Rodzina na misjach

Justyna Zbroja

publikacja 17.09.2018 05:45

Nie gromadzą pieniędzy na koncie. Nie planują kupna mieszkania, nie myślą o zabezpieczeniu finansowym sześciorga dzieci. Usłyszeli głos Chrystusa i zostawili wszystko. Ukochany kraj, bezpieczne życie, stabilizację. Bo Chrystus, jak mówi Tannit, obiecał im tysiąckroć więcej, niż daje świat. I dotrzymał swojej obietnicy.

Tannit i Felipe z dziećmi: Felipe Felixem, Ester, Marco, Andre, Pedro i Agnes.   Justyna Zbroja Tannit i Felipe z dziećmi: Felipe Felixem, Ester, Marco, Andre, Pedro i Agnes.
Pierwsze trzy rodziny wyjechały na misję w 1986 roku. Do Hamburga, Strasburga i Oulu w Finlandii. Krzyże misyjne wręczył im Jan Paweł II. W następnych latach swojego pontyfikatu papież Polak przewodniczył jeszcze kilku celebracjom rozesłania rodzin na misje. Posyłał je w miejsca zdechrystianizowane, do których księża katoliccy mieli utrudniony dostęp ze względów politycznych, społecznych lub kulturowych, albo tam, gdzie Kościoła w ogóle nie było. Tak wyglądał początek nowej ewangelizacji. Wszystkie te rodziny należą do zainicjowanej w roku 1964 przez Kiko Argüello Drogi Neokatechumenalnej. Tego rodzaju misja była nowością. Nikt nie wiedział, jak się rozwinie. Dziś rodzin misyjnych jest na świecie blisko dwa tysiące. Jedna z nich znalazła się w północnej Danii, w Aalborgu. To Felipe i Tannit z sześciorgiem swoich dzieci.

Zaufać bez granic

Poznali się w Brazylii, gdzie Tannit przyjechała ze swoją matką Meksykanką i ojcem Duńczykiem. Ojciec był szefem firmy i dostał kontrakt w Brazylii. Tannit ze swoją matką trafiła do wspólnoty neokatechumenalnej. Tam poznała Felipe. Po kilku latach pobrali się. – Po trudnościach, które przechodzi wiele młodych małżeństw, zaczęło nam się układać – opowiada Tannit. – Felipe dostał dobrą pracę (jest absolwentem Akademii Sztuk Pięknych), ja nareszcie zaszłam w ciążę. Mieliśmy piękne, duże mieszkanie. Po ludzku rzecz biorąc, wszystko, czego potrzeba do szczęścia.

I właśnie w takim momencie Bóg ich powołał. Byli na rekolekcjach wspólnotowych (tzw. konwiwencji). Po nich kapłan pyta, jakie są owoce tego spotkania z Bogiem: czy jest jakaś kobieta, która pragnie wstąpić do zakonu, czy jest jakiś mężczyzna, którego Pan powołał do kapłaństwa, czy jest rodzina, którą Bóg powołał na misję. – Kiedy padło ostatnie pytanie, wstałem – wspomina Felipe. – Trudno wyjaśnić powołanie. To jest zawołanie Boga. Wcześniej znałem kilka rodzin misyjnych. Patrzyłem na owoce ich życia, które były piękne. Pragnąłem zaufać Bogu bez granic, tak jak oni.

Tannit mówi, że z nią było inaczej. Rozmawiali o tym wcześniej. Czuła w sercu pragnienie, by pójść za tym głosem, ale się bała. – Wstałam zaraz za moim mężem, ale bardzo płakałam. Bałam się. Bo jak to? Właśnie teraz? Kiedy miałam wszystko, czego młoda kobieta może pragnąć? Kochałam też Brazylię, tych ciepłych ludzi, otwarte kościoły, klimat... Ale pomyślałam, że Bóg jest większy od moich obaw.

Felipe tłumaczy z uśmiechem, że tak jest zazwyczaj w rodzinach misyjnych, że mężczyzna jest pewien tego powołania, a kobieta ma obawy. To chyba dlatego, że ona jest strażniczką ogniska domowego, boi się o swoje dzieci, a decydując się na misję, nigdy nie wie, do jakiego kraju trafi, w jakich warunkach przyjdzie im żyć. – Jeśli pełni się wolę Boga, a nie swoją, to zawsze na początku takiej decyzji towarzyszy niepewność, a nawet strach. Bo idzie się w niewiadomą. Ale Bóg wie z góry wszystko i jeśli się Mu zaufa, daje po tysiąckroć więcej niż wtedy, gdy pełni się swoją wolę – przekonuje Felipe.

Losowanie

To było w lutym 2010 roku, kiedy po raz pierwszy bez granic, bez żadnego „ale”, powiedzieli Bogu „tak”. I czekali. W czerwcu tego samego roku zostali wysłani do Włoch, do centrum neokatechumenatu w Porto San Giorgio, gdzie uczestniczyli w sześciodniowych rekolekcjach z innymi rodzinami gotowymi wyjechać na misję. A tych rodzin było 260. Podczas tego spotkania odbyło się losowanie. W jednej skrzynce umieszczono nazwiska małżeństw gotowych udać się na misję, w drugiej przeróżne miejsca na ziemi, gdzie mieli wyjechać. – Nigdy nie jest tak, że rodzina mówi: my chcemy do Paryża, a my do Nowego Jorku – śmieje się Tannit. – Bo wtedy wiadomo, że nie chodzi o Boga, tylko o własne interesy. Więc losuje się w taki sposób, że najpierw wyciąga się nazwisko rodziny, a potem kraj, do którego ma ona pojechać. Losowanie jest poprzedzone modlitwą do Ducha Świętego. Po wylosowaniu kraju katechiści pytają rodzinę, czy zgadza się z tą wolą Bożą. Wówczas wszystkie rodziny się zgodziły. A miejsca były bardzo rozmaite, nie tylko w Europie, także w Afryce, Azji, Ameryce Północnej i Południowej. Czasem katechiści rezygnują z losowania i biorą pod uwagę znajomość języków. Tak było w ich wypadku. Tannit znała dobrze język duński, więc zaproponowano im misję w Danii.

– Powiedzieliśmy „tak” bez wahania, tak samo jak powiedzielibyśmy „tak”, gdyby wysłano nas na Saharę. Ufaliśmy całkowicie, że Bóg wie, co robi.

Tannit i Felipe z dziećmi: Felipe Felixem, Ester, Marco, Andre, Pedro i Agnes.   Justyna Zbroja Tannit i Felipe z dziećmi: Felipe Felixem, Ester, Marco, Andre, Pedro i Agnes.
Zimny kraj, zimne relacje

W styczniu 2011 roku Benedykt XVI wręczył im oraz pozostałym 229 rodzinom krzyż misyjny. Prosto z Rzymu, z trzema walizkami, ich pierwszym synem Andre i dwumiesięcznym Pedro, przyjechali do Aalborga w Danii, gdzie czekał na nich polski kapłan Mikołaj Górszczyk-Kęcik. – Pierwszy raz w życiu zobaczyłem śnieg – opowiada Felipe. – Przyzwyczajeni do upałów i ciepłych, otwartych ludzi, trafiliśmy do miejsca chłodnego klimatycznie, gdzie relacje międzyludzkie są równie chłodne. Po spotkaniu ze wspaniałym kapłanem i pierwszym zachwycie śniegiem przyszedł krzyż.

Ponieważ Brazylia jest krajem spoza Unii Europejskiej, Felipe rozpoczął starania o legalny pobyt. To było bardzo trudne, bo nie mógł uzasadnić chęci zamieszkania w Danii. Pomocą okazała się Tannit, której ojciec był Duńczykiem. Zaczęła studia na uniwersytecie, dostała stypendium, które było ich głównym źródłem utrzymania. Żyli bardzo ubogo. Czasem Felipe udało się sprzedać obraz albo ikonę. Wraz z ks. Mikołajem założyli wspólnotę neokatechumenalną i w tym upatrywali wyraźne działanie Boga. – Codziennie tęskniłem za swoim krajem, za wspólnotą w Brazylii. Patrzyłem wtedy na krzyż misyjny, a on dodawał mi sił. Każdego dnia żyliśmy, jakby ten dzień był ostatni. Bo w każdej chwili mogłem być stąd odesłany – mówi Felipe.

Po dwóch latach otrzymał pozwolenie na pobyt i możliwość pracy. Rodziły się kolejne dzieci. Jako trzeci na świat przyszedł Marco. Podczas USG okazało się, że nie będzie zdrowy. Potem Agnes, Ester i Felix. – Każde dziecko to wielki dar od Boga – mówi Tannit. Marco ma padaczkę, trudniej niż innym dzieciom przychodzi mu nauka, szczególnie języka obcego. Kiedy byłam młodą dziewczyną, marzyłam o rodzinie takiej jak w gazetach. Chciałam mieć dwoje dzieci, najlepiej chłopca i dziewczynkę. Marzyłam o tym, żeby tańczyć, być baletnicą. Kiedy powierzyłam życie Bogu, oddałam Mu też swoje ciało. Ono jest Jego własnością. Będę mieć tyle dzieci, ile On zdecyduje, żebyśmy mieli. Nie będę Bogu stawiać żadnych granic. On mnie kocha bezgranicznie i wie, co jest dla mnie dobre – twierdzi z przekonaniem.

Ewangelizować życiem

Na czym polega ich ewangelizowanie w Danii? Są katechistami dla powstałej w Aalborgu wspólnoty, do której należy 30 osób różnych narodowości. Są w niej także nawróceni Duńczycy. Przed każdą Wielkanocą głoszą katechezy, na które zaproszeni są wszyscy chętni, zarówno katolicy, którzy chcą odnowić swoją wiarę, protestanci, jak i niewierzący. Ale najczęściej spotykają się z sytuacją, że nikt nie chce słyszeć o Chrystusie. – W Danii pierwszą rzeczą, którą się odrzuca, jest krzyż – zauważa Felipe. – Jeśli ktoś ma problemy w małżeństwie – rozwód. Jeśli kobieta jest w ciąży, a to przeszkadza jej w karierze – aborcja. Dzieci chore w łonach matek to krzyż nie do pomyślenia... Dlatego w Danii nie rodzą się upośledzone dzieci. Wielokrotnie zastanawiałem się i pytałem Boga: „Dlaczego posłałeś nas w takie miejsce, gdzie nikt nie chce nas słuchać?”. I dostawałem zawsze odpowiedź w wydarzeniach z codzienności, że to na pewno nie była pomyłka z Jego strony.

– Staramy się ewangelizować swoim życiem – dodaje Tannit. – U lekarza, w szkole, w pracy (dziś Felipe jest grafikiem w duńskiej firmie). Równocześnie nie wiążemy się z tym miejscem, bo Pan może nas posłać gdzieś indziej. Nie budujemy tu domu, nie kupujemy mieszkania, nie planujemy przyszłości.

Skąd się bierze takie pragnienie, żeby całym życiem głosić Ewangelię? Kiedy i gdzie się to w człowieku zaczyna? – Jeśli doświadczysz wielkiej miłości Boga, nie możesz tego zatrzymać dla siebie. Chcesz się tym dzielić, chcesz, żeby inni tego doświadczyli – mówi Felipe.

TAGI: