Nikogo nie odsyłała

Joanna Jureczko-Wilk

publikacja 04.09.2018 05:45

Dzisiejsze okno życia przy ul. Hożej w czasie wojny było całą bramą, którą siostry franciszkanki uchylały dla sierot, dzieci z getta, uciekinierów, starców… Nikomu nie odmawiały pomocy. Ocaliły 750 Żydów.

►	Przy ul. Hożej powstanie muzeum dedykowane bohaterskim franciszkankom. Joanna Jureczko-Wilk /FOTO GOŚĆ ► Przy ul. Hożej powstanie muzeum dedykowane bohaterskim franciszkankom.

Matka Matylda Getter była już dobrze po siedemdziesiątce i po przeżytym zawale. Kiedy dowiedziała się o mającym wybuchnąć powstaniu, porzuciła rekonwalescencję w Międzylesiu i wróciła do Warszawy. W piwnicach przy Hożej gromadziła środki opatrunkowe, żywność i szyła biało-czerwone opaski. Potem z innymi siostrami codziennie gotowała kaszę dla ponad tysiąca powstańców, rannych w szpitalach i potrzebujących. A kiedy nie miała co włożyć do garnka, szykowała chociaż kanapki z… rosnącymi w ogródku nasturcjami.

W czasie wojny w kilkudziesięciu klasztorach, domach opieki i sierocińcach Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi zorganizowała siatkę pomocy Żydom, zwłaszcza dzieciom. Dawała im schronienie, nową tożsamość i nadzieję na życie. Nie robiła tego z litości ani z pobudek humanitarnych. Mówiła do sióstr: „Ktokolwiek przychodzi na nasze podwórko i prosi o pomoc, w imię Chrystusa nie wolno nam odmówić”.

Mało znana bohaterka

Matylda Getter była warszawianką. Urodziła się na Woli w 1870 r. Ukończyła pensję przy ul. Żelaznej, gdzie nauczycielkami były siostry ze zgromadzenia założonego przez abp. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego. Kiedy od spowiednika usłyszała, że ma pójść do Rodziny Maryi ratować biedne dzieci i służyć krajowi, chociaż miała dopiero 17 lat – zapukała do klasztornej furty na ul. Żelaznej. – Ta rada księdza stała się ideą przewodnią jej życia i działalności – mówi historyczka i archiwistka zgromadzenia s. dr Teresa Antonietta Frącek RM. – „Matusia”, bo tak zwracały się do niej siostry i podopieczni, sercem i oddaniem zjednywała sobie wszystkich. Już na początku XX w. rozszerzyła działalność charytatywną i edukacyjną zgromadzenia, a w czasie pierwszej wojny światowej zorganizowała w Warszawie szpital dla rannych i świetlicę dla sierot. Do czasów kolejnej wojny założyła następnych 25 sierocińców nie tylko w Warszawie, ale również na dalekich Kresach. Oprócz tego siostry prowadziły ochronki, szkoły, internaty, domy opieki…

– Matka miała silny charakter, a przy tym była ciepła, cicha i skromna – mówi matka prowincjalna Barbara Król RM. – Już przed wojną była bardzo zasłużoną, znaną i wpływową osobą, odznaczoną Orderem Odrodzenia Polski i Złotymi Krzyżami Zasługi. Za ofiarną pomoc Żydom w 1985 r. pośmiertnie przyznano jej tytuł Sprawiedliwej wśród Narodów Świata.

Adres raju

Tuż przed II wojną światową zamieszkała w starym, drewnianym domu przy ul. Hożej 53 jako pierwsza przełożona prowincji warszawskiej zgromadzenia, liczącej wtedy 404 siostry. Ten adres w następnych latach stał się miejscem ratunku dla wielu ofiar hitlerowskiej ideologii. W czasie wojny prowadziła kuchnię dla prawie pół tysiąca potrzebujących. Swoje siostry wysyłała na Trakt Radzymiński, by ratowały rannych żołnierzy. Docierała z pomocą nawet do więźniów przy Rakowieckiej i aresztowanych na Szucha.

