Z czego żyją mniszki

Marcin Jakimowicz (GN 46/2006)

publikacja 19.11.2006 19:07

Siostry z polskich klasztorów kontemplacyjnych żyją często jak biedne myszy kościelne. Adorują przez cały dzień Jezusa, pracują w ogrodzie, pralni, mozolnie nawlekają różańce. Z czego utrzymują się siostry za kratami? Odwiedziliśmy bernardynki z Wielunia.

Z czego żyją mniszki

Pociągamy silnie za dzwonek furty. Bernardynki mieszkają w tym budynku od 1819 roku. Okazały klasztor długo nie był remontowany. Matka Franciszka, przełożona bernardynek, stuka w szarobury mur i ku naszemu zaskoczeniu odpada z niego kawałek tynku. Wilgoć, wilgoć! – kiwamy głowami. Wilgoć i grzyb do niedawna wkraczały w każdy zakamarek klasztoru: do kościoła, pralni, refektarza, chóru. Siostry rozpoczęły remont.

Przełożona ze ścierką
– Właściwie uciekłam z domu. Miałam przy sobie tylko torebkę – oczy matki Franciszki śmieją się – jako siedemnastolatka trafiłam za klauzurę, do klasztoru w Łowiczu. Dlaczego? W szkole widziałam wokół mnie niesamowicie dużo zła. Jasne, nikt nie zachowywał się tak, jak ostatnio gimnazjaliści w Gdańsku, ale moi znajomi często brnęli w grzechu. Pomyślałam: Panie, nie pozwól, aby oni zginęli! Chcę ofiarować za nich życie. Przyjmiesz je? Chcę nieść krzyż. A rodzice? Zaakceptowali mój wybór po ślubach wieczystych.

Dziś matka Franciszka zrywa się o 5.30. Razem z innymi siostrami rozpoczyna modlitwę, która potrwa aż do zmroku. Na kościelnym chórze siostry adorują Najświętszy Sakrament. Są niewidoczne dla ludzi, oddzielone kratą. Jezus wystawiony na ołtarzu, a one kilkanaście metrów nad nim, na wysokim chórze. – Teraz, ze względu na remont, adorujemy Pana Jezusa w naszej małej kaplicy, za klauzurą. Jest bliżej nas – śmieją się siostry. – To może będziecie przedłużały ten remont w nieskończoność? – pytam. – Oj, nie. Dostałyśmy fundusze z Unii Europejskiej i wymiana instalacji i malowanie kościoła musi skończyć się za miesiąc. Grzęzłam przez miesiące w papierkach, ale opłacało się.

Na razie kościół przypomina plac budowy. Wszystko zakryte ogromnymi płachtami folii i solidną warstwą pyłu. – Sprzątamy tu codziennie. Mój teren to chór – opowiada przełożona. No tak, zapominam, że jestem w klasztorze, gdzie przełożeni wykonują równie ciężką pracę jak pozostałe siostry. Wychodzimy ze strychu, zostawiając na usianej pyłem podłodze ślady butów.

Za ścianą wkraczamy w inny świat. Cicho, przytulnie. W małym pokoiku wszystkie wieluńskie siostry siedzą wokół stołu i słuchają czytania duchownego. To chwila na oddech. Siostra Michaela mozolnie nawleka paciorki różańca. Słowa pobożnej lektury przerywa miarowe walenie w ścianę. To robotnicy. – Tak wygląda cisza w klasztorze kontemplacyjnym – śmieją się bernardynki.

Ostatni bochenek
Kiedyś wieluński kościół schowany był wśród zielonych pól, na samym końcu miasteczka. Dziś ogród klasztorny szczelnie otaczają bloki. Ludzie wychodzą na balkon na papierosa i z ciekawością obserwują krzątające się w jesiennym ogrodzie mniszki. Klauzura XXI wieku. – Powtarzam siostrom: pamiętajcie, jesteśmy na ciągłym posterunku.

Ludzie obserwują naszą pracę i często są zdziwieni: wy tak ciężko pracujecie? Bo większość myśli, że w klasztorach tylko się modlimy i odpoczywamy. A tu jest bardzo dużo ciężkiej pracy. Nieustanny młyn – śmieje się matka Franciszka. Sama uczyła się na hafciarkę, ale teraz nie ma chwilki czasu, by wyhaftować cokolwiek. Wieczorem szepce: Panie Boże, zrobiłam dziś tyle, ile mogłam. Ufam Tobie. I kładzie się spać. Dzięki modlitwie zawierzenia nie zamartwia się, czy siostry będą miały jutro co jeść i kiedy skończy się remont. A bywało różnie.

