Jeruzalem koło Legii

Marcin Jakimowicz, zdjęcia Jakub Szymczuk

publikacja 20.04.2010 08:57

Miasto, masa, maszyna – wołali poeci Awangardy Krakowskiej. Miasto, milczenie, modlitwa – poprawiają mnisi ze Wspólnot Jerozolimskich. Właśnie rozpakowują walizki. Między stadionem Legii a Trasą Łazienkowską będą tracić czas dla Boga.



Obok klasztoru trąbią klaksony, a koparki przebudowują stadion legionistów


Pociąg „Korfanty” z Wrocławia do Warszawy opóźni się około 20 minut. Opóźnienie pociągu może ulec zmianie – zachrypiał megafon. Co robić? Siadam na brudnej ławce. Powracają obrazy. Ten sam peron, ten sam dworzec. Dokładnie trzy lata temu wchodziłem do pociągu z zakonnikami w błękitnych i granatowych habitach. „Mnisi z pustyni Warszawa” – jak ich wówczas nazwałem – jechali do stolicy na rekonesans. Mieli oglądnąć ogromny, zrujnowany kompleks klasztorny, który otrzymali w prezencie. Pierre-Marie Delfieux, założyciel wspólnoty, opowiadał mi w mknącym do stolicy pociągu: Tracić czas dla Boga? Czy może być coś piękniejszego!

Dziś kilkanaścioro członków wspólnoty, którą założył przed 35 laty, rozpakowuje walizki po przylocie z Paryża. Nad Wisłę trafiło blisko 20 osób: 12 sióstr i kilku braci: Francuzka, Czech, reszta to Polacy. Będą tracili czas dla Boga, a ich obecność będzie świadectwem: zaczynem, zapowiedzią nadejścia nowego Miasta: niebieskiego Jeruzalem.



Członkowie wspólnoty niebawem rozpoczną szturm do nieba. Ich bizantyjskie psalmy zagłuszać będzie skandowanie: Leeeegia, Leeeegia Warszawa

Kolej na Warszawę
Wciąż czekam na peronie. Opóźnienie pociągu – zgodne z proroctwem zapowiadającej – rzeczywiście ulega zmianie. Przypominają mi się słowa trapisty o. Michała Zioły: Mnich to taki facet, który stoi sobie na peronie dworca i czeka. Ktoś czyta gazetę, inny przechadza się nerwowo, gadając przez komórkę, a on sobie stoi i czeka. Ludzie na niego patrzą i mówią: Skoro on czeka, to znaczy, że pociąg przyjedzie. A on stoi. Czeka. I nic przy tym nie robi.


W sobotę 17 kwietnia i w niedzielę (18) na Łazienkowskiej będzie biało-niebiesko. Legia zagra z poznańskim Lechem albo Ruchem Chorzów? Nie. Na inaugurację przyjedzie ponad 600 osób z całego świata, w tym aż 140 członków monastycznej wspólnoty. Mniszki w błękitno-białych habitach i bracia w granatowo-czarnych rozpoczną szturm do nieba.



– Nie uznajemy się za żadną elitę. Żyjemy po prostu naszym charyzmatem. Nic nie poradzę na to, że dbamy o piękno liturgii – uśmiecha się siostra Magdalena. W dole ogród, który czeka na skopanie

Pierwsza Monastyczna Wspólnota Jerozolimska powstała w samym sercu Paryża, w kościele Saint-Gervais. Dziś na całym świecie modli się ponad 200 braci i sióstr. Wielu z nich trafiło nad Sekwanę bo zachwyciły ich słowa książki „Źródło na pustyni miast” o. Delfieux: „Dziś powstaje nowy świat – pisał – wczoraj przeważnie wiejski, dzisiaj w większości miejski, Wiedz, że życie monastyczne nie stoi w sprzeczności ze współczesnym zjawiskiem urbanizacji. Obecnie pustynia jest także w mieście. Jak tylu świadków Boga, którzy stawali się kolejno Żydami dla Żydów, Grekami dla Greków i bezdomnymi dla bezdomnych, ty będziesz dzisiaj mieszkańcem miasta dla mieszkańców miasta”.

AAA. Mniszka szuka pracy. Na pół etatu
– Po dwuletnim pobycie na Saharze poczułem wezwanie do tego, by utworzyć oazy na pustyni wielkich miast – opowiada Delfieux. – Mniszki i mnisi mieszkają w osobnych budynkach, ale trzy razy dziennie modlą się razem. Na swoje utrzymanie pracują w świeckich zawodach, ale tylko na pół etatu. Dlaczego? By nie bogacić się i mieć czas na modlitwę. W pierwszych wiekach mnisi uciekali na pustynię. Dziś podróżują metrem, a do swych zakonnych cel dojeżdżają windami. Mieszkają w blokach w sercach miast. Siostry Rafała i Anna już znalazły pracę w warszawskim hospicjum. Inne mniszki wciąż szukają. Warunek? Pół etatu.



Kościół w Warszawie, złośliwie nazywany przez warszawiaków „Malborkiem”, straszył pustkami...

Brat Benedykt – Czech, przełożony warszawskiej wspólnoty – próbuje otworzyć nowe tabernakulum. Jeszcze bez Najświętszego Sakramentu. – Zobacz, może naprawdę grób jest pusty? – uśmiecha się ojciec Ireneusz-Maria. Przez lata modlił się w przepięknym bretońskim opactwie Mont Saint-Michel na skalistej wyspie otoczonej oceanem. Teraz jego bizantyjskie psalmy zagłuszać będzie skandowanie: Leeeegia, Leeeegia Warszawa.

Obok klasztoru trąbią klaksony, koparki przebudowują stadion legionistów, a mnisi czytają: „W pracę i na ulicę, gdy idziesz lub wracasz sam albo jedziesz z ludźmi publicznym środkiem lokomocji, w zgiełk miasta, wszędzie wnoś ze sobą tajemnicę wewnętrznej ciszy. W ciągu dnia stwarzaj w sobie wielkie przestrzenie ciszy”. Nie uciekają od świata. W Mszach, codziennych liturgiach godzin, a nawet całonocnej adoracji – z czwartku na piątek będą mogli uczestniczyć wierni – opowiada pochodzący ze Śląska opolskiego brat Jakub. – W dzielnicy Brukseli, gdzie mieszkałem, żyło obok siebie aż 150 narodowości. Niezły tygiel. Na nasze modlitwy w ciągu tygodnia przychodziło około 40 osób. Jak na warunki brukselskie to niezły wynik. Pamiętajmy, że nasza liturgia trwa przecież z dwie godziny…



Dziś mnisi zmieniają go w prostą, piękną świątynię

Czy kościół w Warszawie będzie pękał w szwach? Czy przyciągnie tych, którzy chcą się modlić, śpiewając poruszające hymny Wschodu i Zachodu? Czas pokaże…– Nie boicie się tego, że ludzie okrzykną was jakąś elitką? – zaczepiam siostrę Magdalenę-Marię i brata Jakuba. – Nie – odpowiadają zgodnie. – Mamy być przede wszytkim sobą – opowiada siostra Magdalena. Trzy lata temu jechała z nami w przedziale jako krakowska studentka, która intensywnie myślała o wstąpieniu do wspólnoty. Dziś oprowadza nas po labiryncie korytarzy w błękitnym habicie. – Nie uznajemy się za żadną elitę. Żyjemy po prostu naszym charyzmatem. Nic nie poradzę na to, że dbamy o piękno liturgii – uśmiecha się.

Ma rację. Przekonał się o tym każdy, kto zetknął się z modlitwą Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich. Widziałem w Rzymie, jak zagonieni, spoceni turyści wdrapywali się po słynnych Schodach Hiszpańskich, by odsapnąć troszkę w przyjemnym cieniu pobliskiego kościoła. Nie wiedzieli, że modlą się tam Wspólnoty Jerozolimskie. Wielu, słysząc przepiękne bizantyjskie hymny, siadało na dłuższą chwilę. Nawet Japończycy wyłączali swoje aparaty (co jest, przyznajmy, czynem dość heroicznym). Piękno zbawi świat – wołał Dostojewski. A ojciec Delfieux dodaje: Mnich jest liturgiem, a świątynia, w której Bóg przebywa, jest w środku miasta.



Płonie menora. Siostry zapalają kolejno siedem świec

– Znana na całym świecie ze swego niepowtarzalnego bizantyjskiego śpiewu siostra Marie Keyrouz powiedziała nam kiedyś: Sprawujemy liturgię w kościołach które są arcydziełami – opowiada siostra Magdalena. – Dlaczego nasza liturgia nie miałaby być również arcydziełem? Nie, nie dla naszej chwały… Przyznajmy bez bicia: kościół w Warszawie nie był arcydziełem architektury. Okrzyknięty przez warszawiaków złośliwie „Malborkiem” straszył pustkami. A jednak bracia zmienili go w surową, prostą, piękną świątynię.

Wielka cisza
Wokół wre praca. Wszystko pokryte jest grubą warstwą białego pyłu. Przy zakurzonych, przywiezionych z Francji paczkach z książkami i modlitewnikami oraz naczyniami, które wspólnota odziedziczyła po wymarłym klasztorze francuskich karmelitanek, krzątają się elektrycy.



Brat Benedykt – Czech, przełożony warszawskiej wspólnoty próbuje otworzyć nowe tabernakulum

Na środku prezbiterium kościoła Matki Boskiej Jerozolimskiej (takie wezwanie otrzyma kościół) wisi spory rzeźbiony krucyfiks. W jasnym surowym ołtarzu płaskorzeźba przedstawiająca zaśnięcie Matki Bożej – kopia rzeźby z kościoła św. Gerwazego w Paryżu. W głębi potężna kamienna menora. Siostry zapalają kolejno siedem świec. Każdego dnia po 20 w klasztorze zapanuje wielka cisza.

No, chyba że sto metrów dalej będzie akurat grała Legia. Dwudziestka szukających „przestrzeni ciszy” mnichów na własnej skórze odczuje wówczas, co chciał powiedzieć ich założyciel, gdy pisał: „Chcesz poznać samotność? Miasto jest samotnością”. Czy są na straconej pozycji? Mała garstka obok nieobliczalnego rozwrzeszczanego tłumu?



Członkowie wspólnoty, rozpakowują walizki po przylocie z Paryża

Nie. – Nie uciekajmy od tego, co wydaje się małe, bezradne i kruche – wyjaśnia ojciec Delfieux. – Drożdże w cieście są też małe, a Jezus zapewnił, że taki zaczyn wystarczy, by wyrosło ciasto. Widzę tylko jeden problem: zaczyn musi być prawdziwy. Historia pokazuje jasno: jeśli chrześcijaństwo nie promieniuje, to nie dlatego, że napotyka w świecie opór, ale dlatego, że zabrakło mu gorliwości i świętości.