Głupia, otwórz oczy!

Joanna Juroszek

publikacja 11.11.2018 06:00

Jeśli wybierasz się na Camino Portugalskie z Lizbony do Santiago albo do Fatimy, nie pomiń tego miejsca. Tu szefem jest sam Jezus.

Paula o poranku ze swoim psem, który podobnie jak ona kocha pielgrzymów. Joanna Juroszek /Foto Gość Paula o poranku ze swoim psem, który podobnie jak ona kocha pielgrzymów.

Quinta da Burra to uroczy hostel (albergue) dla pielgrzymów ruszających Szlakiem św. Jakuba. Znaleźć go można w małej miejscowości Porto de Muge, mniej więcej w połowie drogi między miasteczkami Azambuja a Santarém w Portugalii. Porto de Muge łatwo przegapić, bo przewodniki zwykle zachęcają, by ten ponad 30-kilometrowy odcinek drogi do Santiago pokonać w jednym dniu. Tym razem nie słuchajcie informatorów.

Rezydencja u osła

Duże drewniane wrota, tuż obok – niepozorny sznurek. Tak, to dzwonek w Quinta da Burra. Pielgrzymów witają wyraźnie zadowolone psy. Zaraz po nich wychodzi uśmiechnięta, nieco zmęczona życiem kobieta. To 60-letnia Maria Paula de Menezes de Castro, dawna architekt, a od trzech lat właścicielka hostelu dla pielgrzymów ruszających Szlakiem św. Jakuba. Paula ma chorującego na alzheimera męża i 91-letnią mamę. Ale nie o tym jest ten tekst.

W miejscu, gdzie właścicielka gości pielgrzymów, kiedyś znajdowały się stajnia dla zwierząt oraz pomieszczenia gospodarcze. Dziś są tu urocze pokoje z łazienką, kuchnią, dużą jadalnią i leżakami w ogrodzie. Latem przyszłego roku będzie też basen. – Ludzi, od których kupiłam to miejsce, zapytałam: „Jak nazywa się ta farma?”. A oni na to: „Quinta da Burra”, czyli rezydencja u osła. Uwierzyłam, że mówią prawdę. A oni po prostu sobie ze mnie zażartowali. Poszłam do wsi Porto de Muge, żeby załatwić wszystkie formalności dotyczące kupna. Gdy podałam nazwę, to mnie wyśmiali, ale tak już zostało – uśmiecha się Paula, przybijając w paszportach pielgrzymów pieczątkę z tą uroczą nazwą.

Paula pochodzi z Madery. – W 2000 r. razem z mamą i mężem po śmierci mojego taty przeprowadziłam się do Lizbony. Zrobiliśmy to dla mojej mamy, bo ona bardzo kochała to miasto – wspomina. Na Maderze miała własne biuro projektowe, była architektem. – Zostawiłam wszystko tylko dlatego, żeby mama mogła być szczęśliwa. Przyjechałam do Lizbony i nie mogłam otworzyć swojego biura, ponieważ czułam się na to już za stara. Miałam jednak szczęście – dostałam pracę w czasopiśmie zajmującym się dekoracją i architekturą.

Tam początkowo pracowała jako zastępca dyrektora. Rok później była już dyrektorem. Kiedy skończyła pracę w czasopiśmie, razem ze swoimi bliskimi postanowiła przeprowadzić się na wieś. – Wiedziałam, że chcę mieć dom niedaleko Lizbony i oczywiście w pobliżu musiała być woda (rzeka, jezioro, morze). Ludzie pochodzący z wyspy uwielbiają patrzeć na wodę. Wcześniej miałam naprawdę dobre życie. Bardzo dużo podróżowałam, surfowałam z moim tatą. Jeździliśmy z Madery do Lizbony, z Lizbony do Paryża. A stamtąd lecieliśmy nad Morze Czerwone, na Filipiny… – wspomina.

Pomóżcie mi!

– Kiedy przejechałam tu z Lizbony, ludzie patrzyli na mnie średnio przychylnie. Ale nie przejmowałam się tym. Jeździłam po wsi rowerem, uśmiechałam się do wszystkich i mówiłam: Bom dia! (dzień dobry!). Nie odpowiadali mi. A teraz, kiedy widzą pielgrzymów, mówią: Quinta da Burra! Quinta da Burra! I wcale im za to nie płacę – uśmiecha się. – Kiedy kupiłam ten budynek, nie wiedziałam, że znajduje się on na trasie Camino. Po prostu chciałam tu stworzyć dla nas dom. Tu nie było wody, światła, dachu, podłóg, okien, drzwi, ale krok po kroku zaczęłam zajmować się tym miejscem – wspomina.

– Trzy lata temu w lutym o czwartej po południu, kiedy bardzo mocno padało, do naszych drzwi głośno zapukał pielgrzym z Ameryki. Powiedział: „Pomóżcie mi, nie dam rady dojść do Santarém!”. Zobaczyłam starszego człowieka. Co miałam zrobić? Zgodziłam się, ale nie od razu zrozumiałam, o co chodzi mojemu Szefowi, czyli… Panu Bogu. On w odpowiedzi w ciągu dwóch następnych dni zesłał mi kolejnych dwóch pielgrzymów. Wszyscy prosili mnie o to samo: „Potrzebujemy noclegu!”. I wtedy mnie olśniło. Jestem na Camino! Spróbuję stworzyć tu albergue. Pierwszego roku miałam ok. 100 pielgrzymów, w zeszłym – 398; w tym roku, licząc do tego dnia (spotykamy się na początku września), miałam już 464 pielgrzymów. Uwielbiam moją pracę. Moja mama jest już bardzo stara, mąż od miesiąca choruje na alzheimera, a wy, pielgrzymi, dajecie mi niesamowicie dobrą energię – mówi.

– Ten budynek kupiłam dzięki Jezusowi. Wiedział, że kiedy miałam pieniądze, wydawałam je na różne niepotrzebne rzeczy. Powiedział mi: „Być może któregoś dnia zabraknie ci pieniędzy, kup ten dom, może ci się przyda”. Później rzeczywiście zaczęło brakować pieniędzy. Nie starczało nawet na jedzenie. Bywało, że nie jadłam prawie nic. Jedli tylko moja mama i mąż. I właśnie w tym miesiącu Bóg przysłał mi pierwszego pielgrzyma. Teraz myślę, że nie od razu odczytałam Jego wiadomość. Dlatego z przesłaniem: „Głupia, otwórz oczy!” zesłał mi kolejnych dwóch – uśmiecha się Paula.

– Szef zawsze się mną opiekuje – dodaje. – Kiedy jestem zmęczona, mówię błagalnym głosem: „Proszę, dziś nie chcę nikogo”. I to działa! Mówię Mu: „Jutro możesz dać mi tyle, ile chcesz, nawet podwójną, potrójną ilość, ale dziś nie chcę nikogo”. I na przykład wczoraj powiedziałam: „Byłoby super, gdyby nikt nie przyszedł. Muszę odpocząć”. No i Szef wysłał mi tylko jednego pielgrzyma. A dziś zesłał mi 14. Czego chcieć więcej?

Jestem jak Speedy Gonzales!

Quinta da Burra to wyjątkowe miejsce nie tylko ze względu na charakter Pauli. Tu pielgrzymi dostają czystą pościel, ręczniki, a ich brudne ubrania pierze pralka. Każdy dostaje też obfitą kolację, śniadanie i… kanapki na drogę. – Na początku nie gotowałam dla pielgrzymów, bo po prostu tego nie umiałam – uśmiecha się Paula. – Pewnego dnia przyszedł do mnie Włoch. Ugotowałam mu makaron. Naprawdę, nie nadawał się do jedzenia. Powiedział mi wtedy: „Paula, nie martw się. Mam kolegę, który ma restaurację, i powiem mu, że jadłem tak pyszny makaron, że mamma mia! I kiedy poprosi mnie o przepis, powiem, że nie mogę mu go zdradzić. Bo to tajemnica Szefa”.

Teraz jedzenie jest przepyszne, a Paula w kuchni zachowuje się jak prawdziwa matka Polka. Nie pozwoli, by jej goście mieli puste talerze. Sama je ostatki. – Dziś pielgrzymi mówią, że na drzwiach mojego domu powinnam mieć menu i 5 gwiazdek Michelin. Wy, pielgrzymi, nauczyliście mnie gotować – komentuje radośnie.

To miejsce odwiedzają też Polacy. „W podziękowaniu za przemiłą gościnę, pyszną kolację, orzeszki pinii prosto z szyszki i serdeczny uśmiech. Jak dobrze, że nie poszłyśmy dalej. Niech Bóg Ci błogosławi we wszystkim, co robisz” – napisały 2 września Aga, Kasia i Ela. Podobnych wpisów i pamiątek na specjalnej tablicy można znaleźć całe mnóstwo.

– Widziałaś może odznakę z napisem „Polska”? – pyta Paula. – To właśnie Polacy jako pierwsi zaczęli zostawiać mi takie pamiątki. Kiedy zobaczyli to inni, też postanowili zostawiać upominki z wizerunkiem swojego kraju. Pamiętam, jak w zeszłym roku miałam tu polską grupę. Ksiądz na zewnątrz odprawiał Mszę św. Zachwycił mnie ich śpiew. Inne grupy też już u mnie śpiewały, ale wy, Polacy, śpiewacie całym sercem. I nie mówię tego dlatego, że jesteś Polką.

Jak wygląda standardowy dzień pracy Pauli? – Wstaję mniej więcej o 5.30. Schodzę po cichu do kuchni, żeby nikogo nie obudzić. Kiedy słyszę, że ludzie zaczynają wstawać, wiem, że mogę hałasować. Robię sok z pomarańczy, gotuję jajka. Kiedy pielgrzymi wychodzą, wypuszczam psy. Potem przygotowuję śniadanie dla mamy i męża oraz jedzenie dla kotów. Potem idę sprzątać pokoje. Wrzucam rzeczy do pralki i wywieszam pranie. Jestem jak Speedy Gonzales! Zawsze mówię: „O 10.00 muszę iść do sklepu”, ale nigdy mi się to nie udaje. Wychodzę o 10.30. Kiedy wiem, że nie wyrobię się na czas, dzwonię na pocztę i mówię: „Jeśli zobaczycie pielgrzymów, to zadzwońcie do mnie!”. I dzwonią. Czasem robię zakupy naprawdę w ogromnym biegu, wracam do domu i przygotowuję pokoje – opowiada.

Kiedy pojawiają się pierwsi zmęczeni słońcem i ciężkimi plecakami pielgrzymi, od uśmiechniętej Pauli dostają szybki lunch, pokój z łazienką i ciepłą kolację.

Właścicielka hostelu zwykle kładzie się między 22.30 a północą. Jest zmęczona, ale swojej pracy nie zamieniłaby na żadną inną. – Myślę, że jestem jak mój pies Maria. Ona kocha pielgrzymów. Kiedy ich nie ma, obie jesteśmy bardzo smutne…

TAGI: