Bezdomni u steru

Joanna Jureczko-Wilk; Gość warszawski 45/2018

publikacja 25.11.2018 06:00

„Jeśli mogą zbudować jacht, to tak naprawdę mogą wszystko” – mówił o. Bogusław Paleczny o swoich podopiecznych. I niemożliwe stało się faktem. W Ursusie, 300 km od morza, powstał dalekomorski szkuner.

– Statek będzie służył ubogim – zapewnia kapitan Waldemar Rzeźnicki. Joanna Jureczko-Wilk /foto gość – Statek będzie służył ubogim – zapewnia kapitan Waldemar Rzeźnicki.

Dwa dwustukilogramowe maszty kawałek po kawałku podnośnik przenosi na pokład. W ten sposób wraz ze statkiem pod koniec listopada zostaną one przetransportowane z Ursusa do portu Żerań, gdzie przez najbliższe półtora roku szkuner będzie będzie wykańczany. Dostanie śrubę napędową, urządzenie nawigacyjne oraz niezbędne wyposażenie koi. Potem czeka go długa podróż do portu w Gdańsku. Po wodowaniu i testach na morzu statek popłynie w rejs. Najpierw nieśmiało po Bałtyku, a potem, kto wie – może nawet w podróż na Karaiby, o czym marzył o. Paleczny. Ale i bez tego nadzieje inicjatora budowy już się spełniają: bezdomni udowodnili innym, a przede wszystkim sobie, że potrafią robić wielkie rzeczy.

Przecież to szalone!

17-metrowy szkuner będzie się nazywał „Ojciec Bogusław”. Na cześć pomysłodawcy, charyzmatycznego opiekuna bezdomnych, który nie bał się marzyć i marzenia te realizować. W Warszawie stworzył Kamiliańską Misję Pomocy Społecznej, przy Dworcu Centralnym otworzył charytatywny bar „Święta Marta” i punkt pomocy medycznej „Święty Kamil”. Nagrywał płyty i koncertował w USA, zbierając pieniądze na wzorcowy i nowoczesny Pensjonat Socjalny „Święty Łazarz” który wyrósł w pofabrycznych budynkach w Ursusie. Właśnie na podwórku „Łazarza” i w jednej z pofabrycznych hal urządzono prowizoryczną stocznię, w której od 2006 r., dzięki pracującym mozolnie i z ogromną determinacją wielu ludziom, powstawał statek. Żadna łupinka ani licha łajba, ale porządny 32-tonowiec. Budowali go własnym sumptem, bez specjalnej zbiórki pieniędzy, bezdomni i wolontariusze.

– Dla mnie pomysł był kosmiczny i podchodziłam do niego sceptycznie – przyznaje Adriana Porowska, związana z KMPS od 13 lat, od 9 lat jako jej kierownik. Po latach docenia zamysł o. Bugusława, który w ten sposób chciał przywrócić bezdomnym poczucie godności, ale też pokazać innym, że są to ludzie naprawdę wartościowi i utalentowani w różnych dziedzinach. Myśl o nietypowym dziele bezdomnych przyszła do o. Palecznego w szpitalu w Otwocku, gdy lecząc się z gruźlicy, dzielił salę z marynarzem. Morskie opowieści obudziły w nim ducha przygody i dawne wspomnienia. Pochodził przecież ze Szczecina, przed wstąpieniem do zakonu uprawiał żeglarstwo i przez kilka lat pracował jako monter kadłubów w Stoczni Gdańskiej. „Dla mnie ten jacht to symbol pozornie niemożliwego. Najgorsze w bezdomności jest nabranie przekonania, że nie ma wyjścia z tej sytuacji. A to nieprawda” – mówił w 2008 r. w wywiadzie dla portalmorski.pl.

Wszystkie ręce na pokład

Po wyjściu ze szpitala o. Bugusław z energią zabrał się do pracy. Okazało się, że wśród pensjonariuszy „Łazarza” znaleźli się marynarz, spawacz i wiele innych bardzo przydatnych „złotych rączek”. W pracę zaangażowali się też fachowcy od budowy takich jednostek: pracownicy politechnik, szkutnicy, instruktorzy żeglarstwa oraz wolontariusze. Wśród tych ostatnich było nawet trzech mieszkańców Osaki – artystów sztuki współczesnej, którzy w 2016 r. z grupą Japończyków zwiedzali Warszawę i tak zachwycili się ursuskim statkiem, że potem przez dwa i pół miesiąca szlifowali na pokładzie relingi. Pracujący po sąsiedzku prawnicy z zaciekawieniem spoglądali na powstający za płotem kadłub, aż wreszcie przynieśli budowniczym drewniane koło sterowe.

– Przez te 12 lat przy powstawaniu szkunera pracowało ponad 100 bezdomnych. Niektórzy krótko, ale jest kilka osób, które poświęciły tej pracy nawet parę lat – mówi Waldemar Rzeźnicki, kierownik budowy jachtu oraz jego kapitan. – Sami załatwialiśmy materiały, wydzwanialiśmy na Słowację, żeby tam kupić taniej blachę, pożyczaliśmy maszyny i 100-tonowe lewarki. Ile mogliśmy, robiliśmy sami.

Jak przyznaje, ciosem dla budowniczych była nagła śmierć o. Bogusława w 2009 r., kiedy statek dopiero co wyrastał z ziemi. Postanowili kontynuować jego dzieło, które dla bezdomnych było symbolem spełniających się marzeń i nadziei na lepszą przyszłość. – Na grobie o. Palecznego w Tarnowskich Górach poczułem, że ten statek to jego testament. I że my musimy go wykonać – mówi Sławomir Michalski, dawny stoczniowiec, który w pensjonacie „Św. Łazarz” chciał przetrzymać tylko jedną zimę. Wznoszenie jachtu tak go jednak wciągnęło, że pracował przy nim jako spawacz z przerwami przez pięć lat. Budował statek i swoje życie od nowa. – Czułem się, jakbym stawiał swój dom. Każdego dnia cegiełka po cegiełce. Ojciec Bogusław, a po nim kapitan, zaszczepili we mnie marzenia, dali pracę, nauczyli czegoś nowego… Człowiek nie miał czasu na głupie myśli – przyznaje.

Zimą, w halach ogrzewanych przez jeden piec, heblowali, szlifowali, cięli, kleili, spawali… Sprzęt mieli amatorski, pożyczony albo zrobiony własnymi siłami. Nawet część ze 153 m kw. żagli uszyli na wypożyczonej maszynie do szycia. Problemów nie brakowało. Żeby wykonać długie odcinki masztów, trzeba było wyburzyć fragmenty ściany w pomieszczeniu. Praca równolegle toczyła się w halach i pod foliowym namiotem na podwórzu, gdzie wyrastał szkielet konstrukcji. – Maszty kleiliśmy z sosny metodą prasy próżniowej i na tzw. ptasi dziób. Wszystko ręczna robota. Pomagało mi sześciu chłopaków z pensjonatu – mówi pracujący wolontaryjnie Stanisław Samsel, główny szkutnik i wykonawca masztów, doświadczony żeglarz, wieloletni bosman Yacht Klub Polska w Warszawie.

Statek budowano sposobem gospodarczym, ale profesjonalnie. Jego projekt przygotował i podarował bezdomnym znany konstruktor inż. Bogdan Małolepszy. Jacht ma 17,1 m długości, 5,25 m szerokości, 1,6 m zanurzenia. Może nim podróżować do 20 osób. Nadzór techniczny nad budową sprawuje Polski Rejestr Statków. – Od momentu rozpoczęcia budowy tak się zapomnieliśmy w tej robocie, że uciekł nam gdzieś oczekiwany przecież moment wodowania i pierwszego kursu po morzu. Potrzebowaliśmy oddechu. Trzy razy popłynęliśmy z bezdomnymi w morze. Jeden z nich, teraz już nieżyjący Sławek Maćkula, powiedział mi wtedy: „To ja musiałem się stać bezdomny, żeby do Szwecji przypłynąć na żaglu?!” – mówi Waldemar Rzeźnicki.

Już czują morską bryzę

– Celem tej idei nie było jak najszybsze zbudowanie statku i wodowanie, ale zmiana sposobu myślenia osób w kryzysie bezdomności, odzyskanie wiary we własne siły – mówi A. Porowska. – Przez nasz pensjonat co roku przewija się ok. 400 mężczyzn. Wielu z nich jest stosunkowo młodych. Nawet od 40-latków niejednokrotnie słyszę, że ich życie się już skończyło, że nic dobrego ich nie spotka. Są na okropnych zakrętach życiowych, nie mają drzwi, do których mogliby zapukać, ani osoby, do której mogliby zadzwonić. Uważają, że nie ma jutra, skupiają się na tu i teraz, na tym, co za chwilę zjedzą, gdzie się położą... Wspólne budowanie czegoś wielkiego, wspaniałego spowodowało, że podnieśli głowę i uwierzyli w siebie. Będący już na ukończeniu szkuner ojcowie kamilianie przekażą nowo powstałej Fundacji im. o. Bogusława Palecznego, która zajmie się ukończeniem go, przygotowaniem do pierwszego rejsu i dalszą eksploatacją.

Już za życia o. Bogusław szkolił przyszłą załogę. Kilkunastu bezdomnych zrobiło patenty żeglarza jachtowego – z myślą o morskiej wyprawie dookoła świata. Kibicował im znany żeglarz Krzysztof Baranowski, który jako pierwszy Polak dwukrotnie samotnie opłynął kulę ziemską. – To będzie statek służący bezdomnym i innym potrzebującym. Wypłyną w morze, żeby nabrać powietrza w płuca i energii do nowego życia, do wyjścia z zapętlenia, w jakim czasami tkwią – tłumaczy kapitan. Zgodnie z założeniem o. Palecznego ukończona jednostka ma zarabiać na swoje utrzymanie, dlatego będzie też pływała komercyjnie.