Przyszłyśmy. I trwamy

Krzysztof Kozłowski

publikacja 25.09.2018 05:45

„Obserwując siostry, zauważam przede wszystkim zdrowego ducha, którym owiane jest to zgromadzenie” –  pisał o nich ks. Jan Kozakiewicz.

Kapliczki przy domu zgromadzenia odnowili wychowankowie Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego, gdzie katechizuje s. Blanka. Krzysztof Kozłowski /FOTO GOŚĆ Kapliczki przy domu zgromadzenia odnowili wychowankowie Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego, gdzie katechizuje s. Blanka.

Kiedy przyjeżdżała kolejna siostra, wychodziłyśmy po nią. Niezbędny był drewniany wózek na czterech kółkach, na którym kładziono torby podróżne. Ciągnęły go z dworca, przez ulice miasta, po kamieniach, po bruku. I wszyscy dookoła słyszeli charakterystyczny turkot kółek. Już wiedzieli, że kolejna pallotynka przyjechała do miasta – uśmiecha się na to wspomnienie s. Aldona Grondowska. I choć nie było łatwo – bo po wojnie panowała bieda, a większość ludzi w Lidzbarku Warmińskim to byli przesiedleńcy i każdy życie musiał od początku ułożyć – to do domu zakonnego przybywały kolejne siostry. W pierwszym roczniku nowicjatu było ponad 40 dziewcząt. – A tu ciasnota. Dlatego ks. Kozakiewicz oddał nam pół domu przy parafii – opowiada s. Aldona.

Turkot kółek na bruku

Siostry pallotynki przybyły do Lidzbarka Warmińskiego 25 sierpnia 1948 roku. Ówczesna matka prowincjalna s. Zygmunta Bielawa szukała na Warmii domu dla nowicjatu. Miejsce wskazał administrator apostolski diecezji warmińskiej ks. Teodor Bensch. Proboszcz ks. Jan Kozakiewicz zaproponował zgromadzeniu opuszczony dom sióstr katarzynek oraz budynek przy parafii, obecny dom pielgrzyma. Za zgodą kard. Augusta Hlonda od jesieni 1948 r. w domu pielgrzyma były postulat i nowicjat. Budynek po siostrach katarzynkach był miejscem dla sióstr profesek. Pallotynki przeniosły się tu z Nowego Dworu Gdańskiego, gdzie w 1945 r. siostry z terenów zabużańskich, jako repatriantki, dotarły do Gdańska. Tam zakładały pierwsze wspólnoty.

– Nowicjuszki, które na czas wojny zostały rozesłane do domów, wracały. Było ich tak wiele, że dom w Nowym Dworze Gdańskim okazał się za mały. Stąd poszukiwania s. Zygmunty i wybór Lidzbarka Warmińskiego – wyjaśnia przełożona s. Barbara Mazur. – Ówczesny proboszcz zaopiekował się nami. W różnych sytuacjach spieszył nam z pomocą. Życzliwie wspomagały nas również siostry katarzynki – wspomina s. Aldona Grondowska, która wstąpiła do zgromadzenia w Częstochowie w 1951 r., a niedługo później przybyła do Lidzbarka Warmińskiego. Miała wówczas 18 lat. – Większość mieszkańców to byli przesiedleńcy zza Buga. A tam był zwyczaj wspomagania zakonów. Spieszyli z pomocą, a ta była nam niezbędna. Trudno było się utrzymać. Miałyśmy ogródek, dwie krowy. Pamiętam, jak w nowicjacie na śniadanie była kromka chleba z dżemem rabarbarowym lub porzeczkowym, nic więcej. Z czasem pojawiali się ogromni dobrodzieje, choćby pan Michał Moroz. Mówiłyśmy na niego „najlepszy wujek”. Teraz jego syn nam pomaga – wspomina s. Aldona.

„Niech babcia sama pójdzie”

Siostra Floriana Doncer na początku również trafiła do Częstochowy. – Byłam małolata. Musiałam mieć pozwolenie od rodziców. Mamusia nie chciała mi podpisać. W czasach powojennych na Mazowszu, skąd pochodzę, grasowały bandy. A ja byłam tak natrętna, tak dokuczałam, że w końcu zgodziła się. Miałam niespełna 16 lat – uśmiecha się s. Floriana. – Moja babcia zawsze wspominała, że ubierałam się jak siostra zakonna. A to długa spódnica, a to chustka. Kiedy byłam nastolatką, wróciła z kościoła z nowiną: „Chciałaś iść do klasztoru, a proboszcz ogłaszał, że pallotynki do Częstochowy zapraszają”. A były u mnie koleżanki. Więc odpowiedziałam: „Niech babcia sama tam pójdzie” – śmieje się. – Ale to było upozorowane. Gdyby koleżanki usłyszały, że mnie to zainteresowało, nazywałyby mnie „zakonnica”. A chciałam się od przezwiska uchronić. Kiedy koleżanki poszły, dopytałam się babci wszystkiego – wspomina.

Poszła z babcią do proboszcza na rozmowę. – Pani jakaś słucha i mówi: „Ale do klasztoru przyjmują tylko ładne dziewczyny”. A ja brzydka byłam, niewyrośnięta – śmieje się. – Proboszcz mówił, że trzeba się tam dużo modlić, pracować i pokutować – opowiada. W końcu otrzymała dokumenty z Częstochowy. Trzeba było mieć wyprawę, pieniądze na podróż. – Poszłam do sąsiadów na żniwa pomagać. Snopki znosiłam. Parę groszy dostałam. Mało. A mama cały czas przeciwna, nie chciała dołożyć. W dokumentach wpisałam, dlaczego chcę wstąpić do zgromadzenia: „miłość Boga i bliźniego”. Tego się trzymałam. Rodzina ustąpiła. Zawieźli mnie pociągiem do Częstochowy – wspomina. Z Częstochowy pojechała do Lidzbarka Warmińskiego. Był rok 1952. W sumie od tego momentu, z przerwami, s. Floriana spędziła w Lidzbarku Warmińskim 32 lata.

Oko św. Józefa

Kiedy idzie się chodnikiem przy domu sióstr pallotynek, wzrok przykuwa piękny ogród. Zawsze pełen kolorów, od wczesnej wiosny po późną jesień. To zasługa s. Floriany. – Dawniej siostry utrzymywały się z ogrodu. Nie było tak jak dzisiaj, że co kilka metrów jest kwiaciarnia. Ludzie przychodzili po wiązanki ślubne, robiłam małe bukieciki do chrztu, którymi przyozdabiano beciki. Przychodzili przy różnych okazjach. Nawet gdy był pogrzeb. Zachodziły do nas po kwiaty osoby idące na cmentarz – opowiada s. Floriana. Nie mniej wspomnień ma s. Aldona, która w Lidzbarku Warmińskim spędziła 60 lat, choć na początku, według przełożonych, miała przebywać tu... jedynie 2 tygodnie. – Jesteśmy tu od początku. Mamy ponad 66 lat w zgromadzeniu, a dom w Lidzbarku istnieje od 70 lat. Przyszłyśmy jako „niemowlaki” i trwamy – wtrąca. Zaczyna wspominać Bobolice koło Koszalina, gdzie pracowała w zakładzie dla dzieci niepełnosprawnych. W tym czasie jedna z sióstr prowadziła na Warmii hafciarnię. Miała pilne zamówienie i potrzebowała kogoś do pomocy. – Powiedziano mi, że „wypożyczają mnie do Lidzbarka na 2 tygodnie”. Tak jestem od tego momentu po dziś dzień – uśmiecha się pallotynka.

Przez 30 lat prowadziła zakład hafciarski. Każde dzieło – sztandary, chorągwie, ornaty czy stuły – haftowała ręcznie. – W ten sposób zarabiałam dla nas na opał, na utrzymanie domu. Miałam bardzo dużo zamówień z Polski i zagranicy. Trzeba było nawet 3 sztandary w roku zrobić. A to ręczna praca – podkreśla. W sumie wyhaftowała 54 sztandary i 80 chorągwi, nie licząc ornatów, stuł i proporczyków. – Czasem sztandar robiło się dzień i noc. Tylko parę godzin snu... Kosztował wówczas 8 tys. zł – wyjaśnia. Pokazuje ten wyhaftowany dla lidzbarskiego Cechu Rzemiosł. – Herby miast, św. Józef... Wszystko ręcznie. Siedziało się godzinami. Czas z Bogiem, ale też rozmowa ze św. Józefem, żeby mu się oko na sztandarze samo poprawiło – śmieje się s. Aldona.

Czasem myśli, że tę cierpliwość nabyła daleko poza granicami Polski, na Syberii. – Jestem z Grodna. Ojciec był oficerem rezerwy. Rosjanie zabrali go pierwszym transportem. Trzy miesiące później wzięli mamę, mnie i trójkę rodzeństwa. Ciężarówka, później trzy tygodnie w wagonie pociągu. Trafiliśmy do Karagandy. Później do kołchozu. Kwiecień, a tam zima, dom bez drzwi i okien. Bydło do nas zaglądało. A wkoło tylko step. Żadnych drzew. Słomą zatkaliśmy okna. Na co dzień skromne porcje chleba. Tubylcy byli dobrzy ludzie, pomagali. Przetrwaliśmy. Wróciliśmy do Polski, trafiliśmy do Szczecina. Miasto puste, mieszkania i domy z wyposażeniem. Mama powiedziała, że na cudzej biedzie nic nie zbudujemy. Zajęliśmy puste mieszkanko – opowiada. Wspomina Syberię i step, kiedy samotnie siadała i patrzyła długo w dal, modliła się. A step to był biały, to przybierał barwę fioletu, czasem miedzi. – Jestem spokrewniona z bł. ks. Michałem Sopoćką. Moja babcia wywodzi się z tej rodziny. Pamiętam, jak się opowiadało, że ktoś go odwiedzał. W Grodnie mieszkał brat ks. Sopoćki – dodaje.

Prymas w ogrodzie

Siostry pallotynki w Lidzbarku Warmińskim od początku katechizowały, przygotowywały dzieci do Pierwszej Komunii św., szykowały procesje Bożego Ciała i większe uroczystości kościelne. Opiekowały się kaplicą w szpitalu. Włączały się aktywnie – i robią to cały czas – w życie miasta. W czasach komuny w ich domowej kaplicy prominenci komunistyczni chrzcili swoje dzieci, tu przystępowały one do Pierwszej Komunii św. W ciszy, bez rozgłosu, by nikt się nie dowiedział. Siostra Blanka Sławińska wyjmuje grube kroniki. Otwiera jedną z nich, tam, gdzie jest informacja o pierwszej wizytacji kanonicznej domu, którą przeprowadzał ks. Antoni Jagłowski. „Siostry najwięcej czasu poświęcają nauczaniu dzieci religii w szkołach i kościele oraz opiece nad zakrystią parafialną i kaplicą w szpitalu” – czyta.

– Gdy przeglądałam kroniki, znalazłam notkę o podziękowaniu od kard. Józefa Glempa z 1981 r. Przysłał swoje zdjęcie z dedykacją: „Czcigodnym siostrom pallotynkom z wdzięcznością za opiekę nad kapłanami w Lidzbarku” – mówi. – Proboszcz przyjaźnił się z prymasem, jeszcze za czasów, kiedy był biskupem warmińskim. Dlatego jako prymas często przyjeżdżał do ks. Jana Usiądka, a on przyprowadzał go do nas. Zachwycał się naszym ogrodem – wspomina s. Floriana. Często odwiedzał ich dom również lidzbarczanin bp Tadeusz Płoski. – Wcześniej uczył się w tutejszym liceum. Wspominał, że kiedy miał klasówkę, przechodząc obok naszego domu i figury Matki Bożej, dłużej stał i modlił się. Robił to też późniejszy redaktor Waldemar Milewicz – mówi s. Barbara.