Haiti. Druga ojczyzna

ks. Marcin Siewruk

publikacja 16.10.2018 05:40

Trzęsienia ziemi, tropikalne cyklony pustoszące kraj, tysiące ofiar i niewyobrażalna bieda. Czy można tęsknić za takim miejscem na ziemi?

Siostra Lila Cochła, odpoczywając na urlopie w rodzinnym Żaganiu, tęskni za Haitańczykami i swoją drugą ojczyzną. ks. Marcin Siewruk /Foto Gość Siostra Lila Cochła, odpoczywając na urlopie w rodzinnym Żaganiu, tęskni za Haitańczykami i swoją drugą ojczyzną.

Siostra Lila Cochła z krakowskiej prowincji Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo pracuje od 25 lat na misji w jednym z najbiedniejszych krajów na świecie. Siostry miłosierdzia prowadzą szkoły, szpitale i przychodnie.

Misja zapewnia nie tylko edukację i pomoc medyczną, ale także posiłek dla tysięcy dzieci cierpiących głód. To karaibskie państwo z trudem podnosi się ze zniszczeń wywołanych trzęsieniem ziemi w 2010 r., podczas którego zginęło ok. 300 tys. ludzi, i niszczycielskimi skutkami huraganu z 2016 r., który zabił tysiące osób. Pochodząca z Żagania misjonarka, z wykształcenia pielęgniarka, mówi, że ponad 80 proc. mieszkańców Haiti zajmuje się handlem: ludzie próbują sprzedać cokolwiek – owoce, warzywa, bezwartościowe drobiazgi, czasami kilka cukierków.

Spotkania z ubogimi

– Przez 25 lat wiele razy widziałam Pana Boga w ubogich. Wielu misjonarzy, mnie również, trzyma na misjach spotkanie z Jezusem w potrzebującym człowieku. Wychodzę z misji, siadam na chodniku obok prostej kobiety i słucham jej opowieści o tym, jak żyje. Taka rozmowa, spotkanie z ludźmi dodaje siły i świadomości, że możemy im pomóc, a co najważniejsze, być z nimi w ich niedoli. Spotkanie z ogromnym cierpieniem ludzi jest drogą do nawrócenia i motywacją do służby – opowiada siostra Lila. Ze wzruszeniem wspomina małą dziewczynkę, która do szkolnej kuchni przyniosła dwie garstki fasoli. Dziecko wychowywali dziadkowie, jej rodzice zginęli podczas trzęsienia ziemi. Dziewczynce wysypującej z woreczka ziarnka fasoli trzęsły się ręce. Zaniepokojona siostra była przekonana, że dziecko jest chore, ma gorączkę, a okazało się, że przyczyną było osłabienie. Dziecko i jej dziadkowie nie jedli od trzech dni, ale do wspólnej kuchni w szkole przyniosła dwie garstki fasoli, żeby się podzielić.

Misyjni wolontariusze

Misjonarka z Żagania, pomagając podczas szalejącej epidemii cholery po tragedii z 2010 r., spotkała małżeństwo z USA. Młodzi wolontariusze, szczęśliwi małżonkowie, ryzykowali własne życie, żeby pomóc wyczerpanym Haitańczykom. Trudno sobie wyobrazić mniej spektakularne i upokarzające zajęcie. Amerykanie czyścili toalety ustawione na zewnątrz szpitala. Jednym z objawów cholery jest biegunka, tym bardziej więc niezbędna była czysta toaleta. – Poświęcenie tych osób, narażających swoje życie, żeby zapewnić minimalną higienę chorym, było dla mnie niesamowite – wspominała siostra Lila.

Procedury i Duch Święty

Huragan Matthew z 2016 r., który był jednym z najsilniejszych cyklonów atlantyckich, całkowicie zniszczył ogromne tereny Haiti i pozbawił ludzi wszystkiego. Misjonarki ruszyły więc na pomoc potrzebującym.

– Zawalone tysiące domów, ludzie bez jedzenia, płacz maleńkich dzieci. Wydawało się, że wobec bezkresu cierpienia jesteśmy bezradni. Będąc na miejscu, nie trzeba pytać, jak pomóc. Samo bycie z ludźmi, dotknięcie, wrażliwe spojrzenie otwierało drogę do konkretnej pomocy. Jeśli człowiek mówił, że nic jedli od trzech dni, to wiadomo było, że trzeba zorganizować jedzenie, wodę, a choremu – leki. Misja jest nieustannie działaniem pełnym spontaniczności. Nie mamy gotowych recept, jak pomóc, ale Duch Święty kieruje nas bardzo precyzyjnie – wyjaśnia misjonarka.

Po katastrofie trzęsienia ziemi na Haiti wybuchła epidemia cholery. Każdego dnia tysiące ludzi zarażało się niebezpieczną chorobą. Brak pitnej wody i rozprzestrzeniająca się epidemia całkowicie przerosły możliwości działania miejscowego rządu. Siostry z międzynarodową ekipą wolontariuszy ruszyły do małej przychodni na północy kraju, oficjalnie zamkniętej. Po pomoc zgłaszało się tam codziennie ok. 200 chorych w bardzo ciężkim stanie. Brakowało miejsca na ich przyjmowanie i niezbędnych leków. Na szpitalnym placu do drzew wbijano gwoździe i zawieszano na nich worki z kroplówkami, ludzie leżeli na ziemi bez łóżek, materacy, tylko na kartonach, workach foliowych.

– Pamiętam taki dzień kryzysowy, nie do końca wiedziałyśmy, co zrobić. Ciągle przywożono do nas nowych chorych, a my nie dawałyśmy już rady im pomóc, było nas za mało. Nie można był nadążyć z podłączaniem kroplówek, które ratowały życie. Próbowałam się wkłuć do żyły starszej pani, a nagle ktoś krzyczy, że przywieźli malutkie dziecko i trzeba błyskawicznie podać mu kroplówkę. Nie mogłam przecież porzucić staruszki, a tu kolejne głosy, że przywieźli dziecko umierające na rękach mamy. Jeszcze dzisiaj strasznie trudno jest mi o tym mówić. Przede mną umiera dziecko i nie mogę nic zrobić. Wbijam się jednemu choremu, biegnę do następnego, ale nie dam rady pomóc wszystkim – wspomina wzruszona siostra Lila.

W takich sytuacjach zdarzały się momenty zwątpienia, niemy wewnętrzny krzyk: Boże, widzisz, że odchodzą dzieci, a my nic nie możemy zrobić! Wtedy szczególnie liczy się modlitwa za misjonarki, które naprawdę są na granicy wyczerpania, zwątpienia. A przecież nie można zostawić potrzebujących ludzi, trzeba wkłuwać się w żyły kolejnych osób i podawać ratującą życie kroplówkę, bo nikt inny tego nie zrobi.

Nadzieja i tylko nadzieja

Haitańczycy są z natury bardzo religijni, często przyznają, że jeśli Pan Bóg zechce, to wszystko może się zmienić. – Słyszałam, jak ludzie mówili: „Dzisiaj nie ma jedzenia, ale jeśli Bóg zechce, to jutro będzie”. To jest dla mnie budujące. Haitańczycy potrafią doskonale zdać się na Bożą opatrzność i rzeczywiście wierzą, że jutro będzie lepiej. Dzisiaj nie mają prawie nic, a mimo to potrafią się dzielić tą odrobiną. Wieczorem nie ma co jeść, to wypiją wodę z cukrem, a jutro jakoś Pan Bóg zaradzi. Być może wynika to z ich doświadczenia, cierpienia od pokoleń. Ludzie przez wieki odczuwają, że niewolnictwo wyrwało ich serce, oderwało od rodzin, kultury, bezpieczeństwa – tłumaczy misjonarka.

Polskie ślady

Siostra Lila opowiada, że na Haiti można znaleźć polskie akcenty. 6 tysięcy polskich legionistów zostało włączonych do napoleońskiej armii i wysłanych na Karaiby, aby tłumić powstanie niezadowolonej miejscowej ludności przeciwko Francuzom. Przekonani o słuszności misji wojskowej Polacy dopiero na miejscu przekonali się, że zostali wykorzystani do doraźnych celów politycznych. Tłamszenie zrywu ludzi walczących o wolność i godność było dla licznej grupy polskich legionistów nie do zaakceptowania, więc zdezerterowali. Uciekli w góry i założyli osadę, do dzisiaj nazywaną Doliną Białych. Potomkowie polskich żołnierzy na Haiti mają niebieskie oczy, kobiety z osady wyróżniają długie włosy.

Religijni legioniści przywieźli ze sobą obrazki z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, tłumacząc Haitańczykom, że to królowa Polski. Mieszkańcom wyspy spodobało się przedstawienie Czarnej Madonny i na wzór wizerunku Maryi namalowali z karaibskimi atrybutami postać własnej królowej, inspiratorki powstania przeciw Francuzom, wywodzącej się z miejscowej tradycji religijnej. Stąd można na obrazach przedstawiających Erzuli Dantor dopatrzyć się podobieństwa do Czarnej Madonny z Częstochowy.