Od Bacha do faweli

Karina Grytz-Jurkowska

publikacja 27.10.2018 06:00

Grała w katedrze św. Piotra, ale wybrała życie w argentyńskich slumsach.

Ważne, żeby towarzyszyć mieszkańcom. Archiwum s. Marii Kabot SSpS Ważne, żeby towarzyszyć mieszkańcom.

Siostra Maria Kabot SspS pochodzi z Popielowa, ale od 34 lat żyje w Argentynie w prowincji Misiones. Co kilka lat przyjeżdża do rodziny w Siołkowicach Starych i opowiada o swojej pracy.

Wirtuoz w dżungli

– Gdy byłam dzieckiem, przyjechali do Popielowa werbiści, potrzebowali kogoś do śpiewania… Tak się zaczęło. Potem poszłam do ich seminarium w Nysie, a gdy zamknęli je komuniści, przeniosłam się do Raciborza – wspomina misjonarka. Ukończyła też wrocławską szkołę organistowską, a potem, będąc już werbistką, także Katolicki Uniwersytet Lubelski, by kilka miesięcy później wyjechać na misje do Argentyny. – I co? Tam nikt nie znał nut, zupełnie inne rytmy – mówi wychowanka ks. prof. Karola Mrowca CM i ks. prof. Ireneusza Pawlaka, wybitnych muzykologów, których nazwiska można znaleźć przy licznych pieśniach i Mszach w „Drodze do nieba”.

– Wyjeżdżając na misje, wszystko to zarzuciłam. Tam, gdzie trafiłam, była co najwyżej gitara. Pierwszy rok był straszny, brak muzyki, inny język. Byłam na rozdrożu – opowiada. – Wreszcie na rekolekcjach zadałam sobie pytanie, kim chcę być: muzykiem czy zakonnicą. Odpowiedziałam: siostrą. I bez żalu spaliłam swoje książki z harmonii, nuty, bo stwierdziłam, że nigdy mi już nie będą potrzebne. Zostawiłam sobie jedynie 12 zeszytów Bacha na organy. Wybrałam inne powołanie, trzeba się go trzymać – wtedy jest pokój w duszy. I poszłam do slumsów, faweli, z gitarą, ucząc się śpiewanych tam piosenek, składałam sobie nutki, grając tak jak oni. I nie żałuję. Tylko czasem, gdy biskup prosi o jakieś utwory po łacinie, piszę do nich partytury. Jednak Pan Bóg nie pozwala zakopać talentów, które dał. Po 15 latach s. Marię wezwano do Rzymu, gdzie została… organistką w bazylice św. Piotra i w bazylice św. Pawła. – Na początku byłam niezadowolona, bo odwykłam od gry i musiałam sobie wszystko przypominać, ale później pomyślałam: kto z nas, ówczesnych absolwentów, miał okazję grać w tym miejscu? Jednak wkrótce wróciłam do Argentyny – podsumowuje ten rozdział życia.

Ewangelia w rodzinach

Nie zagłębiając się w skomplikowane relacje społeczno-polityczne, stwierdza tylko, że w latach 70. i 80. ubiegłego wieku Argentyna bardzo rozwijała się religijnie. – Wielu księży wyjeżdżało do Chile na kursy katechetyczne, była katecheza rodzinna. Pracowałam na peryferiach centralnego miasta 15 lat, przed wyjazdem do Rzymu, z niemieckim księdzem, werbistą – opowiada o pracy misyjnej s. Maria. – On codziennie odprawiał Mszę św. i pisał katechezy. W opracowaniu ich pomagały mu dwie nauczycielki, które dobrze znały miejscowy język – guarani.

Każdy temat był osobno w zeszytach dla dzieci, dla rodziców, dla przygotowanych małżeństw, które prowadziły grupę ok. 10 par dorosłych, i dla katechetki uczącej dzieci. Proboszcz przygotowywał te małżeństwa, zwykle już sakramentalne, oni spotykali się z dorosłymi, którzy mieli w domu przekazać temat dzieciom tak, jak zapamiętali. I to było bardzo dobre! – dodaje. Przyznaje, że na początku było trudno, bo np. tylko jedno z rodziców chciało chodzić na katechezę, a drugie nie, bo nie umiało czytać albo długo pracowało. Wtedy opiekunowie grupy przekonywali, dostosowywali godzinę katechezy. – A nie trwały one godzinę, bo uczestnicy przynosili mate – ich tradycyjny napój – albo i ciastka. Tak tworzyła się wspólnota. Dzieci realizowały temat z katechetką zabawą, np. w Dobrego Pasterza, przedstawieniami. I było widać, czy w domu była o tym rozmowa, czy nie. Po roku dzieci otrzymywały chrzest św., w kolejnym przystępowały do I Komunii św., dorośli także. Po 10 latach było widać piękne owoce tej katechezy. Wielu z tych ludzi do dziś jest bardzo zaangażowanych. Gdy wyjeżdżałam, były tam już 24 grupy rodziców, którzy zakończyli katechezę, ale nadal się formowali, organizowali nabożeństwa, spotkania biblijne. Gdy wróciłam z Rzymu, wyglądało to zupełnie inaczej – zaszły takie zmiany w katechezie i strukturze kościelnej, że trzeba było zaczynać prawie od nowa – stwierdza ze smutkiem.

Wspólna bieda

– My, werbistki, mieszkałyśmy na tym terenie jako wspólnota, towarzysząc tym ludziom. Miałyśmy taki domek jak oni i stare auto, które było kuchnią i pogotowiem, gdy przemierzałyśmy parafię, katechizując wioski w środku dżungli, bo parafia była rozległa, położona pod miastem; należało do niej 40 kaplic. Zakrystią i salką katechetyczną była zwykła szopa przy kaplicy. Religia odbywała się wieczorami, bo mężczyźni w tamtych stronach, gdy uda im się złapać jakieś zajęcie, pracują do wieczora. Przychodzili więc z małymi dziećmi, by nie zostawiać ich w nocy samych, nawet z psami. Śpiące maluchy układali na kocu przy ołtarzu, wracali ok. 1.00 w nocy.

– Uczyliśmy religii, ale też higieny, prowadzenia gospodarstwa domowego czy socjologii, by walczyć z pijaństwem, patologią i zaniedbywaniem dzieci – opowiada s. Maria. To konieczne podstawy, bo mieszkańcy żyli przy rzece i tam prali, czerpali wodę. Starsi leżeli w szałasach, na materacach położonych bezpośrednio na ziemi. – W czasie deszczu leciała tam woda, gnieździły się robaki, a oni w tym leżeli. Staraliśmy się więc z młodzieżą pozwozić z tartaku czy innych miejsc deski, ustawić je na cegłach, kamieniach i na to dać posłanie – tłumaczy s. Maria.

Opolska misjonarka od 5 lat pracuje w Barriu – tak nazywana jest dzielnica miasta. Ludzie znajdują tam pracę na centralnym śmietnisku – segregując i wybierając, a potem sprzedając użyteczne przedmioty – albo przy wydobywaniu kamienia przy brzegu Parany. Ręcznie, uderzając żelaznymi sztabami, odłupują skalne bloki. Pracują kobiety i dzieci, a płaca nie wystarcza im na utrzymanie rodziny. Rozczarowanie i brak nadziei prowadzą do szukania zapomnienia w alkoholu lub narkotykach.

Rodzina kontra gangi

– Nasza parafia w Iguazú Cue leży na styku Brazylii, Argentyny i Paragwaju, w pobliżu płynie potężna rzeka Parana – przyznaje misjonarka. – Tam jest wiele problemów – pijaństwo, narkotyki, ale największym są zorganizowane sieci, gangi kontrolujące granice, zwane „Siedem Ust”, bo jest siedem punktów kontroli w dżungli. Przejazdu strzegą zamaskowani, uzbrojeni mężczyźni. Mają swoich ludzi w różnych instytucjach, przekupują władze, czasem nawet duchownych. Wiele osób jest w to uwikłanych – w pieniądze, seks i narkotyki.

– W latach 80. i 90. było lepiej – ludzie żyli biednie, ale rodziny były mocne, dziś znowu jest gorzej – podkreśla s. Maria. – Dzieci, młodzi są porywani, uzależniani. Nawet jeśli uciekną, to już są inni ludzie, zniszczeni, pod wpływem narkotyków przesypiają ileś dni, nie jedzą, a „na głodzie” stają się niebezpieczni. Dochodzi laicyzacja, rozbite rodziny, podziały wskutek emigracji. Nawet małe dzieci mieszkają tylko z jednym rodzicem, często zdane są na samych siebie, bo np. ojciec zwykle jest zajęty czy mało zainteresowany dzieckiem. A jak podkreśla s. Maria, kluczem jest rodzina.

W okresie niekorzystnym dla Kościoła działalność społeczną sióstr mocno ograniczono. Dziś są tam zaledwie cztery i prowadzą dom starców. Same są już starsze, więc personel uzupełniają świeccy, ale ośrodek nie ma pomocy finansowej państwa. Dyrektorka, licząca ponad 90 lat siostra z Argentyny, pozyskuje sponsorów wśród przedsiębiorców na działalność domu, sprzedaje przysłane z zagranicy ubrania, wyprasza w marketach produkty, którym kończy się termin ważności, sprzedaje je i w ten sposób pozyskuje pieniądze na wypłaty, opłaty czy na życie dla podopiecznych. Nie ma w tym żadnej stabilności, ale ona ma taką ufność w Bożą Opatrzność, że jak trzeba coś uregulować, idzie do kaplicy, przedstawia to św. Józefowi... – …i następnego dnia coś przychodzi, pieniądze się znajdują. Jest trudno, ale tam chcę zostać – uśmiecha się s. Maria. I już liczy dni do powrotu.