Etni było silniejsze

Krzysztof Błażyca

publikacja 15.09.2018 05:45

– Razem budowaliśmy domy dla sierot i biednych. Przychodzili, pracowali za darmo, modlili się całą noc. A później wzięli maczety… – o. Sylwester Potoczny, karmelita bosy, zawiesza głos.

Polscy karmelitanie rozpoczęli misje w Afryce w 1971 r. Najpierw w Burundi, potem w Rwandzie, gdzie są do dziś. archiwum o. Sylwestra Potocznego Polscy karmelitanie rozpoczęli misje w Afryce w 1971 r. Najpierw w Burundi, potem w Rwandzie, gdzie są do dziś.

W Rwandzie i Burundi od czerwca trwa peregrynacja relikwii św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Polscy karmelici, którzy ją prowadzą, są w Regionie Wielkich Jezior od prawie 50 lat. Byli świadkami przemian, politycznych rozgrywek i ludzkich dramatów. W Rwandzie nabożeństwo do patronki misji ma charakter szczególny. Jest symbolem pojednania i formą przygotowań do przyszłorocznej, bolesnej 25. rocznicy ludobójstwa z 1994 roku. Ale historia tego dramatu nie jest jednowymiarowa. Zaczęła się wcześniej. Ofiary poległy po obu stronach. O tych wydarzeniach opowiada o. Sylwester. Do Rwandy przybył w 1986 r.

Dzban

Są pewne rzeczy, o których głośno się nie mówi. Po ludobójstwie, kiedy Tutsi weszli do stolicy, zamordowano trzech biskupów. Część hierarchów opuściła kraj razem z uciekinierami Hutu. Nasz biskup z Ruhengeri, Foccas Nkwizeye, uciekł do Zairu (Konga). Gdy dwa lata później, w 1996 r., wojska rwandyjskie złożone z Tutsi zaatakowały Kongo, biskup wraz z uchodźcami wracał do Rwandy. Kierowcą był włoski ojciec biały, Josefo Lucetta. Na granicy kazali mu przejechać samemu. Biskup miał wysiąść, aby – jak mówili – przeszedł specjalną drogą dla VIP-ów. Josefo miał go odebrać po drugiej stronie. Gdy potem pytał o biskupa, drwili z niego. „Jaki biskup?” Zamordowali go. Potem dowiedzieliśmy się, że przed śmiercią jeszcze go bardzo upokorzyli, okaleczając. A to był staruszek…

Działanie diabła jest realnością. Gdybym w to nie wierzył… Jak ludzie mogą coś takiego wymyślić? W 1981 r. w Kibeho zaczęły się objawienia Matki Bożej. Byłem kilka razy w tej miejscowości podczas objawień. Przerażało mnie, że wizjonerki mówiły o wojnie religijnej. Przyszła wojna etniczna, a powtarzały „religijna”. Dziś, z perspektywy czasu, to nabiera sensu. Bo diabeł się nią posłużył. Uderzył w religię, obudził podziały w ludziach.

Zawsze byłeś padri mukuru, czyli księdzem proboszczem, aż przychodzą do ciebie, popychają, krzyczą: „Gdzie są ci Tutsi, przyszliśmy ich zabić, poukrywałeś Tutsi!”. I co powiesz? Że tak ich wychowywałeś? Tych ministrantów? Rozmawialiśmy z Heniem (Henryk Cabała, pallotyn), on był tam na północy. Razem trwaliśmy do końca… Pomagaliśmy ludziom. A potem przychodzą po ciebie. Ja im zawsze mówiłem, że to był dla mnie zaszczyt, że oni byli przy ołtarzu… A potem – zobacz, stali się mordercami. No i co ty na to możesz? Co ty możesz? Tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono. To byli ludzie zdolni do najpiękniejszego. Razem budowaliśmy domy dla sierot i biednych. Przychodzili, pracowali za darmo, modlili się, czuwali całą noc. A później wzięli maczety…

A dziś? Przyjechał do naszej parafii w Gahunga biskup z Butare na południu. Rozmawiamy, a on mówi, że etni (przynależność etniczna) nie istnieje, że to wymysł białych. „Jak to nie istnieje? Ksiądz biskup tak mówi? Zawsze było” – oponuję. Po którymś razie przyznał „tak między nami”, że etni jest i zawsze było, tylko że teraz w kraju o tym mówić nie wolno. Chcą zapomnieć. Taka próba wprowadzenia pokoju bez rozróżniania. Ale rozróżniają. Pytam ludzi, czemu nie żyją jak bracia. „Nie pozwolę, aby mną rządził Hutu” – słyszę. Prawda jest taka, że Tutsi zawsze dążyli do władzy, a Hutu, będąc w większości, uważają, że to oni powinni rządzić. A jak masz motyw, to środki zawsze się znajdą. I doszło do tragedii.

Ale to nie zaczęło się 7 kwietnia 1994 r., kiedy wybuchło ludobójstwo, lecz wcześniej. 1 października 1990 r., gdy Tutsi weszli od północy. Na marginesie: było to we wspomnienie św. Teresy od Jezusa. Mieliśmy misję na tamtym terenie…

Te obecne rocznice? Każda jest czasem krwawienia ich serc. Ty powiesz, że krwawią Tutsi, bo tylu ich zginęło. Ja powiem, że ci, którzy krwawią, to Hutu, bo to pamiątka ich ostatecznej przegranej, gdy zestrzelono samolot z ich prezydentem. Wtedy dla Rwandyjczyków to był koniec. To kraj patriarchalny. Prezydent, ojciec narodu, wszystkim kieruje. Kiedy mówiłem ludziom „Tutsi przejmą władzę”, oni odpowiadali: „To niemożliwe”. A tak się stało.

Jest lokalna opowieść o tym, jak Bóg przyszedł do Rwandy. Spotkał Tutsi, Hutu i Twa i dał każdemu dzban mleka. Twa, Pigmej, powąchał, odrzucił i pobiegł do lasu. Hutu wziął i wypił. A Tutsi zaczął dziękować, że Bóg jest dla niego taki dobry. To oddaje sposób myślenia – że są wybrani. Użyją wielu słów, abyś był po ich stronie.

Porwanie

Po tym, jak ówczesny prezydent Burundi wyrzucił misjonarzy z kraju, zaczęliśmy misje w Rwandzie. We wrześniu 1990 r. do Rwandy przyjechał Jan Paweł II. Niecały miesiąc później zaczęła się wojna. Wracając ze spotkania z papieżem, trafialiśmy na bariery wojskowe. Mówili nam: „Uważajcie, księża, nie podróżujcie nocami, bo z Ugandy grozi atak”. Rząd był świadomy działań rebeliantów. No i zaatakowali. Tutsi połączeni z wojskami Ugandy. Przepychanki na granicy trwały 4 lata. Przez ten czas wzmagała się niechęć etniczna. Było niebezpiecznie, ale byliśmy odpowiedzialni za tych ludzi. Nie miałbym odwagi wyjechać i spojrzeć im w oczy, wracając dopiero po wszystkim. Zostaliśmy.

Tutsi zajęli tereny północy. Siły rwandyjsko-francusko-beligijskie wypychały ich od południa. Podpisywali jakieś układy, rebelianci zajmowali poprzednie pozycje. Tak było kilka razy. W 1993 r. przyszli do nas na parafię. Byli zaskoczeni, że zastali białych. Dla nich biali to przede wszystkim Francuzi, a ci stacjonowali niedaleko, w Kidaho. My byliśmy w sąsiedniej gminie Nkumba. Ci z Kidaho to żołnierze legionów cudzoziemskich. Widać było po twarzach, że to ludzie wojny. Przyszli kilka razy do nas. Zapewniali, że „nie ma sprawy”, że oni czuwają.

Gdy Tutsi zaatakowali Rwandę, otoczyli ich pozycje w Kidaho. Strzelanina była niesamowita. A potem cisza, pustka. Byli przekonani, że Francuzi się rozproszyli w terenie. I tak dotarli do nas. Było nas trzech, Marek Gromodko z Andrychowa, Eliasz Trybała z Zawoi i ja, wtedy przełożony domu.

