych dzieci proszących o pomoc, a byliśmy bezradni – wspomina pan Stefan.

Polska tama

Po przyjeździe na miejsce niezwłocznie rozpoczęli pracę przy budowie tamy. – Warunki były fatalne: przeterminowany cement i woda nanosząca piasek na wykonaną pracę, choć staraliśmy się odprowadzać ją specjalnym kanałem. Za to mobilizacja ludzi była niesamowita. W wiosce jest 20 proc. katolików, a do pracy przychodzili wszyscy. Dzień rozpoczynał się o 4.30 Różańcem, potem była Msza św. i pracowaliśmy do wieczora w 40-stopniowym upale. Bogu dziękuję, że silny deszcz tylko raz poważnie zakłócił nam pracę i musieliśmy na nowo robić kanał. Następny spadł, kiedy tama była gotowa – opowiada Stefan Wawrzeczko.

Szybko przekonał się, jak groźne jest nawet drobne skaleczenie trzciną, której używali do budowy kanału odprowadzającego wodę z miejsca budowy tamy. Rany na rękach i nogach stawały się coraz większe i boleśnie ropiały. – Wyprawa do lekarza oznaczała dwa dni drogi w jedną stronę. W sumie tydzień z głowy, a tu trzeba było jak najszybciej skończyć tamę. Na poranione ręce założyłem duże rękawice kopalniane i tak pracowałem. Dopiero kiedy tama była gotowa, mogłem wybrać się do lekarza, który przepisał zastrzyki i było już lepiej – dodaje z pogodą pan Stefan.

I nie traci jej podczas opowieści o tym, jak Malgasze radzą sobie z atakami band rabusiów, wobec których policja jest bezsilna.

Na dalekim Madagaskarze przyszło mu też przeżywać 100. rocznicę odzyskania polskiej niepodległości. – Ale w tym naszym patriotycznym świętowaniu nie byliśmy sami. Wdzięczni mieszkańcy wioski chętnie pozowali do wspólnego zdjęcia z biało-czerwonym transparentem czy flagą – dodaje. Później już zabrakło zdjęć, bo smartfony nie wytrzymały malgaskiego słońca i popękały im ekrany. Nie mają zdjęć wiosek, które odwiedzili po zbudowaniu tamy. Tam wykonywali różne prace przy kaplicach, szkołach i poznawali codzienne życie Malgaszów, biednych, choć niestrudzenie pracujących. Nieosiągalnym marzeniem dla większości z nich jest posiadanie własnego bawoła, który mógłby zapewnić byt całej rodzinie. Po przejściu złodziejskich band przez wioskę nie zostaje w niej żadne zwierzę.

Zostaje w pamięci

Na zachowanych zdjęciach widać egzotyczne krajobrazy i zwierzęta, okazałe baobaby, ubogie kaplice i domki w wioskach, uśmiechnięte dzieci. − Ale w pamięci pozostają przede wszystkim obrazy biedy. Po zastrzyk musiałem iść do miejscowego szpitala i wiem na pewno, że nikt z nas nie chciałby nawet na chwilę tam trafić.

Przy misji ks. Ludwika pracuje katecheta, który w warsztacie urządzonym przez księdza naprawia narzędzia, także mieszkańcom. Jego 21-letnia żona Safidi z uśmiechem pomaga nam przy montażu ciągnika zakupionego dla misji. Nagle pada na ziemię, wijąc się z bólu. Ma w brzuchu guza, ale nie stać ich na operację, która kosztuje kilka tysięcy złotych. W jednej z wiosek robiliśmy betonową posadzkę w kaplicy, a pomagająca nam 5-letnia dziewczynka zachorowała na malarię. Jej matka poprosiła ks. Ludwika o opłacenie lekarza i mała dostała potrzebny zastrzyk. Codziennie do kapłana przychodzi co najmniej kilka takich osób, ale on nie ma funduszy, żeby każdemu pomóc, i często musi odmawiać. Zależy mu, żeby każde dziecko umiało czytać i pisać. Swój misyjny dom oddał na internat dla dzieci z małych wiosek. Sam śpi w starym samochodzie. Zbudował im piętrowe łóżka, żeby mogły się pomieścić, ale one bały się spać na piętrze. Rozpłakałem się, kiedy zobaczyłem, jak leżą na ziemi, przykryte cienkimi derkami, i trzęsą się z zimna. Ich jedynym pożywieniem był ryż, który same gotowały na ognisku – mówi wstrząśnięty Stefan Wawrzeczko.

I choć wrócił już z Madagaskaru, nie przestaje myśleć o tym, jak pomóc tym, których tam spotkał. Już udało się zdobyć pierwsze pieniądze na operację Safidi. Szuka następnych, na edukację dzieci.

Ofiary na ten cel można przekazywać za pośrednictwem Referatu Misyjnego MSF, z dopiskiem: „Ofiara na misje dla ks. Ludwika Wawrzeczko. Madagaskar”.