Królewskie DNA

publikacja 20.09.2018 06:00

O sekretach Jasnej Góry, pobożności i nawróceniach na Woodstocku opowiada paulin o. Michał Legan.

Królewskie DNA Henryk Przondziono /Foto Gość Michał Legan, paulin, rekolekcjonista. Mieszka na Jasnej Górze

Marcin Jakimowicz: Ależ tu tłumy. Nie można wetknąć szpilki. Wy, paulini, macie w ogóle czas, by się pomodlić?

O. Michał Legan: Bez modlitwy nie ma co wychodzić do posługi. W dewizie zakonnej mamy hasło „Solus cum Deo solo”, czyli „Sam na sam z Bogiem”. Wciąż przekonujemy się, że nie chodzi o to, by sobie stworzyć zewnętrzną idealną przestrzeń do modlitwy, bo może się okazać, że wokół jest pusto, a w sercu pozostaje chaos, krzyk, bunt. Jeśli człowiek nie będzie miał wolności w sercu, to ta zewnętrzna nic mu nie da. Pokój serca to dar. Jeśli go nie otrzymasz, będziesz się szarpał nawet na pustyni. Świetnie widać to u naszego patrona Pawła Pustelnika. Pierwsze lata przebywał na pustyni z musu − ukrywał się przed prześladowaniami. Gdy te ustały, musiał zadać sobie pytanie: wracać do cywilizacji czy pozostać na pustyni? Wybrał odosobnienie, ale nie dlatego, że musiał. Chciał. Na pustyni spędził dziewięćdziesiąt lat. Dziś, 14 sierpnia, wchodzi na Jasną Górę pół Polski. A my odprawiliśmy spokojnie jutrznię, godzinę czytań, modlitwę w ciągu dnia. Na zewnątrz wszystko huczało, a my śpiewaliśmy psalmy.

Naprawdę nie ma Ojciec czasami ochoty zamienić Jasnej Góry na Zieloną lub Jelenią?

Pochodzę z Zielonej Góry i zamieniłem ją na Jasną świadomie i dobrowolnie. Oczywiście mam czasami ochotę zamienić Jasną Górę na cokolwiek, bo taka jest natura człowieka, że męczy go miejsce, w którym przebywa, przeżywa frustracje i rozterki…

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma…

U sąsiada trawa jest zawsze bardziej zielona, nie zauważyłeś? Po czasie okazuje się, że nie jest ważne to, czego ja chcę, a to, czego chce ode mnie Bóg. A On powołał mnie na Jasną Górę. I powiem szczerze: jestem z tego dumny. Dostałem łaskę mieszkania w najświętszym miejscu w Polsce. Byłbym głupi, gdybym Bogu za to nie dziękował

Czym jest sanktuarium? Kilka przecznic za Jasną Górą łaska Boża działa słabiej?

Sanktuarium nie jest tam, gdzie stoją czcigodne mury posiadające na to odpowiednie „papiery”, ale tam, gdzie Bóg spotyka człowieka. Najważniejszym sanktuarium jest serce człowieka. Sanktuarium było łono Maryi, erem Karola de Foucauld, więzienna cela kard. Văn Thuậna, bagażnik, w którym wieziono ks. Jerzego. Na Jasnej Górze Maryja od wieków powtarza Ewangelię, zwłaszcza jedno zdanie z Kany: „Zróbcie wszystko, cokolwiek mój Syn wam powie”. Ostatnio pewien młody chłopak powiedział mi: mogę dziesięć razy wejść do kaplicy Matki Bożej i Ona będzie milczeć, ale gdy wcześniej klęknę przy konfesjonale, odkrywam, że Ona bardzo wyraźne do mnie mówi. Jeden z egzorcystów opowiadał, że pewna zniewolona osoba nie potrafiła wytrzymać w kaplicy Cudownego Obrazu. Gdy obraz oddano do renowacji i w ołtarzu umieszczono kopię, od razu to wyczuła. Czy Bóg ma prawo wybrać jakąś ikonę? Jasne. Nie czcimy bożków z drewna i złota. Nie jesteśmy poganami. Czcimy Osobę. A kogo przedstawia ikona jasnogórska? Siedzącego na kolanach matki Jezusa, trzymającego w dłoni ewangeliarz.

Spotkałem ludzi, którzy czuli się niegodni, by zwrócić się do Maryi. Żyli w grzechu nieczystości, konkubinatach, byli zniewoleni pornografią. „Za wysokie progi” − mówili.

Sam przychodziłem przed laty do Maryi jako osoba zniewolona, z grubym łańcuchem na szyi. Byłem zawstydzony, miałem wzrok wbity w ziemię, jak niewolnik. Tyle że aby spotkać się z oczyma Maryi, musisz wysoko podnieść głowę.

I nie trzeba nikogo poklepywać familiarnie po ramieniu: „Głowa do góry”.

Podnosisz głowę. I co widzisz? Okno do nieba. Jako dziecko mieszkałem blisko podstawówki. Moja mama słyszała w kuchni szkolny dzwonek. Wiedziała, kiedy kończę lekcje. Wracałem po szkole, a ona stała w oknie i machała mi z tęsknotą. To samo czuję, gdy modlę się pod jasnogórską ikoną. Widzę okno od kuchni w niebie. Jedną dłonią Maryja przytula Jezusa. Druga jest pusta, Dlaczego? Po to, by przytulić każdego. W przypowieści o synu marnotrawnym ojciec przytula chłopaka, który śmierdzi chlewem i świńskimi odchodami. Ojciec biegnie go przytulić, a nawet ucałować. Przypomina to opowieść z Księgi Tobiasza. Matka Tobiasza wybiega na drogę, by ucałować na powitane syna. To dla mnie kwintesencja jasnogórskiej ikony, która… cała jest ewangelią. Jest w niej i Kana, i matka czule całująca Tobiasza, i piękno Oblubienicy z Pieśni nad Pieśniami.

Gdy Maryja dowiaduje się, że zostanie matką Boga, odpowiada hymnem „Magnficat”, czyli słowem Bożym. Nie dodaje nic od siebie. Wyśpiewuje wersety Biblii. Wie, że słowo Boże wystarczy. Na wszystko, co Ją spotkało, jest Słowo. Na wszystko, co przeżywasz, jest Słowo.

Słyszałem pobożnych ludzi, którzy mnie przekonywali: „Jeśli ci już nawet Jezus nie pomoże, to zostaną tylko Matka Boska i Różaniec”. Jak czcić Maryję, by nie wylać Jej dziecka z kąpielą?

Tak jak czciło Ją Jej dziecko, czyli Jezus. Tylko tyle i aż tyle. Kocham Maryję, bo pokochał Ją Jezus. Wybieram Ją, bo Jezus Ją wybrał. Syn wybrał sobie matkę. Próbuję naśladować Jezusa we wszystkim, więc również w tym. On utkał swe ciało z Jej ciała. Był embrionem w Jej łonie. Przejął jej DNA. Królewskie DNA. Czytam początek Ewangelii Mateusza i natrafiam na genealogię Jezusa. I człowiek pyta się, po co ta wyliczanka: 3 razy po 14 pokoleń? Dziś już wiem po co. Należę do rodziny Mesjasza. Gdy spożywam Jego ciało, wchodzę w relację bardziej intymną niż małżonkowie. Jezus pozwala, bym Go strawił. W moich żyłach płynie Jego krew. Jego ciało tworzy moje ciało.

Może sobie Ojciec wydrukować wizytówkę „Michał Legan – król”.

Pochodzę z królewskiego rodu. Moja Matka jest królową. Wiesz, co to znaczy? Ja nie pochodzę z rodziny grzechu, tylko ze Świętej Rodziny! Mam godność królewską, prorocką i kapłańską jak każdy, kto uwierzył w Jezusa.

Jasna Góra przedstawiana jest w mediach jako centrum dewocji. Nie pisze się o tym, ile nawróceń dokonuje się w konfesjonałach… Pisze się o radosnej medalikowej, ludowej pobożności. Lubi Ojciec to słowo?

Wolę słowo „duchowość”. Papież Franciszek dokonał rewolucji, bo w „Dokumencie z Aparecidy” zamiast słów „pobożność ludowa” użył sformułowania „duchowość ludowa”. To krok dalej! To zmusza mnie do nawrócenia.

„Nie wiem – mawiał rabbi Nahum – co to jest pobożny. Myślę jednak, że to pewnie jakiś rodzaj odzieży: wierzch jest z pychy, podszewka ze złości, a wszystko zszyte nićmi smutku”.

Tyle że on jako chasyd nie znał Jezusa, który powiedział: „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”. Jasne, czasami mam ochotę „wyprostować” niektórych pielgrzymów, by nie skupiali się na zapaleniu świeczek, wyścigu wokół obrazu na kolanach, na tym, że można wziąć oliwę z lampki w kaplicy czy obrazek potrzeć o ikonę… Kim jednak jestem, by ocieniać te gesty i intencje pielgrzymów? Skąd wiem, co kryje się za zwykłym zapaleniem świeczki? Inna sprawa, że te znaki nie dadzą absolutnie nic, jeśli nie będziemy mieli relacji z Jezusem.

