Patroni walki z terroryzmem

publikacja 14.09.2018 05:45

O okolicznościach śmierci franciszkańskich męczenników o. Michała Tomaszka i o. Zbigniewa Strzałkowskiego, zamordowanych w Peru w 1991 roku, opowiada s. Berta Hernández.

Patroni walki z terroryzmem Miłosz Kluba /Foto Gość

Miłosz Kluba: Kiedy po raz pierwszy spotkała Siostra ojców Michała i Zbigniewa, czuła Siostra, że to ludzie wyjątkowi, przyszli błogosławieni?

S. Berta Hernandez: Nie patrzyłam na nich jak na kogoś nadzwyczajnego, ale moją uwagę zwróciła ich bliskość i otwartość. Chcieli rozmawiać i pracować z ludźmi.

Warunki, w których pracowaliście w Peru, były trudne. Bała się Siostra ataku terrorystów?

My, jako osoby konsekrowane, powinniśmy być zawsze z tymi, którzy nas potrzebują. Dlatego ta sytuacja nas nie przerażała. Czuliśmy się jak na polu walki – to jest nasza praca, temu się poświęciliśmy i mamy to robić. To nasze oddanie było pełne zaufania opatrzności Bożej. Naszą misją w życiu zakonnym jest udanie się do ludzi w największych tarapatach, gdy są odrzuceni, potrzebują pomocy. My czujemy się zobowiązani do bycia z nimi, żeby przybliżyć im Ewangelię, Dobrą Nowinę, mówić im o Bogu i o tym, że czeka ich nagroda, żeby ich życie nabrało sensu, żeby wlać w nich nadzieję, że może być lepiej.

Terroryści pojawiali się w okolicy?

Przejeżdżali także przez Pariacoto, czasem trochę postrzelali, a przede wszystkim na murach wypisywali komunistyczne hasła czy litery PC – Partido Comunista [Partia Komunistyczna – red.], rysowali sierp i młot. W niektórych sąsiednich miejscowościach wywieszali na murach listy ludzi dobrze sytuowanych, posiadających ziemię. Oni byli „skazańcami” – w przyszłości terroryści mieli ich zabić bądź odebrać im ich własność, żeby rozdać ją biednym. Na początku wydawało się, że zdobyli prosty lud, występując w jego obronie. Potem ludzie przekonali się, że oni przyjechali kraść ich żywność. Tym bardziej popadali w większą biedę. Dlatego nasi ojcowie zdobyli zaufanie miejscowych, którzy widzieli, że oni ich ani nie wykorzystują, ani nie oszukują. Przeciwnie – pomagają im i są cały czas z nimi.

Coś zapowiadało tragiczne wydarzenia, do których doszło w sierpniu 1991 roku?

Nie było jasnych znaków. Ja do końca nie czułam ani nie wierzyłam, że stanie się coś złego. Mordercy przychodzili trzy razy. Zdążyliśmy się przyzwyczaić, że chcą nas trochę postraszyć. To prawda, że były wcześniej morderstwa prostych ludzi ze wsi lub kogoś z władz. Przysyłali np. listy z bombami. Napadali, zabijali nawet, ale mieli zawsze respekt do duchownych. Do tego dnia. Później już nie.

Jak zapamiętała Siostra moment porwania ojców Michała i Zbigniewa?

Byłam zdziwiona ich spokojem. Ja cały czas mówiłam, krzyczałam, próbowałam dyskutować z terrorystami.

A kiedy wsiedli do samochodów, zabierając ojców, wcisnęła się Siostra wraz z nimi.

Nie mogłam ich zostawić. To byli młodzi kapłani, którzy przyjechali do mojego kraju, by poświęcić się dla moich rodaków. Chciałam wiedzieć, co się z nimi stanie, gdzie ich wywiozą, ale też ich uspokoić, pokazać, że nie są sami. Kiedy już byłam w tym samochodzie, nie myślałam o niebezpieczeństwie, które nam groziło. Myślałam tylko o jednym – muszę się dowiedzieć, gdzie ich wiozą i po co.

Jest Siostra jedynym świadkiem rozmowy, która odbyła się wtedy w samochodzie. Jak ona przebiegała?

Porywacze chcieli udowodnić ojcom, że trzymają z bogatymi. Zarzucali im, że usypiają naród, że kłamią, opowiadając o Ewangelii i o pokoju. Terroryści namawiali do przemocy. Powiedzieli, że jeżeli nasi ojcowie dalej będą nauczać jak dotąd, będą opóźniać ich rewolucję. Mówili, że religia jest opium dla ludu. Znamy te hasła. Zarzucali też ojcom, że sprowadzali pieniądze z zagranicy i sprzedawali samochody.

Porywacze wypchnęli Siostrę z samochodu, przejechali przez most i go spalili. Co było dalej?

Wróciłam do klasztoru. Było już późno, a poza tym ludzie się bali. Wszyscy byli pozamykani w swoich domach. Na ulicach nie było nikogo. Przyszłam do kościoła, gdzie była mała grupka, która pozostała tam po porwaniu ojców. Musiałam poinformować biskupa o zajściu, ale najpierw chciałam porozwozić tych ludzi do domów. Szukałam w sąsiednich domach kierowcy, ale nikt nie chciał się zgodzić. Wszyscy się bali. Wreszcie kogoś znalazłam. Kiedy jechaliśmy, zauważyliśmy kamienie z namalowanymi literami PC. Czerwona farba była jeszcze świeża, wyglądała jak krew. Wydawało się, jakby była tam druga grupa terrorystów. Bałam się o tego kierowcę.

Dotarła Siostra do Casmy, gdzie mieściła się parafia. Stamtąd udało się dodzwonić do biskupa w Chimbote. Przyjechał rankiem i razem pojechaliście do Pariacoto…

Kiedy zbliżaliśmy się do Pariacoto, zobaczyliśmy na placu przed kościołem bardzo dużo ludzi. Drzwi kościoła były otwarte, a wewnątrz leżały trzy ciała owinięte w białe prześcieradła – ojców Michała i Zbigniewa oraz wójta. Biskup odprawił Mszę św., a potem powiedział, że trzeba zrobić sekcję zwłok, żeby poznać przyczynę śmierci. Mówiłam: „Po co? Przecież wiemy, że ich zastrzelili”. Musieliśmy jednak wrócić do szpitala w Casmie z ciałami.

Jak wyglądał pogrzeb ojców Michała i Zbigniewa?

Wraz z proboszczem z Casmy postanowiliśmy, że tam zaczną się uroczystości pogrzebowe. Na nocne czuwanie przyjechali ludzie nie tylko z okolic, ale nawet z Limy. Następnego dnia mieliśmy przewieźć ciała franciszkanów do Pariacoto. Wszystko się przedłużało, bo wiadomość rozeszła się bardzo szybko. Ostatecznie postanowiliśmy wyjść w kondukcie z Casmy do Pariacoto. Zatrzymywaliśmy się w mijanych wioskach. Przy wejściu do każdej z nich ludzie robili łuki z kwiatów, rozstawiali napisy, żeby się za nimi wstawiali, że już są w niebie. Całe wioski zbierały się, żeby towarzyszyć naszym ojcom w ich ostatniej drodze. Schodzili także ludzie mieszkający w górach, nawet z 4000 m n.p.m. W Pariacoto plac przed kościołem był wypełniony ludźmi. Dwóch biskupów odprawiało Mszę św., a cały kościół płakał. Jeden z biskupów – twardy facet – nie wytrzymał, gdy przemawiał, i też zaczął płakać. Przyszły wszystkie siostry zakonne z okolic, koncelebrowali wszyscy okoliczni misjonarze, księża. Po zakończeniu uroczystości zdaliśmy sobie sprawę, że wśród tego tłumu byli także terroryści. Pozostawiali swoje ulotki. Wtedy ludzie się wystraszyli.

Czy śmierć franciszkanów zmieniła coś w peruwiańskim społeczeństwie?

Dużo zmieniła. Przede wszystkim wśród prostych ludzi wzrosła wiara. Zobaczyli, że warto żyć dla wartości, nawet poświęcić swoje życie. Michał i Zbigniew pozostali wierni, nie wycofali się, nie stchórzyli. To zdecydowanie wpłynęło na zmianę ich mentalności. Z drugiej strony ludzie mogli też odetchnąć, ponieważ nie czuli już tak wielkiego zagrożenia. Rok po śmierci męczenników złapano przywódcę Sendero Luminoso i wielu innych. Cała grupa osłabła. Wtedy wszystko się uspokoiło, nie było już napadów, wybuchów. Ludzie zauważyli dużą zmianę na lepsze. Czy nie był to wpływ naszych męczenników?

A w życiu Siostry?

Zdaję sobie sprawę z tego, co widziałam, czego byłam świadkiem i do czego mnie to zobowiązuje. Bardzo pomogła mi ich beatyfikacja. Nauczyło mnie to czekać, mieć cierpliwość, bo w końcu będą owoce. Nauczyłam się widzieć we wszystkim wolę Bożą. Każdy z nas mówi: „Ufam, ale...”, zostawia sobie taką furtkę. Chodzi o to, żeby pójść na całość, nawet za cenę oddania własnego życia. Wydawałoby się, że ponieśli klęskę, ale tak naprawdę zwyciężyli, bo pozostali wierni swoim wartościom. Teraz widzę, że to wszystko wzmocniło moją wiarę. Mało tego, ja czuję na co dzień ich obecność. To są błogosławieni, którzy działają od razu, nie czekają. Proszę ich i prawie od razu otrzymuję, aż się nieraz wierzyć nie chce, że tak są skupieni i słuchają mnie z taką uwagą, są przy mnie.

W Polsce franciszkanie rozpoczęli modlitewną krucjatę przeciwko terroryzmowi. Jej patronami zostali właśnie męczennicy z Pariacoto. Dobry wybór?

To dobry pomysł, by ogłosić ich patronami walki z terroryzmem. Widać ich wstawiennictwo i moc – nawet w samym Peru. Terroryści już się nie liczą, nikt się ich nie boi, nie mają takiej mocy. Myślę, że dobrze się stało, że to oni są patronami, bo sami są ofiarami terroryzmu. 

S. Berta Hernandez - peruwiańska zakonnica, służebnica Najświętszego Serca Pana Jezusa, która pracowała w Pariacoto z polskimi franciszkanami o. Michałem Tomaszkiem i o. Zbigniewem Strzałkowskim. Obu zamordowali terroryści z komunistycznej organizacji Sendero Luminoso (Świetlisty Szlak). W grudniu 2015 roku zostali beatyfikowani.

TAGI: