Nie wchodził z butami

Marcin Jakimowicz

publikacja 26.04.2010 07:42

Boję się tych, którzy wszędzie węszą nieuczciwość. Szlachetnych, pobożnych i czystych ludzi bez ludzkich odruchów – opowiadał ks. Roman Indrzejczyk. Wysoki, opatulony nieodłącznym białym szalem ksiądz z innej epoki.

Nie wchodził z butami MARCIN JAKIMOWICZ/Agencja GN ks. Roman Indrzejczyk

Ciągnie mnie do ludzi rozdartych – opowiadał. – Trudno powiedzieć, dlaczego tak jest. Rozmawiam z każdym. Słucham. Mówić to pewno za bardzo nie umiem, ale ludzie twierdzą, że umiem słuchać. Nie zawsze potrafiłem odpowiedzieć. Ale słuchałem. Ludzie odczuwali, że ich szanuję, nawet jeśli coś w życiu poplątali. Dziennikarze pisali o nim: „Ks. Indrzejczyk należy do »Kościoła otwartego«”. Nie denerwuje Księdza ten podział? – pytaliśmy go przed pięcioma laty. – Nie. Nie denerwuje mnie. Ja jestem już starym księdzem.

Z innej epoki. Przedsoborowym. I ten tzw. Kościół otwarty to jest moja wizja. Jestem przeciwko ciasnocie, oburzaniu się, potępianiu świata. Z wieloma sprawami nie zgadzam się, to jasne, ale uważam, że nie ma co tupać nogami. Nie można obrażać się na tych, którzy atakują ludzi Kościoła, bo często naprawdę mają za co. Albo przynajmniej wydaje się im, że mają za co. Nasze zachowania są często niezręczne. My w świętym, katolickim Kościele uważamy się za posiadaczy prawdy. I tak jest w istocie. Ale posiadacze prawdy czasami korzystają ze swojego autorytetu w sposób niedelikatny, dominujący. Jak wszystkowiedzący dorośli strofują małe dzieci: to wolno, a tego nie wolno. A to już nie wychowanie, tylko tresura.

Ksiądz jak Batman
O wychowaniu mógł powiedzieć sporo. Przez 50 lat uczył w szkole. Przez 20 ostatnich lat w rozśpiewanej warszawskiej szkole muzycznej im. Karola Szymanowskiego. Miał wyjątkowy dar: uczniowie nie zwiewali z jego lekcji. W tym roku na studniówce powiedział, że to już jego 50., łącznie z własną. Zadziwiał dzieci, gdy mówił, że za młodu był bokserem. – W czasach mojego dzieciństwa mówiliśmy na niego „Batman” – wspomina Anna Maria Jopek, piosenkarka, której ks. Roman ochrzcił dwójkę dzieci. – Dlaczego? Był rosły, przystojny, świetnie wyglądający w swej sutannie. Był dla nas uosobieniem siły, kogoś, kto wszystko naprawi w naszej okolicy. To był ksiądz niezwykle dyskretny. Nie przypominam sobie nigdy takiej sytuacji, by ks. Roman nakazał mi coś zrobić. Nie napiętnował nigdy mojego zachowania po to, by „sprowadzać mnie na dobre drogi”. Nie. Wysyłał jedynie delikatne sygnały. One wystarczały.

Gdzie nauczył się słuchać? W Tworkach. W szpitalu dla psychicznie chorych, którego był przez ponad 20 lat kapelanem. – Gdy dowiedziałem się o tej nominacji, nie buntowałem się – opowiadał. – Myślę, że udało nam się znaleźć z chorymi wspólny język. Próbowałem ich słuchać. Ci ludzie są bardzo wrażliwi. Często chorowali dlatego, że w życiu spotkało ich coś złego. Okazanie im serca ich podnosiło. Bardzo to sobie cenili.

Dwie strony barykady
Przez lata przyciągał ludzi z różnych stron barykady: przychodzili do niego i bracia Kaczyńscy, i Jacek Kuroń. Największe kontrowersje wywołały Msze św., które odprawił po śmierci ikon lewicy: Jacka Kuronia i Jana Józefa Lipskiego, działacza PPS-u, przez długi czas wielkiego mistrza loży „Kopernik”. – Nie sprawdzam ludziom legitymacji partyjnych. Jestem księdzem. Mam służyć ludziom. I jeśli mnie proszą, bym w czymś uczestniczył, to uczestniczę. Koniec, kropka. Nie interesuje mnie tzw. elektorat – wyjaśniał „Gościowi”. Takie deklaracje budziły ogromne kontrowersje. Nie bez powodu wywiad z kapelanem prezydenta nazwaliśmy „Kij w mrowisko”. Kiedy w 2004 r. zmarł Jacek Kuroń, zorganizował polową Mszę św. w parku Żeromskiego, naprzeciwko okien domu przyjaciela. Dwa tygodnie później przestał być proboszczem.

Samotność
– Nigdy nie promowałem żadnych opcji, partii. Przed wyborami, trochę narażając się, mówiłem ludziom: głosujcie zgodnie z własnym przekonaniem. Kryterium nie musi być takie, że ktoś chodzi do kościoła, ale, że uważam, iż ten człowiek będzie dobrze, uczciwie pełnił swoją funkcję – wyjaśniał. – Nigdy nie pozwalałem w kościele przeprowadzać żadnej propagandy czy akcji wyborczych. Nie wchodziłem z butami w serce innego człowieka, unikałem polityki. Różni ludzie traktowali mnie jak przyjaciela, wiedzieli, że mogą ze mną porozmawiać o trudnych, bolesnych sprawach. Tysiące spowiedzi. Zresztą każdy normalny ksiądz ma z pewnością sporo różnych nawróceń, powrotów. Ktoś, kto od 1947 roku nie miał nic wspólnego z Kościołem. Zaszedł wysoko. A teraz wraca i pyta: czy Pan Bóg mi wybaczy? I cieszy się jak dziecko, gdy słyszy, że wybaczy i że ksiądz może mu pożyczyć te psalmy, które go tak dotknęły.

Dostaje brewiarz, przegląda, czyta… Oczywiście, jestem samotny, wiem to. Czasami czuję się też bardzo osamotniony w swoich poglądach. Zdarza się, że chętnie bym uciekł „na koniec świata”, bo mam wszystkiego dość. Jestem już starym księdzem. Święcenia otrzymałem w grudniu 1956 roku. Jestem przekonany, że dobrze wybrałem swą drogę życiową. W zmieniającej się rzeczywistości, pełnej agresji i wyrachowania, trzeba doprowadzić do takiego stanu, żeby znów mówiono o nas: „patrzcie, jak oni się miłują” – marzył. Był bardzo otwarty na dialog ekumeniczny (w jego parafii Dzieciątka Jezus na warszawskim Żoliborzu odbywały się pierwsze Święta Tory). Sporo pisał. – Boję się tych, którzy wszędzie węszą nieuczciwość – wyjaśniał swoje życiowe credo. I dodawał: Napisałem kiedyś o nich wiersz: „Idą przez życie uczciwi/ Co zło najmniejsze wypatrzą – Szlachetni, pobożni i czyści, Surowi, bez ludzkich odruchów…”.