W dżungli ludzie wierzą

ks. Włodzimierz Piętka

publikacja 08.11.2018 06:00

Po dziewięciu latach pracy misyjnej w Peru wrócił do Płocka ks. Radosław Zawadzki. Ale jak sam przyznaje, misjonarzem pozostanie na zawsze.

Najbliżsi współpracownicy kapłana: zakonnicy i świeccy. Archiwum ks. Radosława Zawadzkiego Najbliżsi współpracownicy kapłana: zakonnicy i świeccy.

Omisjach marzył od dawna. – Gdy miałem 14 lat, pojechałem na rekolekcje powołaniowe do werbistów i tam zobaczyłem film o pracy misyjnej jednego z nich. Bardzo mi się spodobały obrazy pracy kapłańskiej i społecznej, pozostały mi w pamięci – opowiada ks. Radek. Po 5 latach pracy duszpasterskiej w diecezji, w październiku 2009 r. razem z ks. Pawłem Sprusińskim wyjechał do Iquitos w Peru. Spędził tam 9 lat jako proboszcz, koordynator duszpasterstwa w wikariacie apostolskim i wykładowca w seminarium.

Nie zapomnę ludzi

– Byłem proboszczem w parafii św. Piotra Rybaka w Iquitos. Miała ona powierzchnię zbliżoną do powiatu płockiego. Pod moją pieczą było 15 tys. wiernych skupionych w mieście Iquitos i 66 wioskach puszczy amazońskiej. Aby dotrzeć do tych najbardziej oddalonych, potrzebowałem nawet trzech dni drogi. Jedynymi traktami były rzeki i... bezdroża, które trzeba było przemierzać pieszo, bo dróg tam po prostu nie było. Do transportu konieczne były motorówka, łódź i własne nogi – opowiada misjonarz. Był on również koordynatorem duszpasterstwa w wikariacie, który jest odpowiednikiem diecezji na terenach misyjnych. – Przygotowywałem i koordynowałem pracę ekip księży, sióstr zakonnych i świeckich, którzy byli posłani do miejsc, gdzie nie było stałych punktów duszpasterskich. Myśmy to nazywali duszpasterstwem rzecznym i wioskowym. Byłem również wicerektorem seminarium duchownego i wykładowcą – wymienia. Takie były obszary jego działalności, ale przede wszystkim była to praca z ludźmi, długie do nich podróże, spotkania i towarzyszenie.

– Nie zapomnę ludzi, ich otwartości, zaangażowania i prostej, ale często głębokiej wiary. Nie zapomnę ok. 50 animatorów, którzy bardzo wspierali mnie w parafii. Dali mi piękne świadectwo wiary i bezinteresownej służby Kościołowi. Oni tam od wielu lat służą Kościołowi, bez żadnej zapłaty, czekając tylko na nagrodę w niebie. Pamiętam, jak w czasie pierwszej wizyty w jednej z wiosek animator odstąpił mi swoje łóżko, bo – jak powiedział – „ksiądz musi odpocząć, bo następnego dnia czeka ciężka praca”. Na własnej skórze przeżyłem to, o czym mówią Dzieje Apostolskie, gdy pierwszy raz jechaliśmy do jakiejś wioski. I tam: stawialiśmy krzyż, głosiliśmy Ewangelię, uczyliśmy modlitwy, ja udzielałem chrztu i odprawiałem Mszę św. To było autentyczne budowanie Kościoła – opowiada ks. Zawadzki.

– W dżungli ludzie wierzą w Boga, dziękują mu za życie i za przyrodę. Tam nie ma ludzi niewierzących. Jest to wiara Indian, z ich kulturą i tradycją. To Kościół, który ma twarz Indianina z jego wrażliwością i sposobem patrzenia na świat, na naturę, jak na matkę ziemię i siostrę naturę. Jest to spojrzenie podobne do wrażliwości św. Franciszka z Asyżu – dodaje.

Kazanie misjonarza

Gdy stawał przed „swoimi” Indianami, jego kazania musiały być proste i jasne, a przez słowa trzeba było wnieść dużo nadziei. – Mówiłem im wtedy, co to znaczy być chrześcijaninem. Mówiłem o miłości Bożej i godności człowieka. Tam w przeszłości Indianie byli wykorzystywani i prześladowani, traktowani jak drzewa w lesie, które można wyciąć. Ja im mówiłem, że nie są gorsi od innych, że są kochani i mają tę samą godność. Ale nie wystarczy powiedzieć piękne kazanie i pójść sobie. Misje to bycie z tymi ludźmi w doli i niedoli, gdy zalewa im wioskę i gdy zabraknie lekarza czy nauczyciela. Tam konieczne jest zaangażowanie społeczne Kościoła i stanięcie po stronie najuboższych. Gdy ukazała się encyklika papieża Franciszka Laudato si’, czytaliśmy ją razem w parafii. Wielu mi powiedziało wtedy, że wreszcie znalazł się ktoś, kto mówi ich głosem i rozumie ich problemy. W Peru zrozumiałem, że jeśli Kościół nie broni biednych, staje się niewiarygodny. Trzeba bronić praw tamtych ludzi i czynić to bezinteresownie, taka jest misja Kościoła – mówi z przekonaniem misjonarz. I opowiada historię z pewnej wioski, której mieszkańcy 20 lat temu przyjęli chrzest.

