Złapane

Aleksandra Pietryga

publikacja 16.10.2018 05:40

Ile sióstr, tyle historii powołania. Łączy je jedno. Po 25, 50 czy 65 latach mówią: „Moje powołanie w pełni się zrealizuje, gdy stanę przed Bogiem w niebie”.

Złapane Archiwum sióstr służebniczek Jubileusze sióstr służebniczek w Panewnikach

Powołanie to dar darmo dany – rozpoczyna swoją opowieść siostra Beata, służebniczka NMP. – Pan Bóg daje go bez względu na pochodzenie, umiejętności, zamożność, wygląd czy cokolwiek innego. Wiekiem też się nie przejmuje, gdy powołuje człowieka – uśmiecha się. – Do mnie swoje zaproszenie skierował, gdy miałam 8 lat. Wtedy zrodziła się we mnie myśl, by być siostrą zakonną, i wciąż mi towarzyszyła. W prostocie dzieliłam się nią z rodzicami i otoczeniem, co wywoływało u nich uśmiech, bo przecież nie traktuje się poważnie takich komunikatów wygłaszanych przez dziecko.

Może zmieni zdanie

Kiedy miała 17 lat, podjęła decyzję, że nie będzie już na nic czekać, że wstąpi do zgromadzenia od razu. – Ta decyzja – chociaż zapowiadana od wczesnego dzieciństwa – zaskoczyła moich rodziców – opowiada siostra Beata. – To był czas rozpoczętej niewiele wcześniej nauki w szkole średniej. Rodzice doradzali mi odłożenie tej decyzji na czas po maturze. Na ten argument córka miała gotową odpowiedź, bo zgromadzenie dawało możliwość kontynuowania szkoły dziewczętom, które już przekroczyły drzwi klasztoru. Pewna zakonnica opowiadała nawet kiedyś, jak zakochany w niej chłopak przez cztery lata, dzień po dniu, odprowadzał ją ze szkoły pod klasztorną bramę, licząc, że do matury zmieni zdanie. Ona spokojnie przyjmowała te wyrazy atencji, zwłaszcza, że młodzieniec nosił za nią ciężką teczkę szkolną. A tuż po maturze pożegnała się z nim i... rozpoczęła postulat. Siostra Beata podobnie: mieszkała z siostrami, a jednocześnie uczęszczała do swojej dawnej szkoły, spotykała się z przyjaciółkami, a nawet wyjeżdżała na szkolne wycieczki. Od koleżanek różniło ją jedynie to, że... nie nosiła spodni. – Ale to było moje osobiste, na tamten czas, dziwactwo – uśmiecha się. – Siostry wcale nie narzucały mi stylu ubierania się.

Po zakończeniu nauki siostra Beata rozpoczęła formację zakonną. W tym roku mija 25 lat od złożenia przez nią pierwszych ślubów zakonnych. – Dziś wiem, że wszystko to było Bogu znane i potrzebne do realizacji Jego odwiecznych zamiarów względem mnie – wyznaje. – Potrzebne, jak kolejne puzzle do tworzenia mozaiki mojego życia. Zawsze zachwycała mnie i zachwyca opieka Boga nade mną i wspaniałe Jego prowadzenie. On, który powołuje ludzi do siebie, potrafi poradzić sobie nawet z ludzkimi trudnościami czy ograniczeniami, choć czasem wcale się z tym nie spieszy, a nawet realizuje swój plan w kolejnych pokoleniach.

– Moja mama bardzo chciała wstąpić do zakonu, jednak była zbyt uboga, by wnieść ze sobą posag w dawnych latach konieczny, kiedy dziewczyna chciała iść do klasztoru – opowiada siostra Wiolancja, która w zgromadzeniu służebniczek świętuje złoty jubileusz. Niespełnione pragnienie jej mamy przeniosło się na córkę. – Broniłam się przed tym swoim powołaniem, choć czułam, że Pan Jezus mnie zaprasza. Broniłam się nawet przed rozpoczęciem kursu szycia, które prowadziły siostry salezjanki, bo bałam się, że On tam mnie „złapie”. I tak faktycznie się stało. Siostra Wiolancja jest pielęgniarką. 13 lat spędziła w Wiecznym Mieście. To był czas pontyfikatu Jana Pawła II. – Ojciec Święty często prosił nas, siostry pracujące w szpitalu, o pomoc i opiekę nad chorymi Polakami przebywającymi w Rzymie – wspomina. – Zapraszał nas też na Msze św. w prywatnej kaplicy i na wspólny posiłek.

Oko w oko z niedźwiedziem

– Jak widać, ja jestem ewenementem wśród sióstr, bo do zakonu nigdy nie chciałam iść – śmieje się siostra Natalia, srebrna jubilatka u służebniczek. – Zawsze byłam blisko Pana Boga, ale do głowy by mi nie przyszło, że będę zakonnicą. Od zawsze chciałam studiować medycynę, nawet wyboru szkoły średniej dokonałam pod kątem tego profilu. Zresztą miałam chłopaka, z którym byłam w tak poważnym związku, że w zasadzie występował już jako mój narzeczony. Planowaliśmy wspólną przyszłość. Pierwszy „strzał” padł, kiedy do zgromadzenia sióstr służebniczek wstąpiła przyjaciółka siostry Natalii.

– Było to dla mnie coś tak niespodziewanego, że mimo woli zaczęłam zastanawiać się nad specyfiką tego powołania – opowiada. – Oczywiście, nie biorąc pod uwagę, że ja mogłabym dokonać takiego wyboru. Ale co jakiś czas przyjeżdżałam do Panewnik; najpierw do mojej koleżanki, później na dni skupienia dla dziewczyn. Dobrze się tutaj czułam. Jak w domu. I kiedy byłam w klasie maturalnej, podczas ferii zimowych siostry zaproponowały mi tygodniowe rekolekcje w Istebnej. Pojechałam – i już pierwszego dnia ścięła mnie z nóg potężna grypa. W zasadzie całe rekolekcje przeleżałam w łóżku i miałam mnóstwo czasu na myślenie. Kiedy minął czas złości na chorobę, która mnie tak powaliła, zaczęłam się zastanawiać, czy Pan Bóg czasem nie chce mi czegoś przez to powiedzieć. Im dłużej myślałam, tym mocniej dochodziła do mnie świadomość, że być może ani medycyna, ani małżeństwo nie są moją drogą. Można powiedzieć, że Pan Bóg „przyłapał” na grypę – śmieje się.

Długo nie potrafiła zdobyć się na odwagę powiedzenia o swojej decyzji rodzicom. Ostatecznie dowiedzieli się o tym... dzień przed wstąpieniem córki do zgromadzenia. – Było im ciężko, ale czuję głęboką wdzięczność dla nich za to, że uszanowali moją decyzję i próbowali zrozumieć. A co z narzeczonym? Tu okazałam się jeszcze większym tchórzem, bo tylko napisałam do niego list – mówi. – Przyjechał potem do klasztoru dowiedzieć się, co jest grane. Było to dla niego o tyle trudne do zrozumienia, że był niewierzący. Myślę, że łatwiej byłoby mu przyjąć, że zostawiłam go dla innego człowieka, niż dla kogoś, kto w jego mentalności nie istniał. Modliłam się za niego i nadal się modlę. Wiem, że ułożył sobie życie i mam nadzieję, że jest szczęśliwy.

Od czternastu lat siostra Natalia pracuje w Kanadzie. Razem z innymi siostrami prowadzi tam przedszkole dla dzieci imigrantów właściwie z całego świata. Pod swoją opieką mają nawet maluchy z rodzin muzułmańskich. Siostra, która zawsze uwielbiała podróże, ten czas spędzony na innym kontynencie traktuje jako kolejny prezent od Pana Boga. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że będzie mieszkać rzut kamieniem od Gór Skalistych. Przyzwyczaiła się już do panujących ostrych zim, a nawet zdarzyło jej się uciekać przed niedźwiedziem grizzly. – Nie dosłownie uciekać – prostuje. – Ale pewnego dnia spotkałyśmy na szlaku grupę roztrzęsionych turystów, którzy przed momentem spotkali się z niedźwiedziem oko w oko. Kiedy o tym opowiadali, w tle mignęła nam sylwetka wielkiego drapieżnika. Udało nam się jeszcze pomachać mu na pożegnanie – żartuje.

W Kanadzie wiele zgromadzeń zakonnych jest bezhabitowych, więc obraz siostry zakonnej w habicie i welonie zniknął z tamtejszego krajobrazu. – Często spotykam się z pytaniem, czy jestem prawdziwa. W okresie Halloween lepiej nie wychodzić z domu – śmieje się siostra Natalia. – A tak na poważnie, to często podchodzą do mnie różni ludzie i dziękują mi za to, że noszę habit. To jest dla nich mocne świadectwo mojej przynależności do Pana Boga. Siostry mówią, że trudno jednym słowem odpowiedzieć na pytanie, czy są spełnione w swoim powołaniu. Życie wciąż trwa. W pełni szczęśliwe będą, gdy staną twarzą w twarz z Ojcem w niebie. Póki co – są w drodze.