Wstawaj, dasz radę

GN 49/2018

publikacja 06.01.2019 00:00

O Bogu, który nie lubi siły, z o. Michałem Zioło, trapistą, rozmawia Marcin Jakimowicz.

Michał Zioło, trapista, autor wielu książek (w tym najnowszej:  „Po co światu mnich?”). Mieszka we Francji. Henryk Przondziono /foto gość Michał Zioło, trapista, autor wielu książek (w tym najnowszej: „Po co światu mnich?”). Mieszka we Francji.

Marcin Jakimowicz: „Cieszę się, że matka ma wrażenie, iż stoi w miejscu w swoim życiu duchowym. Cieszyłbym się bardziej, gdyby matka miała uczucie, że się cofa” – pisał benedyktyn o. John Chapman do pewnej zakonnicy. Ojciec Michał prze do przodu, stoi w miejscu, cofa się?

Ojciec Michał Zioło: Ojciec Michał jest pociągany. To cała tajemnica wzrostu duchowego. Gdy mamy wrażenie, że idziemy, to jest to nieprawda; gdy mamy wrażenie, że stoimy w miejscu, to jest to nieprawda; gdy mamy wrażenie, że się cofamy, to też nieprawda. Dlaczego? Bo to są nasze kategorie i odczucia. O. Chapman byłby zadowolony, gdyby ta mniszka zrzuciła te wszelkie kategorie mierzenia i ważenia wzrostu duchowego, i dała się pociągnąć. To traho − pociąganie, noszenie przez Jezusa – jest istotą życia duchowego. Jesteśmy barankami, które On odnalazł i niesie na ramionach, by zanieść z powrotem do stada.

Skoro jesteśmy pociągani, to znaczy, że zapieramy się rękami i nogami?

Jasne. Każdy się opiera. Bo Jezus pociąga nas do światów, które opuściliśmy, uważając, że gdzieś z boku jest lepiej. Uciekamy przed problemem w jakiś mistycyzm, a Jezus przychodzi i mówi: „Nie zwiewaj. Tam jest problem i tam właśnie cię zaprowadzę. Masz się z nim zmierzyć”.

„Rozumiem, że pani przywykła mieć »życie nadprzyrodzone« i »życie duchowe«”– pisał Chapman do innej z duchowych owieczek. „Mam nadzieję, że to się już całkiem skończyło. Musimy stać się jak małe dzieci”.

Proszę zobaczyć, ile definicji dziecka napotykamy w różnych opracowaniach. Dziecko to prostota, zależność, podporządkowanie. A Jezus, przywołując dziecko, nie mówi: „Zobaczcie, jakie jest małe, bezradne, proste”. Rzuca jedynie: „Stańcie się jak ono”. „Przyjmijcie to dziecko w całości”. Również z tym, że bywa nieznośne, obrażalskie, potrafi być agresywne.

Ma focha i potrafi zrobić niezłą awanturę w sklepie.

A ojciec musi to znieść na środku supermarketu. Dlaczego? Bo je akceptuje takim, jakie jest. Z fochem. W Regule św. Benedykta Jezus jest nazwany ojcem. Nie bratem − ojcem! Benedykt ukazuje Jezusa, który podnosi dziecko i szepcze: „Dalej, śmiało. Dasz radę”. Ono „okopuje się”: „Nie! Muszę być grzeczne, byś mnie kochał”. Jezus uśmiecha się: „Nie musisz”.

Mój pięcioletni syn nigdy jeszcze nie wygłosił formułki: „Tato, proszę cię dziś o opiekę nade mną”. Ma świadomość synostwa, wie, że ja – samolubny człowiek – daję mu to „w pakiecie”. Patrzę na moje modlitwy: „Pomóż, zauważ, opiekuj się, zwróć uwagę”. To wołanie najemnika?

Bóg widzi. Jezus bez owijania w bawełnę mówi o ojcach: „Wy, którzy źli jesteście, nie dajecie skorpiona, gdy dziecko prosi o jajko”. A skoro wy – źli – nie dajecie dziecku trucizny, to jaki musi być Ojciec w niebie! Nasze błagania to nic innego jak gaworzenie, przekomarzanie się z Tatą. Chcemy nawiązać z Nim kontakt za pomocą najpiękniejszego środka, jakim jest język. On i tak wszystko wie…

...ale lubi, jak się Mu naprzykrzamy?

Kocha to. Mam wrażenie, że stworzył człowieka po to, by sobie z nim pogadać, podroczyć się. „Tato, pojedziemy na wycieczkę?”. „Przecież mówiłem ci ze sto razy, że tak!” „Na pewno?” A On wchodzi z nami w tę dysputę. Wie, że dziecko prowokuje, wydziera się po to, by tatę zatrzymać przy sobie.

Bartymeusz słyszy od Jezusa: „Co chcesz, abym ci uczynił?”. „To nie słyszałeś? Za mało się wydzierałem? Wrzeszczę od pół godziny. Zdarłem już głos”.

Zerknijmy na psalmy. Przecież my się w nich wydzieramy. „Ratuj! Krzyczę z głębokości!” A co, On nie wie? Wie.

Często ma Ojciec świadomość, że w psalmach woła o. Michał, a nie król Dawid?

Coraz częściej. Bardzo sobie nie ufam. Gdy zaczynam wołać do Boga, trwa to bardzo krótko. Modlę się psalmami, bo są do bólu prawdziwe. Pełne krzyku, bólu, przemocy. Czytam słowa mszału i widzę, że pasują jak ulał. Naprawdę nie muszę uciekać w spontan. To odtrutka na moją „mojość”. Im jestem starszy, tym bardziej doceniam modlitwy zaproponowane przez Kościół.

Które słowo ostatnio Ojca dotknęło, zatrzymało?

Przywołany przed chwilą ślepiec Bartymeusz siedział pod Jerychem, miastem, którego mury runęły na dźwięk trąb. Rzucił płaszcz. Dla mnie to obraz zburzenia murów. Krzyczał: „Jezusie, synu Dawida, ulituj się nade mną!”.

A trapiści modlą się Modlitwą Jezusową?

Modlą się…

I dodają: „Zmiłuj się nade mną, grzesznikiem”?

No, tu są pewne problemy. (śmiech)

Czytam o tym, że biblijny Lot „uginał się pod ciężarem rozpustnego postępowania ludzi nie liczących się z Bożym prawem i miał duszę umęczoną” (2 P 2,6). Znam wielu Lotów. Zamartwiają się o Kościół. Ojciec się martwi?

Nie. Zostało mi w najlepszym razie dwadzieścia lat życia i nie chcę zmarnować go na myślenie, że jestem Bogiem i coś zaradzę. To śmieszne. Spójrzmy na Eliasza, ulubionego proroka mnichów. Ściągał ogień, pozabijał proroków Baala, „oczyścił teren” gorliwie i z dowcipem („Panowie, jeszcze więcej wody!”), wiedział, że Bóg jest z nim. Jednego nie wiedział: tego, że Pan Bóg nie zdradził mu wszystkich tajemnic na temat Izraela. W pewnym momencie pogrążony w depresji Eliasz woła: „Zostałem sam. To koniec!”. Bóg uspokaja: „Nie histeryzuj. Jest tu garstka ludzi, którzy się modlą. Nie wszyscy się ode Mnie odwrócili, nie wszyscy zginęli. Jest resztka, która da początek nowemu. Nie wiesz wszystkiego”.

Bywały sytuacje, gdy widząc Kościół we Francji, załamywał Ojciec ręce: „to równia pochyła”?

Miałem inne doświadczenie: skomponowania Kościoła według swojego stylu i myślenia. Dotąd żyłem wśród staruszków, którzy „zjedli, otarli, pomodlili i szli spać”, ale po śmierci braci z Tibhirine zaczęliśmy zbierać ochotników do kolejnego męczeństwa. Zameldowali się: Chilijczyk (lat 31), Polak („Co? Ja nie skoczę?”), młodziutki Francuz, Hiszpan, w miarę młody przełożony, a także dziadek Amadeusz − cud człowiek, który pozostał z tamtej masakry.

Dream team.

Elita. Silne chłopy. Damy radę! Wszystko było na miejscu. Siła, wiara, gorliwość i… nie szło. Nie gryźliśmy się między sobą. Mieliśmy estymę, młodość, plany na przyszłość, pieniądze, wozili nas w eskortach, po ludzku wszystko idealnie funkcjonowało. Ale nie szło. Po trzech latach przyjechał wizytator i rzucił: „Co dalej?”. A ja w uniesieniu prorockim odpowiedziałem: „Trzeba nas zamknąć. Bo to nie ma nic wspólnego z życiem”. Wizytator pytał każdego z nas: „Chcesz być z tym bratem?” i każdy odpowiadał: „Nie!”. „A ty z nim?” „Nie”. Bez nienawiści, wrogości, byliśmy przecież zgraną paką.

