publikacja 31.12.2018 06:00
„On był i pozostaje dla mnie prawdziwym bohaterem. Cichy, dyskretny, a jednocześnie niezwykle otwarty. To człowiek, z którym chce się przebywać”.
Henryk Przondziono /Foto Gość
Ks. Henryk Bolczyk, kapelan górników z „Wujka”, w Carlsbergu.
Henryk Przondziono /Foto Gość
Ks. Henryk Bolczyk, kapelan górników z „Wujka”, w Carlsbergu.
Słowa Kazimierza Kutza, zapisane w książce „Mocowałem się z Bogiem” – wywiadzie rzece Jacka Dziedziny, trafnie opisują, jaki jest ks. Henryk Bolczyk. Można nie wiedzieć, że był obecny przy górnikach w czasie pacyfikacji kopalni „Wujek”. Można nie rozpoznać go w postaci proboszcza z filmu „Śmierć jak kromka chleba”. Można nawet nie pamiętać, że przez wiele lat był moderatorem generalnym Ruchu Światło–Życie. Jednak ktokolwiek pozna go osobiście, wyczuwa, że to kapłan niezwykły, mądry, żyjący w obecności Boga, a jednocześnie skromny, życzliwy i bardzo serdeczny. Niedawno skończył 80 lat. Miał niespełna rok, kiedy wybuchła II wojna światowa. Ojca zabrano na wschodni front. Cudem ocalał, gdy kula przeszła przez rękę i otarła się o głowę. Do domu wrócił dopiero po zakończeniu wojny.
„Dramat przeżywałem, kiedy musieliśmy siedzieć przez kilka tygodni w piwnicy, gdy front z Żor przetaczał się przez Halembę” – wspomina ks. Henryk. „Gdy Rosjanie wchodzili do domów, a rodziny nie zdążyły posprzątać fotografii ojców, braci, walczących na froncie niemieckim, to wystawiali ludzi na plac i zabijali. I taki stos zwęglonych ludzi, moich niedalekich sąsiadów, jako dziecko oglądałem...”. Po ukończeniu szkoły podstawowej wstąpił do Gimnazjum św. Jacka, które zostało zamienione na niższe seminarium duchowne. Choć, jak sam twierdzi, w wieku 14 lat nie mógł jeszcze myśleć, że to preludium do kapłaństwa. „Przykład gorliwych kapłanów z pewnością kształtował we mnie powołanie, ukazywał je jako wielki dar. Czy ja czułem się gotowy do jego przyjęcia? Gdzieś głęboko dojrzewało to we mnie”.
Prorocy o krok do przodu
Święcenia kapłańskie przyjął w uroczystość św. Jana Chrzciciela 24 czerwca 1962 roku. Po latach tak wspominał ten dzień: „Uświadomiliśmy sobie, że przez nasze ręce, usta, przez całe nasze życie uobecnią się wszystkie tajemnice Jezusa i tak będzie odtąd do końca naszego życia. (...) Gdybym miał opisać, jak wygląda szczęście, powiedziałbym na przykładzie tego dnia, że szczęście odbiera człowiekowi wszystkie ciężary; poczułem się tak lekki”. Pierwsze miesiące kapłaństwa zbiegły się z rozpoczęciem obrad Soboru Watykańskiego II, którego echa dochodziły do uszu śląskich księży. „Pamiętam, jak siedziałem w konfesjonale, czytając w »Znaku« pierwsze zdania Konstytucji dogmatycznej o Kościele »Lumen gentium«” – wspomina w jednym z wywiadów dla „Gościa Niedzielnego”. – Przeczytałem, że Kościół jest w Chrystusie sakramentem, czyli znakiem zjednoczenia z Bogiem i ludźmi. Były też liczne obrazy biblijne: że jest organizmem, ciałem Chrystusa, budowlą. To mnie wzruszało, bo to był inny Kościół niż ten, który wyniosłem z seminarium, który bardziej przypominał instytucję doskonałą, idealnie zorganizowane wojsko”.