Gdzie przebiega granica między pobożnością a duchowością?

Pobożność polega na tym, że masz „relację” ze swoimi przekonaniami religijnymi, a duchowość to relacja z Tym, który daje ci Ducha.

Mamy w kraju wielu desperatów. W czasie gdy synoptycy przestrzegali, by nie wychodzić z domu ze względu na tropikalne upały, tysiące Polaków maszerowało na Jasną Górę.

Oni powiedzą ci, że musieli pójść na pielgrzymkę, bo czuli wewnętrzny przymus. To nie jest przyjemny sposób na spędzenie urlopu. To jest impuls. Taki sam jak ten, który człowiek czuje w okolicach 24 grudnia, gdy wie, że musi jechać do rodzinnego domu. Pamiętam, że podczas pielgrzymki warszawskiej było tak gorąco, że czułem, jak habit parzy mi klatkę piersiową. To było ważne doświadczenie, bo chwilę potem jakiś dobry człowiek polał nas wodą z węża ogrodowego. Cierpienie i ulga. Samo życie… Pielgrzymowanie to metafora życia…

Ciągnie Ojca do ludzi zagubionych, rozdartych, zbuntowanych?

Ciągnie mnie do ludzi. Właśnie wróciłem z Przystanku Jezus. To miejsce, w którym na jeden tydzień w roku powstaje sanktuarium. Miejsce święte.

W mediach przeważa narracja: z jednej strony pielgrzymi, z drugiej zła młodzież na Woodstocku. A między nimi otchłań nie do przeskoczenia.

Czytam od lat o tym podziale i krew mnie zalewa. Dlaczego? Bo spotykam na festiwalu tysiące ludzi tęskniących za miłością, rozmową, akceptacją. Widzę wielką pustkę, która krzyczy o miłość i lgnie do niej! Wielu kapłanów na Przystanku Jezus powraca do swej pierwotnej miłości. Nie mogę o ludziach Woodstocku powiedzieć, że są niewierzący czy wrodzy…

Naprawdę nie słyszy Ojciec agresywnych zaczepek?

Słyszę na każdym kroku. Padają zarzuty o pedofilię, malwersacje finansowe itd. Tyle że ta wrogość kończy się po trzech zdaniach. Trwa pierwsze pięć minut. Potem jest rozmowa. A jeszcze później często spowiedź i przebaczenie. Nie stosujemy zasady: „Teraz my, dobrzy, wytłumaczymy wam, złym, że żyjecie w brudzie”. Dostaliśmy łaskę wiary, poznaliśmy Jezusa. Młodzi z Woodstocku są często prawdziwsi w swojej niezgodzie na świat, na brak miłości, niż my. Spotkanie z nimi uwalnia od stereotypów, bo dostrzegasz w nich mnóstwo niezłomnej wiary w to, że w końcu znajdą sens życia. Ci ludzie wrócą do swych parafii i może nawet ruszą w sierpniu na pielgrzymkę. Jest jednak wielu takich, którzy do spowiedzi idą raz w roku: na Przystanku Jezus. Wiedzą, że spotkają księży, którzy są miłosierni i których będzie można zapytać o wszystko, bez narażenia się na odrzucenie. W tym roku nurtowało mnie pytanie: czy my, ewangelizujący z uśmiechem, skłonni do wysłuchania, otwarci, serdeczni, spowiadający cierpliwie, nie kłamiemy na temat Kościoła? Czy nie przedstawiamy woodstokowiczom jakiejś cukierkowej, nieprawdziwej wersji demo? Czy taki jest Kościół?

A jest?

Na moje pytanie odpowiedział znakomicie bp Edward Dajczak. Mówił: „Zabrałem kiedyś na obóz nad morze dzieci z patologicznych rodzin. Powiedziano mi, że robię im krzywdę, bo daję im miłość, której nie doświadczą w domach. Zapytałem ich o to. Wiecie, co mi odpowiedzieli? »Jesteśmy szczęśliwi, bo wreszcie wiemy, za czym mamy tęsknić«”. Przystanek Jezus jest właśnie po to. Ma pokazać Kościół, za którym mamy tęsknić. Kościół, w którym nieustannie odbywa się spotkanie Boga z człowiekiem.

Sporo osób Ojciec wyspowiadał?

Na Woodstocku jest kogo spowiadać cały dzień i aż do 3 w nocy. Non stop. Wystarczy usiąść przy drodze. Natychmiast przyjdzie ktoś, by porozmawiać czy się wyspowiadać. Po takich spowiedziach słaniasz się na nogach, ale wiesz, po co zostałeś księdzem. Nie masz pojęcia, jak to buduje twoją wiarę!

Zdarza się, że penitenci odchodzą zapłakani?

Ja odchodzę zapłakany! Opowiem ci dwie historie. Mój pierwszy Woodstock. Sześć lat temu. Nie mam pojęcia, co tam się robi, jak się ewangelizuje. Przygnała mnie ciekawość. Widzę, że ewangelizatorzy ruszyli na pole i myślę: „Boję się, nigdy nie miałem odruchu wyłażenia na ulice, ale spróbuję”. Nikt mi nie wytłumaczył, że pole woodstockowe to 250-tysięczne miasteczko i trzeba przygotować się na długą drogę. Żar lał się z nieba, a ja ruszyłem bez czapki i wody. Idę pod gigantyczną chmurą pyłu, obok ludzie kąpią się w błocie, które powstało po części z tego, co wylało się z toi toiów. Jakaś dziewczyna woła: „Papieżu!”. Miałem biały habit i piuskę. „Papieżu − wypala – ty mnie nie okradniesz. Potrzymasz mi torebkę z dokumentami i pieniędzmi? Muszę się wykąpać”. Po chwili stoję na środku Woodstocku z czerwoną damską torebką w dłoni i jest to, delikatnie mówiąc, mało komfortowa sytuacja. (śmiech) Po 20 minutach dziewczyna wraca spod prysznica, który zrobili jej strażacy i jest… miss mokrego podkoszulka. Głos w głowie mówi: „No dawaj, ewangelizuj. Patrz jej w oczy”. (śmiech) Nie musiałem niczego mówić, bo dziewczyna zaczyna: „Wiesz co, papieżu, ta torebka była pretekstem. Chciałam pogadać”. I zaczyna opowiadać.

Tu skończyły się żarty. Gdy miała 11 lat, a jej brat 9, ich matka popełniła samobójstwo, a w liście pożegnalnym napisała, że robi tak, bo ma… złe dzieci. Ta dziewczyna została z raną na całe życie, po ludzku nie do naprawienia. Jej życie totalnie się złamało. Była po dwóch Monarach, pracowała na ulicy. Zdemolowana dusza… Po dwóch godzinach rozmowy przez kolejną godzinę się spowiadała. W smrodzie toi toiów, co było doskonałym obrazem tego, co spotkało ją w życiu. Byłem wykończony (bez czapki, bez wody) i udzielając rozgrzeszenia, czułem, że zaraz odlecę. Powiedziałem: „odpuszczam tobie grzechy” i zemdlałem, jak jakaś gimnazjalistka. Gdy się ocknąłem, zobaczyłem, że ta dziewczyna, która chwilę temu była narkomanką i prostytutką, zdjęła z głowy chustkę, namoczyła ją i zaczęła ocierać mi twarz. Wiedziałem, że to jest scena ze świętą Weroniką. Że ta dziewczyna spotkała w spowiedzi Jezusa i ociera Mu twarz. Od razu zaczęła promieniować miłością, służyć...

Mocne.

Takie chwile budują moje kapłaństwo! Druga opowieść. Sprzed roku. Kończy się dzień, a ja jestem skrajnie wyczerpany. Wracam koło 23, modląc się, by nikt już mnie nie zaczepił. I wtedy podbiega dziewczyna: „Cudem udało mi się przyprowadzić chłopaka. Tak chciałabym, by poznał Jezusa, bo jest bardzo daleko”. Spojrzałem na niego kątem oka i struchlałem. Potem dowiedziałem się, że to frontman blackmetalowej kapeli. Przygotowywał się do koncertu i miał już na sobie makijaż sceniczny: wymalowanego demona. Powiedziałem mu: „Bracie, naprawdę nie mam siły z tobą rozmawiać. Ale zróbmy tak: podejdźmy do tego gigantycznego krzyża i pomódlmy się”. A on, ku mojemu zdumieniu, poszedł. Położyliśmy ręce na krzyżu i wyznaliśmy Jezusa jako Pana i Zbawiciela. Godzinę później był już wyspowiadany. „Wiesz co, Michał – powiedział − jest taki problem, że mój zespół od pół godziny miał grać na scenie. Wiesz, co miałem śpiewać? Same modlitwy do szatana”. Nie zabrzmiały, bo akurat frontman się spowiadał…