Co nie zagrało?

Pan Bóg nie lubi siły. Pokazał nam: jesteście piękni, silni, ale to nie są moje plany. Wracajcie do domu. Nie zamartwiam się o Kościół. Jako trapista spowiadam w tej swojej francuskiej dziurze w ciągu roku 350 osób. We Francji jest ogromna duchowa tęsknota. Czego nie ma? Pasterzy. Obok nas wykuto w skale wierną kopię groty z Lourdes. Przychodzi mnóstwo ludzi. Nie wiedzą, co ze sobą zrobić, i wtykają w skałę prośby. Jest ich masa. Gdyby tych ludzi poprowadzić…

Sprawdziłem, kiedy po raz pierwszy w Biblii pada słowo „małe”. Bóg mówi do Lota: „Uciekaj z Sodomy w góry”, a ten odpowiada: „Jest tu w pobliżu miasto, do którego mógłbym uciec. A choć jest ono małe, w nim znajdę schronienie. Czyż nie jest ono małe?”. Miastu nadano nazwę Soar. Tworzy grę słów z mise’ar − małość.

Bóg nie lubi siły. Spójrzmy na Maryję: Ona doskonale wie, że jest nikim. Że nie zasłużyła. „Oto Ja służebnica”. Wie, że wszystko otrzymała od Boga. Nie ma grzechu, bo wie, że wszystko jest łaską. Wchodzimy w grzech, gdy tylko myślimy sobie, że coś jest „nasze”. Natychmiast dostajemy małpiego rozumu.

Można przesłonić Pana Boga? Ojciec Zioło może Go zasłonić?

Może. I to jest cała nasza tragedia. Stare przysłowie mówi, że drzewo przesłania las.

Słowem padającym w „Dzienniczku” częściej niż „miłosierdzie” jest „nędza”. A sam Jezus nie ułatwia Faustynie zadania: „Zobacz, nie jest tak źle”. Mówi: „Właśnie przez taką nędzę chcę objawić światu miłosierdzie”.

Powtarzanie, że jestem nędzny, niczemu nie służy. Mogę szeptać do poduszki, że jestem robakiem. I co z tego? A potem ktoś rzuci: „Stary, ty jesteś ze Wschodu? Wy pijecie wódkę do śniadania?” i od razu widzisz, że nie jesteś i nigdy nie będziesz w klubie. I masz to teraz przełknąć, mało tego: dalej z tym człowiekiem współpracować.

Przebaczyć…

Z moim charakterem to idzie trudniej. (śmiech) Pracujesz w pralni i zaczynasz kombinować: dlaczego mnie tu wsadzili? Bo jestem Polakiem? A inny brat pracuje na komputerze. Dopiero po jakimś czasie przychodzi myśl: „Misiu, przestań się nad sobą użalać. Ty nie umiesz tak pracować na komputerze jak tamten. Umiesz świetnie maglować, więc dali cię do pralni, bo doceniają twe talenty”. „Ale Panie, to nie są wszystkie talenty!” Misiek pracuje w pralni i zaciera rączki: „Teraz piorę gacie, ale wy nie wiecie, że wyszedł ze mną wywiad rzeka, nad Wisłą zorganizowano mi wielką promocję i właśnie mam rozmowę z dziennikarzami »Gościa« i byłem fotografowany. Ale kiedyś się dowiecie!”. To dopiero jest tragedia. Powiedzmy sobie szczerze: w każdym z nas taka nędza jest. Zwykła pycha. Gdy ktoś nam zwróci uwagę, zaczyna się wielkie prześladowanie…

Wielu znajomych na dzień dobry przedstawia się: „Jestem Jan Kowalski, grzesznik”. A dzieci? Nie chcą przegrywać, być na straconej pozycji. To one zabijają smoki. Mają gen zwycięzcy?

Są małe. Za małe. Muszą wygrywać. Na wszystko przyjdzie czas, spokojnie. Ojcowie pustyni uspokajali nowicjusza, który denerwował się, że to czy tamto mu nie wychodzi: „Próbujesz naśladować doświadczonych ojców. Jedz, śpij, odpoczywaj. To są debeściaki, a ty jesteś jeszcze młodziutki, wyluzuj!”. Dzieci są małe. Starają się. A my je chwalimy i cieszymy się z ich zwycięstw, choć przecież dajemy im wygrywać…

Bóg też daje nam wygrywać?

On nas kocha. Patrzy na nas jak na dziecko, które przynosi dwa patyki i mówi, że zrobiło bombowiec B52, i… czeka na naszą reakcję. Po godzinie takiej zabawy jesteśmy wypluci, ale dla takiego malucha to, że ojciec bawi się z nim jego bombowcem, to jest taka promocja, że aż chce się żyć!

Całe życie duchowe jest zniżaniem się Boga do naszego poziomu?

On się zniża, ale jednocześnie nas tym podciąga. To działa jak dźwig. Jego uniżenie jest jednocześnie naszym wywyższeniem. Nie widzimy tego. To jest jak jazda w windzie z zamkniętymi oczami.

Biblijny Dawid stanął oko w oko z gigantem dlatego, że jego ojciec prosił o to, by zaniósł… ser dowódcy oddziału. Nie dyskutował. Był wierny w małym, więc Ten, „który widzi w ukryciu”, dał mu wpływ na cały kraj. Czy dla Boga ustawianie krzeseł przed spotkaniem wspólnoty ma naprawdę tak kosmiczne znaczenie?

To nie jest ustawianie krzeseł, pranie gaci czy noszenie sera. To jest posłuszeństwo. To jest aż tak wysokie. Nie chodzi o konkretne gesty, ale o to, czy ktoś słucha, czy nie słucha w małej rzeczy. Nie jesteśmy z natury otwarci na takie służby. Rola ojca polega na tym, by to dziecku pokazać: „Jest późno. Zbieramy zabawki, nie będzie się mama przewracać na misiach i słoniach”. Pierwszą rzeczą, którą powinniśmy przyjąć we wspólnocie, są dyżury: pan X z panią Y układają w tym miesiącu krzesła.

Trapistom to wychodzi?

Jasne. Każdy ma co tydzień nową funkcję.

Przyszliście szukać Boga ukrytego, czytacie o Eliaszu wołającym o ogień, a zastajecie pracę na zmywaku. Ktoś może wzruszyć ramionami: ależ to wszystko zwykłe.

I takich ludzi trzeba wyrzucać. Natychmiast.

Patrzę na zdjęcia brodatych mężczyzn, którzy domagają się egzekucji Asii Bibi. Spoglądam na ich zaciśnięte pięści. Czy nasze światy są w stanie się spotkać?

A mamy wybór? Jesteśmy na tej samej planecie i jesteśmy skazani na spotkanie. Może „dialog” to za duże słowo, ale musimy rozmawiać. Trzeba wierzyć, że są jeszcze inne formy niż konfrontacja. Nie da się uciec od podziałów, ale trzeba je przekraczać. Ooo, proszę zerknąć: w Algierze skaleczyłem się w rękę. Zmywałem porcelanową wazę i przeciąłem się. Trysnęła krew. Szewc, muzułmanin, który był jednocześnie pielęgniarzem, brudnymi rękami w kolorze butów zaczął mnie opatrywać. Cud, że żyję. (śmiech) Zadzwonił do brodatego lekarza, który był islamskim fundamentalistą. Algieria, rok 1998. Jest ostro. Lekarz przychodzi. „Czy jest pan uczulony na jakieś leki? Musimy zrobić próbę, by potem nie mówił pan, że zabił go islamista”. Czad!

Po zabójstwie braci z Tibhirine nasz dentysta przyszedł i zaczął ryczeć tak, jak płacze mężczyzna: „Nie mogę pogodzić się z tym, że wszyscy jesteście tacy fajni, a będziecie potępieni”.

Inny przykład? Jechaliśmy w eskorcie i nagle zepsuł się samochód. Dym spod maski, jak w filmie z Louisem de Funèsem. Eskorta złapała jakiegoś faceta, który wiózł jarzyny pick-upem. Jechał w innym kierunku, na Oran, ale kazali mu zrobić czterdzieści kilometrów w drugą stronę. Wiedział, że nie zwrócą mu za benzynę. Wszedłem do szoferki i wypaliłem: „Przepraszam. Za nas, za tamtych, bo kazali panu jechać taki kawał”. A on odwrócił się i rzucił: „Ale to ja was zapraszam”… Miał facet gest. Tego bym nie potrafił… − pomyślałem.