Entuzjazm wiary trwał około 5 lat. Potem przyszli inni „nauczyciele”, którzy przeciągnęli praktycznie wszystkich do sekt i wspólnot zielonoświątkowych. Katolikiem pozostał animator katolicki i jego rodzina. Dla nich to nie było łatwe doświadczenie, bo wyśmiewano ich i dyskryminowano. Ale stało się nieszczęście, bo pękł przechodzący przez tamtą okolicę rurociąg i ropa wylała się do rzeki. Wszystko zostało skażone, ryby wyginęły. To była wielka tragedia dla tych i tak biednych ludzi. Praktycznie nikt im nie chciał pomóc, wstawić się za nimi. A sekty i inne grupy religijne po cichutku wycofały się z wioski. – Z tymi ludźmi pozostał jedynie Kościół katolicki. Zaczęliśmy nagłaśniać sprawę, alarmować obronę cywilną, chodzić z nimi do urzędów i ministerstw, byliśmy na rozprawach sądowych. Gdyby mieli iść sami, odsyłano by ich od jednego okienka do drugiego, od jednego do drugiego urzędnika. Pozostał z nimi Kościół, choć oni od niego odeszli. Ale po tym doświadczeniu chyba 90 proc. mieszkańców wioski wróciło do wiary katolickiej – opowiada ks. Radek.

Podobnie jest ze szkolnictwem i służbą zdrowia. Kościół nad tym czuwa i broni ubogich, dla których zamyka się szkoły albo dla których nie ma lekarza. – W pewnej wiosce na terenie mojej parafii przez 2,5 roku szkoła była zamknięta. Ktoś zdefraudował pieniądze, a nauczyciel wyjechał do miasta. Naszym obowiązkiem jako parafii była interwencja u władz i upominanie się o prawo do nauki dla dzieci. A ile razy nasza parafialna łódź służyła jako karetka... – wspomina ks. Zawadzki.

Bez stereotypów

Przed wyjazdem do Ameryki Łacińskiej nasz misjonarz uczył się języka hiszpańskiego i przygotowywał się w ośrodku misyjnym w Warszawie. – Tymczasem okazało się, że to ja więcej od nich otrzymałem, niż im dałem. Mogłoby się wydawać, że jadąc na misje, będę robił wszystko od początku. Zazwyczaj tak nie jest, bo wchodzi się w trud naszych poprzedników. Piękne i budujące było dla mnie odkrycie ludzi, którzy mają wiarę prostą i głęboką, większą od mojej. Misjonarz musi się uczyć tamtego Kościoła i ludzi. Trzeba też odrzucić stereotypy, że teraz ktoś z Polski jedzie do buszu, śpi na drzewie, je węże i zupy z małpy czy z żółwia, choć te ostatnie są naprawdę dobre. Nie to jest najważniejsze – mówi ks. Zawadzki. Przekonuje, że misjom można skutecznie pomagać na odległość: przez modlitwę, włączenie się w akcje misyjne i wsparcie materialne. Dla odważnych cenną formą pomocy może być wolontariat misyjny.

– W Iquitos ludzie żyją w skrajnej nędzy, ale jak sami mówią, „nie ma takiej biedy, żeby nie móc się podzielić”. Jeszcze mocniej te słowa docierają do mnie teraz, gdy jestem już w Polsce – przekonuje. Od września misjonarz z 9-letnim stażem i peruwiańskim doświadczeniem rozpoczął pracę w płockim Wyższym Seminarium Duchownym. Jest wychowawcą tych, którzy w tym roku wstąpili do seminarium, i odpowiedzialnym za duszpasterstwo powołaniowe w diecezji. – Peru nauczyło mnie, że aby coś wspólnie zbudować, do czegoś dojść, to trzeba mieć do siebie nawzajem zaufanie i nie nosić fałszywych masek. Nauczyło mnie też, że realnego duszpasterstwa powołaniowego nie zbuduję w pojedynkę, ale razem z księżmi i świeckimi. Na tym nie zawiodłem się w Iquitos, na to liczę i tutaj – dodaje ks. Radosław Zawadzki.