Decyzje, które zapadły za murami Watykanu, zwłaszcza te dotyczące odnowy liturgii w Kościele, w osobie ks. Bolczyka padły na żyzny grunt. Był w tym podobny do nieco starszego w kapłaństwie kolegi ks. Franciszka Blachnickiego. Już w roku 1968, na rekolekcjach oazowych dla księży, wdrażali w życie to, co było postanowieniami ojców soborowych, a co sami intuicyjnie czuli dużo wcześniej. To cecha i przywilej proroków, że zawsze są o jeden krok do przodu. „Kościół wyraża się w liturgii, on się rodzi z niej i całą działalność swoją ma do niej sprowadzić” – tłumaczy ks. Bolczyk. – To było odkrycie i nie wiem, czy przed soborem każdy biskup umiałby powiedzieć, że liturgia jest źródłem i szczytem. Cała nasza działalność kościelna sprawdza się dopiero wtedy, gdy wyraża się w liturgii. Myślę, że to do dzisiaj jest niespełniony postulat soborowy”.
Na plebanii razem
Jedną z pierwszych parafii młodego wikarego był kościół Mariacki w Katowicach. To było dla niego miejsce wdrażania soborowych postanowień, uczenia się duszpasterstwa w „nowej” rzeczywistości Kościoła. Wraz z ks. Damianem Zimoniem, późniejszym metropolitą katowickim, odkrywali, że każda chwila kapłańskiego życia, każdy moment przebywania z ludźmi, ma być ewangelizacją, próbą ożywiania wiary, pokazywania nurtów, które przez sobór na nowo zostały odsłonięte w Kościele. Razem z późniejszym biskupem siadali nad czytaniami ze zbliżającej się niedzieli, dzielili się słowem Bożym, inspirowali wzajemnie w przygotowaniu kazań. „Odtąd pojęcie »dyżuru« przestało być trudem indywidualnym, a stało się tematem wspólnym. Bezwiednie dotykała nas mądrość, zrozumienie, że przygotowywanie kazania nie jest jedynie dyżurnym zadaniem głoszenia innym, ale znacznie wcześniejszym budowaniem więzi, zarówno z drugim człowiekiem, na przykład kapłanem z tej samej plebanii, jak i ponad wszystko więzi z samym Bogiem”.
Henryk Przondziono /Foto Gość
Ks. Henryk Bolczyk, kapelan górników z „Wujka”, w Carlsbergu.
To doświadczenie przeniósł ks. Bolczyk do parafii św. Michała Archanioła w Katowicach, gdzie w latach 1980–1992 był proboszczem. „Siadaliśmy wieczorami i rozmawialiśmy do północy. Dużo się razem modliliśmy – opowiada bp Marek Szkudło, który w tym czasie był wikarym tej parafii. – Od księdza Henryka uczyłem się, żeby nie bać się ludzi, wychodzić do nich, rozmawiać, próbować zrozumieć. On miał dla wszystkich czas, potrafił słuchać. To jest człowiek z wizją życia parafii, katechezy, budowania żywego Kościoła. Ma ogromny dar głoszenia słowa. W homiliach sięga do tego, co jest bliskie ludziom, czym konkretnie żyją – i konfrontuje to ze słowem Bożym. Uczyłem się od niego mądrej służby kapłańskiej. Wiele mu zawdzięczam”.
To było niewyobrażalnie bolesne
Przyjaźń kapłanów scementowały nie tylko wspólne rozmowy i modlitwy, ale także tragiczne wydarzenia na kopalni „Wujek” w grudniu 1981 roku. Ksiądz Bolczyk został proboszczem wiosną 1980 roku, a już w sierpniu kopalnia, która znajdowała się na terenie jego parafii, przystąpiła do komitetu strajkowego. Górnicy wiedzieli, że mają „u siebie” proboszcza, na którego mogą liczyć. Zresztą sam im to powiedział: „Gdybyście księdza szukali i potrzebowali, to wiedzcie, że ja jestem gotowy”. Nic dziwnego, że kiedy 13 grudnia 1981 roku wybuchł stan wojenny, pierwsze kroki, jeszcze przed świtem, skierowali na parafię. Byli bezradni z powodu wydarzeń, jakie miały miejsce w nocy. Milicja wtargnęła do mieszkania Jana Ludwiczaka, szefa zakładowej „Solidarności”, i siłą wywlekła go z łóżka, zaskoczonego, nieubranego, wywożąc w niewiadomym kierunku, zostawiając za sobą porąbane siekierą drzwi i roztrzęsioną rodzinę. Górnicy przyszli szukać światła u swojego księdza. „Musieli dwukrotnie powtarzać mi, co się stało, bo nie mogłem pojąć i uwierzyć, jak mogło do czegoś takiego dojść. Tyle w tym było przemocy” – wspominał ks. Bolczyk w rozmowie z katowickim „Gościem”.
Tę scenę utrwalił Kazimierz Kutz w filmie „Śmierć jak kromka chleba”. Znalazła się tam także homilia wygłoszona podczas Mszy, którą ks. Henryk odprawił rankiem 13 grudnia na „Wujku”. „Co miałem powiedzieć zagniewanym, zdezorientowanym górnikom? – wspomina ten moment ks. Bolczyk. – Zawsze kończyłem myślą przewodnią Słowa Życia. Tym razem jednak mój wzrok przykuły tabliczki z napisami: »Palenie wzbronione« i »Zachowaj czystość«, bo Msza była w łaźni. Mówię: »Panowie, nie wolno wam nikogo palić! Chrystus potępia zło, ale nie potępia grzesznika. Zachowajcie czystość myśli. Co było wartością wczoraj, musi być ważne i dzisiaj. Nawet gdyby czołgi jeździły wokół nas, to nic nie znaczy! Nikt nie może zmienić naszych przekonań«”. To mocno ubodło ówczesne władze. Gdy w styczniu 1982 roku ks. Henryk był przesłuchiwany przy ul. Lompy w Katowicach, te słowa zostały mu wypomniane. Oskarżono go o podjudzanie górników do strajku. „Dosłownie o odbieranie przysięgi od górników, że będą walczyć »do ostatniej kropli krwi« – wyjaśnia. – To mogło być spreparowane nawet przed 13 grudnia. Mieli na oku księży, którzy na terenie kopalni odprawiali Msze. A na »Wujku« górnicy nie tylko manifestowali wiarę, ale ją odnawiali. Prowadziliśmy ewangelizację, która budziła sumienia. To było coś niewyobrażalnego w kopalni, która miała być sztandarowym przykładem socjalistycznego zakładu pracy”.
O tym, co działo się w tych tragicznych dniach na kopalni, ks. Henryk wiedział na bieżąco. „Wiedzieliśmy o brutalnym rozpędzaniu tłumów przed kopalnią, gonieniu cywilów po budynkach, traktowaniu ich gazami łzawiącymi. Tygodniami jeszcze, kiedy chodziłem po kolędzie, oczy łzawiły od tych gazów. A potem już informacje o zabitych, rannych. Jeden z nich był moim parafianinem. Józef Czekalski. Przyszła do mnie wdowa z dzieckiem. To było niewyobrażalnie realne i bolesne. A tu wieczorem słyszę w Dzienniku o »wichrzycielach, którzy podnieśli rękę na władzę ludową«. Krew się we mnie gotowała!” – wspominał.
Ksiądz Henryk jest na emeryturze i mieszka w Carlsbergu. Pracuje w Międzynarodowym Centrum Ewangelizacji Światło–Życie. W 2010 roku obronił doktorat z teologii pastoralnej. Przed rokiem został odznaczony przez prezydenta Andrzeja Dudę Krzyżem Oficerskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi we wspieraniu przemian demokratycznych w Polsce, za niesienie posługi duszpasterskiej osobom represjonowanym i więzionym w czasie stanu wojennego.