Tylko tu sprzątam

Marcin Jakimowicz

publikacja 22.09.2008 13:56

Praca w „Gościu” to na co dzień żmudna harówka. Ale od czasu do czasu zdarzają się sytuacje zapierające dech w piersiach.

Tylko tu sprzątam Rozmównica też wygląda inaczej...

Pojechałem w ciemno. Wiesia, sekretarz redakcji, wysłała mnie na materiał do Rybna. Wiedziała, że powstało tam jakieś nowe zgromadzenie. Siostry miały białe habity, czerwone welony.

Takie „muchomorki”. Ładnie wyjdą na fotkach. Może rozstawimy je na jakiejś zielonej łące? Nie wiedziałem o nich kompletnie nic. Przyjechałem i usiadłem z wrażenia. Opowieść uśmiechniętych Służebnic Bożego Miłosierdzia wcisnęła mnie w krzesło. Nigdy nie słyszałem takiego świadectwa. Cud gonił cud.

Osiem lat temu mniszki założyły tu klasztor dokładnie według wskazań Faustyny, która kilkadziesiąt lat wcześniej proroczo opisała ich życie w „Dzienniczku”. Po zielonej łące biegała kura. Takie czupiradło. Nie widać, gdzie głowa, a gdzie ogon. Okazało się, że w miejscu, gdzie pioruny rozwalają jesiony, by zakonnice miały drewno na opał, a trąby powietrzne pomagają mniszkom uprzątnąć siano, nawet drób ma niezwykłą historię. Dziś, po „gościowych” artykułach wiele osób przyjeżdżających do klasztoru zostaje uzdrowionych. Wychodzą często z potwornych depresji. – Jak wy to robicie? – pytam, a mniszki śmieją się: – Niczego nie robimy. Parzymy herbatę. Rybno to była największa dziennikarska przygoda. Chyba nawet większa niż spisywanie świadectw muzyków rockowych w „Radykalnych”. Zobaczyłem Boga działającego przez kompletną ludzką słabość. Byłem zdumiony, odbierając setki telefonów. Dzwoniła nawet ceniona psychiatra, mówiąc, że zabiera do Rybna swych pacjentów. Tam jest tak, jak pan opisywał – mówiła. Czyja to zasługa? Przecież pojechałem tylko dlatego, by zobaczyć „siostry – muchomorki”.

Słona sól
– Pociąg ekspresowy do Warszawy Wschodniej odjedzie z toru pierwszego… Wsiadłem do ekspresu. Jechałem z mnichami Wspólnot Jerozolimskich. W przedziale rozmawiałem z założycielem wspólnoty. Pierre-Marie Delfieux opowiadał o planach zbudowania pierwszego klasztoru nad Wisłą. Po kilku miesiącach od mnichów z Francji dowiedzieliśmy się, że po tekście z „Gościa” zapukało do nich kilkoro młodych Polaków. Wstąpili do wspólnoty. Co ich poruszyło? Może słowa mnicha rzucone w pociągu, gdzieś na wysokości Zawiercia: – Drożdże w cieście są małe, a Jezus zapewnił, że taki zaczyn wystarczy, by wyrosło ciasto. Widzę tylko jeden problem: zaczyn musi być prawdziwy.

Czasem naszej pracy dziennikarskiej towarzyszą niezwykłe „zbiegi okoliczności”. Pisałem o malutkiej żydowskiej dziewczynce Ewie, która została ocalona w czasie II wojny światowej w Dursztynie. Ukryła ją Mieczysława Faryniak, mistyczka ze Skałki. Pytaliśmy ludzi, gdzie Ewa może teraz mieszkać. Nie wiedzieli. – Podobno jest okulistką w jednym ze słowackich miast – ktoś sobie przypomniał. Ruszyliśmy na poszukiwanie ocalonej dziewczynki. Powinna mieć 66 lat. To jak szukanie igły w stogu siana.

Podjechaliśmy pod wielki ośrodek zdrowia w jednym z przygranicznych słowackich miast, odnaleźliśmy na tablicy nazwisko jakiejś okulistki i zaryzykowaliśmy. Niestety: przyjechaliśmy godzinę po zamknięciu ośrodka. Zastaliśmy tylko sprzączkę wycierającą linoleum. – Czy jest doktor Ewa? – spytaliśmy. – Jaka Ewa? – zdziwiła się. Rozłożyliśmy bezradnie ręce. Nie znaliśmy nawet nazwiska. Sprzątaczka zniknęła za drzwiami, a po chwili wyszła z uśmiechniętą lekarką. – Panowie do mnie? – spytała okulistka. – Przyjechaliśmy z Dursztyna – zaczęliśmy nieśmiało. Na dźwięk tego słowa oczy kobiety rozbłysły: – Zapraszam! – a nas zamurowało. Pierwsza lekarka, na którą natknęliśmy się na Słowacji, okazała się uratowaną Ewą! – Jak mnie znaleźliście? Oj, Pani Mieczysława musiała maczać w tym swoje palce! – powiedziała. Byliśmy tego pewni. Miałem jeszcze kilkanaście podobnych sytuacji. Wszystkie pokazywały mi, jak na dłoni, jedną rzeczywistość: ja tu tylko sprzątam.

Za: Gość Niedzielny 38/2008