Kiedyś kilkanaście sióstr usiadło za stołem. Przed nimi leżał ostatni bochenek chleba. – Zakłuło mnie serce, ale westchnęłam: Jezu, ufam Tobie – opowiada matka Franciszka – I Bóg się o nas zatroszczył. Do niedawna kapało siostrom na głowy, a woda zalewała stropy. – Nie chcę tu żadnych luksusów. Chciałabym, by w kuchni był normalny zlew z ciepłą wodą. Dziś siostra gotująca zupę musi wszystkie talerze myć w sporej metalowej miednicy. A jeszcze cztery lata temu nie miałyśmy w ogóle ciepłej wody. Obok bojlera leżał zeszyt i siostry wpisywały się, gdy przychodziła ich kolej na kąpiel. Każda miała jeden, określony dzień. – W wieluńskim klasztorze mieszka wiele starszych sióstr. Nie mają już siły pracować. Problemem jest to, że klasztor od dwudziestu lat nie miał powołań. – Wierzę jednak, że to się zmieni. Codziennie modlimy się Różańcem. Czyżby Pan Jezus wysłał nas, byśmy tu pomarły?

Masz to jak w banku
Z czego żyją siostry klauzurowe? Przede wszystkim z jałmużny. Bernardynki mają swe źródła w nauczaniu Biedaczyny z Asyżu. Są zakonem żebraczym. Matka Franciszka na własnej skórze przekonała się, na czym polega ten charyzmat. – Kilka lat temu, gdy nie miałyśmy co jeść, poszłam „po prośbie” do prezesa mleczarni. Strasznie ciężko było mi się przełamać. Prezes zobaczył mnie i zawołał: Ooo, bernardynka wyszła z klauzury! Był onieśmielony, ja jeszcze bardziej. Ale wiedziałam, że nie idę w swoim imieniu. Pan Bóg dał mi w opiekę kilkanaście sióstr. I powiedziałam prawdę, jak żyjemy. Odtąd co wtorek dostajemy nabiał. Znajoma piekarnia dostarcza nam też chleb. Co mogę wam dać w zamian? – powiedziałam – modlitwę.

Nie kłamie: siostry modlą się nieustannie. Przez cały dzień trwa adoracja Jezusa Eucharystycznego. Na stoliku matki Franciszki leżą trzy świeżutkie intencje. – Teraz modlę się za Kasię. Jest w ciąży, urodzi bliźniaki. Lekarze radzą: pani zdrowie jest zagrożone, niech pani usunie te dzieci. Ale ona nie chce o tym słyszeć – opowiada matka Franciszka. – Czasami na furtę zapukają nasi dobroczyńcy.

Ktoś przyniesie cukier, ktoś dwie kostki masła. Kiedyś była taka tradycja, że w czasie zbiorów część żywności zanoszono siostrom. Teraz, gdy klasztor otaczają bloki, a nie urodzajne pola, na furtę przychodzą czasem wnuki tamtych gospodarzy: babcia dawała mniszkom jakąś żywność, mama też, to i ja troszkę przyniosłem. Gdyby nie takie dary, siostry często przymierałyby głodem. Ostatnio doczekały się solidnej metalowej bramy. – Czekam na fakturę i czekam. A tu nic. Modlę się za wykonawcę. Ma to jak w banku – opowiada matka Franciszka.

Aniołek obok cebuli
„Dziękuję, mąż wrócił do domu”. „Dziękuję, znalazłam pracę”. „Dziękuję, wyszłam z ogromnego kryzysu duchowego”. Do Wielunia przychodzi sporo listów. Większość próśb, ale są i podziękowania. Ci, którzy przekonali się o sile modlitwy zamkniętych przed światem mniszek, mają za co dziękować.

Wychodzimy z kościoła. Na posadzce sterty wyniesionych z prezbiterium przedmiotów: kwiaty, opatulone w folię figurki okrąglutkich aniołków. Leżą za ziemi bezradnie, wpatrując się swymi cielęcymi oczkami w sufit. Chyba też nie mogą doczekać się końca remontu. Obok w skrzyni cebula – dar okolicznych gospodarzy.

Polskie siostry klauzurowe żyją często jak biedne kościelne myszy. Są zdane na siebie, ale ile można zarobić własną pracą, gdy w klasztorze mieszka kilkanaście sióstr?

Mniszki z Wielunia hodują chryzantemy. Przyjechaliśmy tu dzień przed uroczystością Wszystkich Świętych i do klasztoru przychodzili ludzie po kwiaty. Są tanie, tak by mogli je kupić najubożsi. Wracamy do domu. – Jutro zaskoczy nas śnieg, a temperatura spadnie poniżej zera stopni – podaje radiowy komunikat. – Jak siostry ogrzeją ten duży klasztor? – myślę. W uszach dzwonią mi słowa matki Franciszki „Jezu, ufam Tobie”. W lusterku samochodowym znikają zabudowania Wielunia.