Przy Hożej pełną parą pracowała komórka legalizacyjna, przygotowująca aryjskie dokumenty dla Żydów. Z gronem ok. 120 zaufanych współpracowniczek, w domach i placówkach zgromadzenia, umieszczała żydowskie dzieci, nadając im nową tożsamość. Wiedziała, że w razie dekonspiracji zginęliby nie tylko podopieczni, ale i organizatorki pomocy.

– Jedna z uratowanych, Małgosia Mirska, opowiadała, że już nie mogła dłużej się ukrywać, bo „miała złą twarz”. Stojąc przed furtą na Hożej wraz z rodzoną siostrą, miała świadomość, że za nią rozstrzygnie się jej los: życie albo śmierć. I wspomina: „Matka Getter spojrzała na nas, uśmiechnęła się i powiedziała, że nas przyjmuje. Ukryła nas w klasztorze w Płudach”. Bo Matusia nikogo nie odsyłała – podkreśla s. Frącek, dodając, że wielu uratowanych „wciąż dziękuje, pamięta i opowiada o tym, czego doświadczyło u sióstr”. Kiedy wokół klasztoru robiło się gorąco i groziła mu rewizja, dziewczęta i kobiety o wyraźnie semickich rysach zakonnice ubierały w swoje habity.

Siostry przypominają także ks. Tadeusza Pudra, katolickiego kapłana o żydowskim pochodzeniu, który ubrany w habit franciszkanek, rękawiczki i ciemne okulary, przemycany był jako „nerwowo chora siostra, która potrzebuje spokoju”. Matusia organizowała, działała, pilnowała tysiąca spraw, była tytanem pracy, ale nigdy nie szczędziła czasu na modlitwę. Rankiem pierwsza była w kaplicy i ostatnia kładła się spać. Wiara w Opatrzność Bożą była jej podporą.

– Kiedyś w nocy poleciła szybko obudzić s. Genię, która dopiero co położyła się spać po nocnym czuwaniu. Zaspana zakonnica przybiegła do niej i wtedy na teren klasztoru spadł 3-tonowy pocisk wystrzelony z Grubej Berty. Zmiótłby w mig wszystko. A on nie wybuchł! Trafił tylko w łóżko s. Geni – wspominają zakonnice.

Choć w pełni oddana Bogu, m. Getter nikomu nie narzucała wiary. Dziewczynie, która w klasztornej kaplicy w czasie powstania poślubiła chłopaka wyznającego kalwinizm, tłumaczyła, że nie powinna go nawracać, ale być dla niego świadkiem piękna katolicyzmu. Mary Goldsmitch, która do sióstr trafiła po spaleniu getta, napisała po latach z Paryża: „Matusia ofiarowała mi maleńki medalion, mówiąc: »Ja wiem, że ty w To nie wierzysz. Nie szkodzi, bo ja w To wierzę«. Mam go do dziś. Świadomość szacunku dla mojej własnej religii, który czułam u Matusi, jej respekt dla mojej przynależności, uznanie moich wartości i tradycji było dla mnie największą podporą”.

Na kamieniu z Yad Vashem

– Odbudowano domy, policzono straty, ale rany zadane ówczesnym dzieciom się nie zagoiły. Do dzisiaj sieroty wojenne szukają swoich korzeni: miejsca urodzenia, rodziców, krewnych… Jedna z takich osób napisała: „Niemożliwe, żebym była znikąd”. Wracają w to miejsce całymi rodzinami. Dlatego chcemy upamiętnić bohaterstwo Matusi i sióstr – mówi s. Frącek.

Na klasztornym dziedzińcu domu prowincjalnego w Warszawie stanie czterokondygnacyjne Muzeum Ratowania Dzieci Żydowskich. Będzie ono połączone z piwnicami sąsiedniego budynku, w których niegdyś ukrywano uciekinierów z getta. Wyższe kondygnacje zostaną przeznaczone na bibliotekę i sale konferencyjne. Kamień węgielny pochodzący z Jerozolimy ks. dr Robert Ogrodnik poświęcił 8 sierpnia, dokładnie w 50. rocznicę śmierci bohaterskiej franciszkanki. 

W liście napisanym z tej okazji prezydent Andrzej Duda podkreślił, że m. Matylda Getter „pomagała formować serca i umysły kolejnych pokoleń w oparciu o wartości i tradycje, które od wieków zakorzeniają nas w historycznej tożsamości i pozwalają naszej wspólnocie przetrwać nawet najcięższe próby”. Prezes IPN Jarosław Szarek zaznaczył, że należy przywracać pamięć o ludziach, którzy w czasach wojny pomagali ludności żydowskiej. – Matka Matylda Getter powinna być symbolem tej pomocy, obok Ireny Sendlerowej, rodziny Ulmów. To jest początek naszej drogi, żeby jej nazwisko i wielkie dzieło były znane nie tylko w Polsce, ale także za granicą – podkreślił prezes IPN. 

Siostry były jak anioły

Lea Balint z Jerozolimy – Franciszkanki uratowały mi życie trzy razy. W prowadzonym przez nie sierocińcu w Brwinowie nazywałam się Alicja Herla. Nie pamiętam, jak do niego trafiłam. Moja rodzina zginęła. Miałam wtedy trzy latka i nie wiedziałam, co w czasach wojny oznaczało być Żydem, nie rozumiałam, dlaczego muszę się ukrywać. Siostra Helena powiedziała mi taktownie, że Niemcy nie lubią dzieci z ciemnymi włosami i oczami. I to mi wystarczyło. Dzieci w sierocińcu zebrało się dużo, warunki były trudne. Siostry starały się jak mogły, żeby było nam lepiej. Szyły ubrania ze spadochronów, nogi w za dużych butach mieliśmy owinięte gazetami. Na spacery chodziliśmy głównie na pobliski cmentarz, bo tam nie było Niemców.

Pamiętam, jak któregoś dnia bawiłam się na werandzie i zobaczyłam wchodzących do budynku hitlerowców. Jedna z sióstr próbowała ich zagadywać, inne w popłochu wsadziły mnie na tej werandzie do dużego kosza, przykryły słomą i jajkami. Słyszałam obok kroki podkutych butów, słoma kręciła mnie w nosie, chciało mi się kichać. Z jednej strony czułam strach, ale z drugiej miałam wrażenie, jakby to była zabawa w chowanego. Słyszałam, jak łamaną polszczyzną Niemcy mówią o żywności, chcieli zabrać kosze z jajkami. Zakonnice ubłagały, żeby zabrali tylko drugi, stojący obok mojego. Kiedy wyszli z łupem, s. Helena wyjęła mnie z kryjówki, wyściskała i wycałowała. A ja nie rozumiałam, dlaczego ona tak płacze. Dopiero kiedy w 1984 r. wróciłam do tego klasztoru, wyszłam na werandę i zrozumiałam, jakie wtedy miałam szczęście.

Trzeci raz siostry uratowały mi życie, kiedy zraniłam się i wdało się zakażenie. Sina pręga szła w kierunku serca. Jedna z zakonnic wzięła mnie na ręce i w godzinie policyjnej biegła ze mną przez zaorane pole, do polowego szpitala. Tam leczyli mnie przez kilka dni, a siostra była przy mnie, taka łagodna, spokojna. W ogóle się dzięki temu nie bałam. Pamiętam też straszne bombardowanie. Skuleni ze strachu siedzieliśmy w ziemiance, wśród ziemniaków. Jedna z zakonnic powiedziała, że zaraz zapyta Pana Boga, jak długo to bombardowanie będzie trwać. Wyszła na chwilkę ze schronu. A kiedy wróciła, uspokajała: „Nie ma się co bać. Pan Bóg powiedział, że zaraz to się skończy”. I dzieci przestały płakać. Dla mnie siostry były jak anioły.