Akurat poszedłem zabezpieczyć Eucharystię, bo dostaliśmy ostrzeżenie, że rebelianci nadchodzą. Zatrzymali mnie, kiedy wracałem z kościoła. Uznali mnie za Francuza. Powiedzieli: „Klęknij”. A ja w mojej chłopskiej ambicji się zawziąłem, że nigdy nie klęknę w poniżeniu. Przesadziłem… „Zabij mnie, ale mnie nie upokorzysz” – powiedziałem. Ich było około 80. Jeden uderzył mnie kolbą. Upadłem. Wszystkie siły mnie opuściły. Gdy się podniosłem, to już z przekonaniem, że lepiej umrzeć jak lew niż żyć jak pies, jak mówili w Rwandzie. Rzuciłem się na tego, który mnie uderzył. Niewiele mogłem. Wymierzyli we mnie karabiny. „Udowodnij, że jesteś księdzem!” Zaprowadzili mnie do dowódcy, a on mówił już pokojowo. „Padri, nie ma sprawy, tamci to z pierwszego frontu, przepraszam za ich zachowanie”. Tymczasem ludzie z okolicznych wiosek uciekali. Rebelianci byli wszędzie. Wyprowadzili nas z misji i poprowadzili do Ugandy. Tam mieli swoje zaplecze militarne. W Mutolere, w diecezji Kabale.

Ludobójstwo

Byliśmy pod ich przymusową ochroną. Nie bili nas. Pozwolili mi nawet wziąć z misji małego psa. Na stronę ugandyjską przechodziliśmy przez zaminowany teren. Mówili, że wiedzą, gdzie są miny, więc mamy iść za nimi. W Mutolere codziennie nas przesłuchiwali. Trwało to ok. 3 tygodni, do czasu gdy przyjechał miejscowy biskup Barnabas Harerimana. Powiedział, że nas zaprasza do siebie. Był Tutsi, więc go szanowali. Pomógł nam odzyskać nasze samochody, które zabrali rebelianci, abyśmy uciekli. Musieliśmy się przedostać do Konga, bo od strony Ugandy nie moglibyśmy wrócić do Rwandy. Tutsi co prawda nas dopadli, ale pomogły nam wojska kongijskie. Tak udało nam się przekroczyć granicę, dotrzeć do Goma w Kongo, a potem z powrotem do Rwandy, do Butare. Mieliśmy dokumenty od nuncjusza i z ambasady zairskiej. Były bardzo pomocne.

Po tych wydarzeniach przełożony z Butare nie chciał mnie już puścić na północ. Ale nalegałem: „Trzeba jechać do ludzi, którzy są przesiedleni”. Potem on sam też pojechał. Udaliśmy się do Nyakinama. Tam były siostry od Aniołów, Polki. Dojeżdżaliśmy stamtąd do przesiedlonych. Kupowaliśmy żywność dla ludzi.

19 marca 1993 r. podpisano kolejny układ. Rebelianci mieli się wycofać. Wróciłem do naszego klasztoru w Gahunga. Był zniszczony. Sprzątałem ludzkie odchody w całym domu. Zachorowałem na cholerę. Siostry zabrały mnie do Massaka, koło Kigali, bym wyzdrowiał. W tym czasie w Nyakinama wszędzie przy domu miały uciekinierów. Ja byłem na tak mocnych lekach, że nie potrafiłem dokończyć Mszy. Wysłali mnie na leczenie do Belgii. Do Rwandy wróciłem w listopadzie, do naszej parafii w Gahunga. Dojechał ojciec Marcin Sałaciak z Zawoi i Kamil Ratajczak z Poznania, który był przełożonym. Było nas teraz trzech. Sytuacja polityczna się pogarszała. Zabójstwa, zasadzki…

Nadszedł kwiecień 1994 r. W Poniedziałek Wielkanocny zostałem sam. Pojechałem do Nyakinama, do sióstr. Tam były już wojska ONZ, między nimi Polacy. Duch był przygnębiający tego dnia. Wróciłem do domu wieczorem. W środę 6 kwietnia dowiedziałem się, że zestrzelono samolot prezydenta. W czwartek rano po Mszy wziąłem samochód. „Nie chcę pozostać w strefie neutralnej, muszę wjechać do Rwandy”. Wojsko mnie jednak nie wpuściło. Poszedłem na wulkany. Pozostałem tam do soboty. Wiedziałem, że rebelianci są wszędzie. W sąsiedniej parafii był Kaziu Szczepanik, pallotyn. Poszedłem do niego. Przetrwaliśmy tam tydzień. Cały czas strzelali. Aż przyszli rebelianci i wyprowadzili nas znowu do Ugandy. Tam po kilku dniach przyjechali po nas pallotyni z Konga z Rutshuru. Powiedzieli nam, że zaczęło się ludobójstwo, że w Kigali trwa mordowanie…

Pamięć

Kiedy po trzech tygodniach z Konga przedostałem się do Rwandy, widziałem ludobójstwo w Gisengi. Ludzie zabici na ulicach i grupy Interhamwe, które mordowały. Mnie też chcieli zabić. Panowała taka niechęć do białych. Uważali, że biali są winni śmierci prezydenta. To była Rwanda pogrążona w tragedii. Jak to było możliwe? Ludzie, którzy się znali, sąsiedzi… Ta niechęć była wpajana przez polityków, przez rozgłośnie radiowe. Zwłaszcza radio Mille Colinne podsycało nienawiść do Tutsi. Wydaje się, że ta nienawiść miała też podstawy w tym, że Tutsi z południa oddawali swoje dzieci rebeliantom. Hutu na południu mówili: „Widzisz, tam jest rodzina Tutsi, oni posłali syna, a tamci córkę”. Dla nich to był znak, że Tutsi szukają sposobu, jak pozbawić Hutu władzy. Taka piąta kolumna. I te ataki od północy. Po zabiciu prezydenta Hutu wzięli odwet. Wszystko było przygotowane. Trudno wytłumaczyć te mechanizmy. A to byli również ludzie ochrzczeni… Niestety… Ale dla nich bycie Hutu i Tutsi było silniejsze. Znałem jednego księdza z diecezji Butare. Powiedział mi: „Tak jak dla ciebie bycie mężczyzną jest mocniej zakorzenione niż twoje kapłaństwo, tak dla mnie bycie Tutsi jest mocniejsze niż bycie chrześcijaninem”. I tak tam jest. Choć ci ludzie byli kształtowani według ducha chrześcijańskiego, to ciągle pozostawało to na powierzchni. Nie przeniknęło do głębi. Trzeba czasu…

A dziś? Myślę, że tym, co dzieli ludzi, jest ten memoriał, uroczystości upamiętniające masakry z 1994 r. Bo nie tylko Tutsi byli ofiarami Hutu, ale mówi się tylko o nich. A przecież kiedy rebelianci Tutsi wchodzili do kraju, zabijali Hutu. Na naszym terenie tylu zabili… Również potem, w Zairze. I nie wiem, czy przez tamte lata nie zginęło więcej Hutu niż Tutsi. Etni okazało się mocniejsze niż „nie zabijaj”.

Ludobójstwo w Rwandzie

Trwało od 6 kwietnia do lipca 1994 r. Jego sprawcami były ekstremistyczne bojówki plemienia Hutu mordujące ludność plemienia Tutsi. Konflikt sięgał wcześniejszych podziałów społecznych, napięcia pogłębiła polityka kolonialna faworyzująca Tutsi, dodatkowo w 1933 r. Belgowie wprowadzili identyfikatory „przynależności etnicznej”. Po uzyskaniu przez Rwandę niepodległości w 1962 r. Hutu stopniowo odzyskiwali władzę. W 1972 r. w sąsiednim Burundi doszło do ludobójstwa na Hutu dokonanego przez Tutsi, poprzedzonego powstaniem ludności Hutu. W 1978 r. władzę w Rwandzie przejął Juvenal Habyarimana, Hutu. Wprowadził on politykę dyskryminacyjną względem Tutsi. Reakcją była rebelia Tutsi, dążących do odzyskania władzy. W 1990 r. Rwandyjski Front Patriotyczny, dowodzony przez Paula Kagame (obecnego prezydenta Rwandy) zaatakował Rwandę z baz w Ugandzie. Wojna domowa zakończyła się porozumieniem w Aruszy w 1993 r. Radykalni Hutu nazwali prezydenta Habyarimanę zdrajcą i rozpoczęli kampanię nienawiści przeciw Tutsi, co doprowadziło do rzezi w 1994 r.

TAGI: