Misjonarz i przepowiednia

Marta Deka, Krystyna Piotrowska

publikacja 24.09.2018 05:45

Pesymiści dawali mu 6 tygodni, optymiści – 6 miesięcy, a on wyjeżdżał na 6 lat. – Praca na misjach pozwoliła mi lepiej siebie poznać. Byłem w skrajnych sytuacjach, z którymi nie spotkałbym się w Polsce – mówi ks. Mirosław Bujak, który w Kamerunie pracuje już 15 lat.

Opracy misyjnej myślał już wcześniej. Do Kamerunu poleciał najpierw turystycznie na 2 tygodnie. O swoich planach, by zostać misjonarzem, powiedział bp. Edwardowi Materskiemu. Usłyszał, że nie ma zdrowia. To samo powtórzył mu kolejny ordynariusz bp Jan Chrapek. Po jego śmierci nowym biskupem radomskim został mianowany ks. Zygmunt Zimowski. Telefonicznie gratulacje nowo mianowanemu pasterzowi składał bp Jan Ozga, ordynariusz diecezji Doumé-Abong’ Mbang w Kamerunie. Przy okazji powiedział, że w diecezji radomskiej jest jeden ksiądz, który interesuje się pracą na misjach. – Było to w 2002 roku. Ksiądz Zimowski przyjechał odwiedzić swoją nową diecezję. Pamiętam, że schodził po schodach w seminarium. Szedłem do studia, bo byłem wtedy dyrektorem Radia Ave, podszedłem, żeby się przedstawić. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że słyszał już moje nazwisko i wiedział, że byłem zainteresowany wyjazdem na misje. Był chyba pierwszą osobą, która nazwała mnie misjonarzem. Potem sprawy potoczyły się szybko. Kilka miesięcy później byłem już w Centrum Formacji Misyjnej, a po roku rozpocząłem swoją misyjną przygodę w Kamerunie, gdzie pracuję od 15 lat – ja, który nie miałem na to zdrowia – opowiada ks. Bujak.

Na dziewiczym terenie

Ksiądz Bujak przez 6 lat był proboszczem parafii katedralnej pw. Serca Jezusowego w Doumé, z której powstała nowa parafia pw. św. Teresy od Dzieciątka Jezus w Doumaintang. – Zaproponowano mi, bym zajął się budową struktur parafii, bo tam właściwie nic nie istniało. Po chwili namysłu podjąłem to wyzwanie. Przyjechałem na teren bez mała dziewiczy, bo były tam tylko prowizoryczna kaplica i prowizoryczna chatka, czyli plebania, która została zbudowana z myślą o tym, żeby zapewnić ówczesnemu proboszczowi pobyt na parafii, bo do tej pory księża tam dojeżdżali albo mieszkali gdzieś na wiosce u katechisty bądź błąkali się po różnych domach. Ponieważ prowizorki są najtrwalsze, w tej chatce mieszkam do dziś – mówi misjonarz.

Misja zajmuje 16 hektarów. Parafianie żyją z rolnictwa. Uprawiają orzeszki arachidowe, banany, kakaowce. Ksiądz Mirek powoli zaczął organizować życie parafii. Rozwój misji był dla jej mieszkańców nadzieją na lepsze jutro. – Kiedy powstała parafia, to było niesamowite święto i wielka uroczystość. Sama procesja z darami trwała godzinę. Przynieśli banany, przyprowadzili kozy, świnie. Było tego tak dużo, że woda święcona się skończyła w kropidełku. Oni czuli, że idzie lepsze. Cieszyli się, bo wiedzieli, że do tej pory nie mieli nic. Kiedy przyjechałem, nie było prądu, zasięgu telefonii komórkowej. W pierwszych latach sprowadzałem anteny z Polski. Dawały mały zasięg, dlatego ludzie przychodzili pod mój dom z telefonami i dzwonili. Kiedy miałem atak kolki nerkowej, nie miałem znikąd pomocy. Dopiero potem nauczyłem się, jak sobie radzić. A ludzie tak żyli od wielu lat – wspomina ks. Bujak.

Najważniejsza była budowa kościoła. Fundamenty kopali katechiści. Niektórzy przychodzili z odległych wiosek, bo na terenie misji znajduje się 16 kaplic. Zbierali też kamienie na budowę i przynosili je na głowach. Dach świątyni zbudowany jest z drewna. – Najpierw trzeba było ściąć drzewa w lesie, oddalonym na przykład 5 km od misji. Moi parafianie zanosili tam maszyny, taki przenośny tartak, by deski obrobić na miejscu. Potem te ciężkie deski wynosili na głowach do drogi, skąd później przewoziliśmy je na teren misji – opowiada misjonarz. W tej chwili kościół jest przykryty. Są w nim odprawiane Msze św. Trzeba jeszcze położyć posadzkę, umieścić w nim ławki i zadbać o otoczenie. Ale przy budowie kościoła było wiele przeszkód różnej natury.

Jeden chłopak zranił się piłą. Gdy go chcieli ratować, prawie go uśpili, bo dali mu zbyt dużo środka znieczulającego, po którym wpadł w śpiączkę. Komuś metalowy opiłek wpadł do oka. Ksiądz Bujak spadł z wysokości 5 metrów. Paliły się silniki sprzętów, które wykorzystywali przy budowie. – Takie historie się działy. Ciągle się coś psuło. W Afryce nie ma przypadków. Kiedy prace przy kościele się intensyfikowały, z równą siłą intensyfikowały się problemy. W każdej społeczności są osoby, którym przypisuje się, że mają złe moce, czynią zło tylko w im znany sposób. Oni mówią, że w sposób mistyczny. W przekonaniu tamtejszych ludzi jest to bardzo realne, jak nasza rozmowa. Czy dana osoba coś zrobiła czy nie, dla nich nie ma znaczenia. Ludzie mają świadomość, że tak właśnie było. W Afryce żywe jest przekonanie, że czarownicy są przeciwnikami rozwoju. Jest też przekonanie, że Kościół jest tym, który przynosi rozwój. A skoro Kościół chce budować, to są siły, które będą stawiały opór temu, co my robimy, bo nie chcą rozwoju – tłumaczy ks. Bujak.

Gorąca linia

Tydzień przed powrotem do Kamerunu ks. Mirosław dostał zdjęcie, na którym było dwóch mężczyzn trzymających upolowanego węża o imponujących rozmiarach. Misjonarz poprosił o przechowanie tej zdobyczy do jego powrotu, ale dowiedział się, że nie działa zamrażarka, a to oznacza, że o posmakowaniu węża może sobie już tylko pomarzyć. Zamrażarka to niejedyny problem, z którym będzie musiał zmierzyć się po powrocie na misje. Tam bowiem kłopoty idą seriami. Już od początku urlopu był na „gorącej linii” ze swoimi parafianami, bo awarii było więcej. Na szczęście dzięki działającemu, choć słabo, internetowi mógł zobaczyć na zdjęciach, co się dzieje, i na odległość instruować, co trzeba kupić i jak naprawić.

Ksiądz Mirosław jest z wykształcenia technikiem elektronikiem. Techniczna wiedza, zarzucona przez lata, odżyła na misjach, a informatyka stała się pasją. Wymyślił na przykład automat do dystrybucji wody. – Nazywa się to wodomat. Zapamiętuje stan konta każdego z użytkowników i na bazie tego kredytu można korzystać z takiej ilości wody, na jaką ten kredyt pozwala – wyjaśnia. Od czasu, gdy skończył szkołę, w elektronice i automatyce zmieniło się bardzo wiele, dlatego wieczorami wyszukiwał w internecie potrzebną wiedzę. Wymyślił system, napisał oprogramowanie. – To jest taki prototyp, mogę powiedzieć – moje dziecko, bo to było stworzone od podstaw. Sprowadziłem i skleciłem części, i to działa – opowiada. I tak wodomat stał się sławny na cały Kamerun. Pisały o nim gazety. Nawet w Polsce na ten temat jest napisane w dwóch książkach.

Niedawno przez misje przejeżdżał gubernator regionu. Specjalnie zatrzymał się, żeby zobaczyć ujęcie wody, którą można kupić także w butelkach z etykietką: „Woda św. Teresy”. – Jest taka anegdota. Jak zrobiliśmy wodę w domu, to był kran na zewnątrz. Pamiętam, na samym początku przyszły panie z wioski i któraś mówi tak: „Mój tata mi to mówił, że przyjdą takie czasy, kiedy woda będzie płynęła ze ściany”. Ona to powiedziała takim tonem, jakby to była przepowiednia mesjańska. Miałem poczucie, że uczestniczę w realizacji przepowiedni – uśmiecha się.

Woda na baterie

Ksiądz Bujak wybudował kilka studni. W większości przypadków są to ujęcia z ręcznymi pompami. Wodę pompują kobiety albo dzieci. Wszystkiemu winny brak prądu. Ksiądz Mirek w jednej z wiosek zamontował pompę zasilaną przez baterie słoneczne. Ta, choć wolno pracuje, systematycznie zapełnia beczkę wodą. W perspektywie ksiądz ma kolejne studnie z takim systemem. W parafii pw. św. Teresy od Dzieciątka Jezus w Doumaintang mieszkańcy dzięki proboszczowi mają dostęp do prądu. Zapewniają go panele słoneczne i prądotwórcze agregaty – pod warunkiem, że nie ma akurat jakiejś awarii. Dostęp do prądu nie tylko pozwolił na budowę świątyni w takim, a nie innym kształcie, ale przyczynił się do powstania sklepu na terenie misji. To na prośbę mieszkańców proboszcz sprowadził zamrażarki z Polski. Dzięki temu można w nich przechować na przykład mrożone ryby, chętnie kupowane przez tubylców. Popyt na nie jest bardzo duży. Ryba to źródło białka, a coraz trudniej coś upolować.

– Polują głównie nocą. Ale jest tego tak niewiele, że nie wystarczy na zaspokojenie potrzeb ludzi. Żywienie się tylko i wyłącznie liśćmi jest fajne, smaczne, ale jednak w którymś momencie organizm domaga się czegoś lepszego – wyjaśnia. Dodaje, że gdyby polowania odbywały się tylko na potrzeby lokalne, może by tych zwierząt wystarczyło. Od kilku lat w pobliżu jest asfaltowa droga i ruch bardzo wzrósł. Gdy ktoś coś upoluje i wyjdzie z mięsem na drogę, w ciągu 5 min znajdzie się ktoś, kto je kupi.

– Na tacę parafianie przynoszą m.in. banany. Przed wyjazdem na urlop dostałem ich tyle, że załadowałem na samochód i sprzedałem za 20 euro. No bo coś z tym muszę zrobić. Nie przejem, nie wyrzucę. Mogę trochę rozdać, ale to też jest sposób na utrzymanie się. Więc jadę na targ po Mszy św., dyskutuję z kobietami, kłócimy się o cenę. Tak to wygląda – opowiada. Dodaje, że to paradoks, bo z jednej strony droga przyniosła rozwój – ludzie sprzedają, hodują coraz więcej bananów. Ci, którzy handlują, mają więcej na swoje utrzymanie, ale jednocześnie zaczyna brakować produktów na rynku. Są one też droższe dla lokalnych mieszkańców, bo muszą kupować je po cenie rynkowej. – To, co jest rozwojem dla jednych, powiększa biedę drugich – podkreśla misjonarz.

Traktorem po wertepach

Ksiądz Mirosław nigdy nie żałował decyzji o wyjeździe na misje, choć były momenty trudne. Zalicza do nich także miniony rok. To, co go tam nadal trzyma, to praca. – Podjąłem wyzwanie, jakie stanęło przede mną – budowa struktur, stworzenie podstaw pod nową misję. Chciałbym to dzieło zakończyć – podkreśla. Z uśmiechem mówi, że do pracy w Afryce, choć wtedy tego nie wiedział, przygotowywał się od najmłodszych lat. Jego tata zmontował traktor i on, pomagając rodzicom, jeździł tym traktorem po różnych wertepach. – Kiedy jeżdżę traktorem po Kamerunie, powracają sceny z młodości. Już przejechałem tam po tych wertepach kilkaset tysięcy kilometrów – opowiada.

Kiedy ks. Bujak przyjechał do Kamerunu, był to jeden z najbardziej pokojowych krajów w Afryce. Przez lata wiele się zmieniło. Przez nieszczelną wschodnią granicę przechodzą bandy i uchodźcy. Od północy niepokój sieje sekta islamska. Są ciągłe zamachy. W części, która jest pozostałością po kolonii angielskiej, chcą niezależności. Jest tam wojsko i prawie codziennie są potyczki. W misji w Doumaintang i jej okolicach, jak na razie, jest spokojnie, ale ludzie są zaniepokojeni tym, co się wokół dzieje. Wiedzą o wszystkim z mediów dzięki dostępowi do internetu. – Modlimy się za nasz kraj. Z niepokojem patrzymy w przyszłość – podsumowuje.

TAGI: