Druga strona reflektora

Marcin Jakimowicz

publikacja 20.10.2018 06:00

Wstajesz rano i wiedząc, że nosisz w sobie jedynie ciemność, musisz podejść do 430 pacjentów – opowiada ks. Krzysztof. – Odchodzą rozpromienieni, przytuleni, dowartościowani, a ty wracasz do mroku. Dlaczego koniecznie trzeba modlić się za kapłanów?

Druga strona reflektora

Dzisiejszy dzień ofiarowałam za kapłanów. W dniu tym więcej cierpiałam niż kiedykolwiek: i wewnętrznie, i zewnętrznie – notowała 17 grudnia 1936 roku Faustyna Kowalska. Młodziutka Tereska Martin, już przestępując próg Karmelu, miała solidne postanowienie: „Przybyłam tutaj, aby zbawiać dusze, a nade wszystko, by się modlić za kapłanów”. „Zostawcie parafię na dwadzieścia lat bez księdza, a zagnieżdżą się w niej bestie” – mawiał święty patron proboszczów.

Posłuchajcie opowieści dwóch kapłanów, którzy nieśli ludziom światło, a sami stali po drugiej stronie reflektora, zwijając się z bólu. Uratowała ich modlitwa innych ludzi.

Boże, nie ogarniam!

– Ciemność trzymała mnie przez 8 lat. Żadnego światła, jedynie gęsty jak smoła mrok – opowiada o. Grzegorz (duszpasterz w ośrodku dla uzależnionych). – Wielu patrzy na księży jak na duchowych herosów. Przez pierwsze lata poddawałem się myśleniu, że muszę sprostać oczekiwaniom tych, którzy przychodzili, dzwonili, pisali. Starałem się dla wszystkich znaleźć czas. Powodowało to ogromne napięcia, stres. Nie mogłem pozwolić sobie na pokazywanie słabości, kruchości, zranień. Takie zaklinanie rzeczywistości: „Zobaczycie, poradzę sobie! Nie mogę odmawiać ludziom! Muszę być dyspozycyjny”. Jeśli komuś odmówiłem, od razu szło mi w poczucie winy. Zapłaciłem za to ogromną cenę.

Jako muzyk mam w sobie naturalną wrażliwość na cierpienie. Co więcej, jestem nadwrażliwy na hałas. Po powrocie z podstawówki, gdzie uczyłem (non stop krzyk), i wielu zajęciach popołudniowych wracałem do celi wykończony. Pierwsze symptomy depresji? Coraz gorsze samopoczucie, bezsenność. Pierwszy atak przyszedł już na drugim roku studiów. Mam tylko siostrę, nie umiałem początkowo funkcjonować w twardym, męskim gronie. Trzeba mieć grubą skórę.

Nie mogłem tego powstrzymać

Przygotowanie do Pierwszej Komunii Świętej. Ponad setka dzieci, rodzice, wielki młyn. Powiedziałem: „Boże, ogarnia mnie coraz większa ciemność. Nie ogarniam tego”. Muszę przyznać, że nie miałem ani jednej sytuacji konfliktowej z rodzicami. Cud. (śmiech) To przy nich otworzyłem się po raz pierwszy. Momentem przełomowym było spotkanie, w czasie którego opowiadałem o moim tacie, który wychował się w domu dziecka. Mówiłem, że jest wspaniałym ojcem, mimo że wychował się bez rodziców, i ze wzruszenia na kilka minut odjęło mi głos. Rozpłakałem się. Nie mogłem tego powstrzymać. Jak zareagują ludzie? – przestraszyłem się. A oni zobaczyli we mnie zwykłego, słabego człowieka, co bardzo pomogło w naszych relacjach. Paradoksalnie, to nas do siebie zbliżyło. Zaczęli być niezwykle serdeczni, uczynni, chętni do pomocy.

Depresja to choroba, problem bardziej psychiczny niż duchowy. Przeszedłem cztery terapie. Pomogły mi w przyjęciu moich słabych stron. Gdy przestaje się udawać, grać kogoś, kim się nie jest, przychodzi ulga. Nie muszę wszystkich zadowalać i chodzić z przyklejonym uśmiechem, reklamując radość chrześcijańską. Przez całe lata starałem się wszystkich rozśmieszać, być grupowym wesołkiem. Świetna maska zakrywająca smutek i samotność. Myślę, że część braci nabrałem. Dziś wiem, że tylko prawda wyzwala. Mam prawo czasami być smutny. Nie muszę szukać potwierdzenia swej wartości w ludziach. Jako muzyk spędziłem pół życia na scenie, gdzie musiałem się popisywać. A potem wychodzisz na ambonę i w tyle głowy kołata ci myśl: „To występ. Będą cię oceniali!”. Zmieniła się scena, myślenie pozostało. Podświadomie czekasz na oklaski.

Co to ja jestem, gorszy sort?

W największej ciemności zacząłem modlić się za chorych. Od lat rodziło się to w moim sercu. Pojechałem do rodzinnego domu. Tatę złamała rwa kulszowa. Ledwo chodził. Czytałem akurat Ewangelię z dnia. O uzdrowieniu paralityka. Powiedziałem: „Tato, dziś jest Ewangelia o uzdrowieniu. Mogę się nad tobą pomodlić? Nie wiem, co z tego będzie”. Zgodził się. Nałożyłem na niego ręce. Tata powiedział, że poczuł, jak przeszedł go prąd. Wstał i zaczął chodzić. Dla nas obu było to wstrząsające doświadczenie.

Powierzono mi prowadzenie Mszy św. z modlitwą o uzdrowienie. Początkowo budził się we mnie lęk, ale powiedziałem: „Zaryzykuję”. Już na pierwszej Eucharystii miałem słowo poznania, że Bóg uzdrawia kobietę z chorą ślinianką, która ma poważne problemy ze słuchem. Po miesiącu przyszła kobieta i powiedziała: „To byłam ja. Problem ustąpił, a ucho od razu przestało mnie boleć”. Widziałem wiele uzdrowień, doświadczałem sytuacji, gdy Bóg uzdrawiał, gdy modliłem się przez telefon. A potem wracałem do celi. Do swojej ciemności. Czy miałem pretensje do Pana Boga, że innych uzdrawia, a o mnie zapomniał? Oczywiście! To nie był foch, ale oczekiwanie: „A kiedy zrobisz coś ze mną? Kiedy wyprowadzisz mnie z doliny? Co to ja jestem, gorszy sort?”. Po jakimś czasie przestałem wierzgać. Może to tajemnica, że te moje nieuzdrowione rany są kanałem Jego łaski?

Uwielbienie w depresji

Pracuję z uzależnionymi. Tu naprawdę nie możesz nastawiać się na owoce. Jeśli przyjmiesz sobie za cel to, że musisz kogoś wyprowadzić, to polegniesz. Umiejętność odpuszczenia daje duże pole wolności. Tu nie chodzi o mnie, to nie jest moja bitwa. Jestem narzędziem Wszechmogącego, który może, ale nie musi wyciągnąć kogoś z uzależnienia. To uczy pokory.

Jak uwielbia się Boga w depresji? Nigdy nie miałem fizycznego doświadczenia dotyku Boga. Moim uwielbieniem jest adoracja, kontemplacja. Uwielbiam nie dlatego, że czuję, ale ponieważ podjąłem taką decyzję. To wystarcza. Jestem wdzięczny ludziom, którzy na prymicje dali mi dwie anonimowe „margaretki”. Wierzę, że w wielu sytuacjach ta modlitwa mnie ocaliła. My, księża, jesteśmy często jak ten sparaliżowany, którego niesie wiara czterech innych.

Nie chcę się obudzić

– Nigdy nie myślałem o samobójstwie, ale wiele razy marzyłem o tym, by się nie obudzić – dopowiada ks. Krzysztof (przez lata kapelan w szpitalu w dużym mieście). – To normalne w depresji. Wstajesz rano i wiedząc, że nosisz w sobie jedynie ciemność, musisz podejść do 430 pacjentów. I najdziwniejsze jest to, że oni odchodzą po spotkaniu z tobą rozpromienieni, przytuleni, dowartościowani. A ty wracasz do mroku.

Terapia nie ułatwiała zadania. Maski opadały, dowiadywałem się o sobie coraz mroczniejszych rzeczy i było mi coraz trudniej. Mnóstwo energii kosztowało mnie to, by utrzymać się w ryzach i normalnie funkcjonować. Byłem w rozsypce. Coraz częściej zamykałem się w pokoju. Po pół roku wiedziałem, że muszę wybrać: albo bolesna terapia, albo szpital. Moja posługa zaczęła mnie coraz więcej kosztować. Historie ludzi zaczęły mnie wciągać, psychicznie angażować. Wizyty przestały być anonimowe. Rodziła się więź między mną a pacjentami. Współodczuwanie. Byłem w stanie popatrzyć na twarz człowieka i wiedziałem, co czuje. To normalne w depresji. Nadwrażliwość. Oj, nie ułatwia to życia.

Personel był zadowolony. Lekarze mówili, że dzięki moim relacjom z pacjentami nie muszą wołać do nich psychologa. Otwierali się przede mną niewierzący. Przez lata w tym wielkim szpitalu nie słyszałem słowa agresji czy szyderstwa. Ludzie potrzebowali człowieka, a ja im to dawałem.

Przerwałem terapię. Próbowałem sam ogarnąć rzeczywistość. Rosła samotność. Odcinałem się coraz bardziej od ludzi. Tłumiłem ból, budowałem mur, by znaleźć jakieś bezpieczne schronienie. W okolicach Bożego Narodzenia po drugim roku mojej posługi w szpitalu jeden z lekarzy zauważył, że coś jest ze mną nie tak. Jak się okazało, sam przeszedł podobną drogę. Umówił mnie z psychiatrą, a ja byłem w takim stanie, że poszedłem bez szemrania.

Zmiażdżony

Choroba uderzyła z ogromną mocą. Wszystko bolało. Każde dotknięcie cierpienia coraz bardziej mnie miażdżyło. Pacjenci dziękowali, bo odczuwali ulgę, ja umierałem. Przy psychiatrze po raz pierwszy poczułem, że nie muszę udawać, grać kogoś innego. Miałem już dość rad „życzliwych”: „Zrób z sobą coś! Ogarnij się! Weź tego byka za rogi”. Gdy zaczynałem terapię, nie wierzyłem, że świat może mi się podobać, że może mi się chcieć żyć. Bóg to zmienił. Po półtora roku miałem już konkretny plan, jak być szczęśliwym. Chcę żyć na serio.

W szpitalu co kilka dni zderzasz się ze śmiercią, z przerażeniem ludzi, którzy słyszą lekarskie diagnozy. To jeden z najtrudniejszych aspektów posługi. Traktowałem pacjentów jak „swoich”, żegnałem się z nimi jak z rodziną. Nasze dusze się zetknęły, nieśliśmy razem swe ciężary. Najgorsze było to, że nie miałem czasu, by przeżyć po nich żałobę. Śmierć za śmiercią. Nie miałem czasu, by popłakać, by z tym „pobyć”. Teraz mam na to czas. Mam nazwiska tych, którzy odeszli, i mogę się za nich pomodlić.

Cuda

Widziałem, jak Bóg działa przez moje ręce. Naprawdę widziałem Go w działaniu. Na przykład gdy wychodziłem do ludzi z Najświętszym Sakramentem. Wracałem do domu i… odczuwałem rozczarowanie. „Dlaczego u mnie nie reagujesz? Czy jesteś taki sam jak ci wszyscy ludzie?”. Moja modlitwa przez ostatnie lata to był jeden wielki ryk. To właściwe stanom depresyjnym. Widziałem to wielokrotnie u pacjentów. Nie wątpili w to, że Bóg istnieje. Wątpili w Jego dobroć.

Często w mroku wracałem do dwóch momentów, gdy odczułem Jego obecność. Pierwszy raz, gdy byłem diakonem. Na rekolekcjach moi koledzy zaczęli się za mnie modlić. Nie wiedziałem o tym. Klęczałem, a oni stali za mną. Miałem wtedy doświadczenie, że podszedł do mnie sam Jezus. W ogromnej jasności. Widziałem jedynie Jego dłonie. Miałem wrażenie, że zabrał mi jakiś ciężar z głowy. Drugi raz odczułem Jego obecność w czasie największego ataku depresji, gdy błagałem Boga, by się nie obudzić. Zaprzyjaźniłem się z Janem XXIII. Stał się dla mnie wzorem. W czasie tej szarpaniny miałem wrażenie, że ten święty papież przyszedł do mnie i położył mi rękę na głowie. Od razu się uspokoiłem. Ból przestał na chwilę istnieć.

Wiara jest decyzją. Wierzę w ciemno. Proszę: „Panie, poślij swojego Ducha”, i nie muszę widzieć owoców. Skoro to obiecał, to zrobi. Wierzę, bo On tak powiedział, a nie dlatego, że widzę.

Wiem, że są ludzie, którzy za mnie się modlą, i bardzo im za to dziękuję. Nauczyłem się dziękować Bogu za depresję. Gdyby nie ona, nie byłbym kapelanem w szpitalu czy takim spowiednikiem, jakim jestem teraz. Nie byłbym tak blisko ludzi.

Nieprawdopodobne

Bardzo potrzebują naszej modlitwy. Dotknęły mnie słowa ks. prof. Tomasza Szałandy, który przed miesiącem powiedział w rozmowie z „Gościem”: „Dopóki będziemy się modlić o powołania z takim zaangażowaniem jak w modlitwie wiernych »za Kościół« (czyli dla większości za »nie-wiadomo-co«), to odpowiedź Pana za szybko nie nastąpi. A będziemy tak lajtowo prosić w tej sprawie Boga, póki nam się trzewia nie zaczną przewracać na widok biedy ciała i ducha naszych bliźnich”.

Wiele moglibyśmy się nauczyć od włoskich wieśniaczek z Lu – ukrytej wśród szachownicy pól mieściny leżącej między Turynem (do stadionu Juventusu 93 km) i Mediolanem (109 km). Gdy ks. Alessandro Canora w 1881 r. został proboszczem parafii, zaproponował: „Co wtorek módlmy się o powołania z naszej parafii”. W mieścinie w Piemoncie (dziś zamieszkuje ją ponad tysiąc osób) ruszył szturm do nieba. Pobożne specjalistki od wyrabiania spaghetti przyjmowały w tej intencji raz w miesiącu Komunię św. Prosiły: „Spraw, Jezu, by jedno z naszych dzieci zostało kapłanem. Pragnęłabym bardzo dostąpić tej łaski, bym mogła Ci, o Jezu, ofiarować świętego kapłana!”. Z jednego miasteczka wyszły… 323 powołania do życia konsekrowanego – 152 kapłanów (wśród nich beatyfikowany przez Jana Pawła II salezjanin Filip Rinaldi) i aż 171 zakonnic.

TAGI: