Ring

Rozmowa z o. Rafałem Szymkowiakiem

publikacja 23.10.2006 13:46

Ważne jest, abyśmy umieli nawiązać do obrazów z ich świata, przemówić językiem, który zrozumieją. Możemy mówić, że Kościół nie „biegnie”, nie „idzie”, tylko „kroczy”, ale przecież młodzi ludzie szybko wyczuwają, że to nie ich świat.

Ring

Marcin Jakimowicz: Nie boi się Ojciec młodych?

O. Rafał Szymkowiak: Nie (śmiech). A dlaczego miałbym się ich bać?

Bo młodzież jest podobno coraz gorsza… Czy katechetka, która na sam dźwięk słowa „gimnazjum” dostaje gęsiej skórki, ma szansę opowiedzieć młodym o Jezusie?

Jest jedna ważna rzecz: boimy się wtedy, gdy kogoś nie znamy. Reagujemy lękiem na nieznane środowisko. Prowadzę szkolenia dla nauczycieli i pytam: czy my, dorośli, znamy świat, w którym żyją młodzi ludzie? Często nie mamy pojęcia o tym, co przeżywają, czego słuchają, co oglądają i nie znamy ich języka. Oczywiście nie znaczy to, że w naszej pracy wychowawczej mamy się posługiwać slangiem. Ale winniśmy wiedzieć, co ich „uruchamia”. Wizytowałem kiedyś lekcję jednej katechetki.

Napisała na tablicy temat: „Piotr przykładem powołania Jezusowego”. Patrzę, a uczniowie wysyłają SMS za SMS-em, odrabiają zadania z fizyki, matmy, gadają. A ona „Piotr przykładem powołania…”. Miałem wrażenie, że między nimi jest ściana z pleksi. Napisałem nawet o tym tekst „Katechetka-marionetka”. A gdyby ona dotknęła czegokolwiek z ich życia, czegoś, czym się pasjonują, co chłoną… Ważne jest, abyśmy umieli nawiązać do obrazów z ich świata, przemówić językiem, który zrozumieją. Możemy mówić, że Kościół nie „biegnie”, nie „idzie”, tylko „kroczy”, ale przecież młodzi ludzie szybko wyczuwają, że to nie ich świat.

Od lat widać Ojca na ewangelizacji na Woodstocku. Kiedyś spotkałem faceta, który jechał na podobną ewangelizację. Mówił: – Ja muszę powiedzieć tym ludziom o grzechu, w jakim są zanurzeni, jestem przecież piętro wyżej niż oni. Czy ktoś, kto czuje się lepszy, ma prawo wychodzić do innych z Ewangelią?

Odpowiem historią z tego roku. Na Woodstocku pojawiła się publiczna telewizja. Pan z kamerą podszedł do mnie i zadał błyskotliwe pytanie: – Czy ta młodzież, która tu przyjeżdża, jest zła? Poznałem jego intencje i odpowiedziałem wymijająco: – Ta młodzież jest taka jak młodzież w całej Polsce. I wtedy padło drugie pytanie: – Czy trudno się tutaj nawraca?

Mógł Ojciec powiedzieć: – Łatwiej niż w Jarocinie, ale gorzej niż w Brodnicy.

Mówię: – To chory układ! Reporter zbity z tropu pyta: – To po co ojciec tu przyjeżdża? A ja mówię: – Przyjeżdżam, aby tych młodych słuchać. Nie przyjeżdżamy, by ewangelizować wedle klucza: lepsi z Przystanku Jezus idą do gorszych z Woodstocku.

Widziałem kiedyś oazową ewangelizację. Dziewczyny zaczepiały na ulicy ludzi, mówiły: „Jezus cię kocha” i… wręczały balonik. Czy to wystarczy? Bez towarzyszenia tej osobie, odesłania do jakiejś wspólnoty, spowiednika?

Na festiwalu jest Msza z zespołem rockowym, z rozwianymi flagami. Młodzi przychodzą i przecierają oczy ze zdumienia – takiej Eucharystii nie widzieli. Kościół z innego świata. Czują się jak u siebie w domu.

A potem wracają do swojej Koziej Wólki i są zawiedzeni: Msza bez rockowego zespołu, nudnawe kazanie, proboszcz nie macha flagą. Boję się takiego dzielenia Kościoła na „mój” i „obcy”. Ale młodzi tak reagują. Spowiadam kogoś na Woodstocku: – Kiedy byłeś ostatni raz u spowiedzi? – Rok temu, na festiwalu. Bo tu są tacy normalni księża…

To jest niebezpieczne. Słyszałem o kimś, kto szukał dla siebie „dobrego” Kościoła. Znajomy mu odpowiedział: – Nie znajdziesz idealnego, bezgrzesznego Kościoła, jakiego szukasz. A nawet jeśli ci się uda do niego wstąpić, to on już na pewno nie będzie bezgrzeszny (śmiech).

W zeszłym roku na festiwalu poznałem dziewczynę, która przez miesiąc stała na Opolszczyźnie z prostytutkami na drodze. Miała 21 lat. Przyjechała na Przystanek Woodstock i pierwszą rzeczą, którą zauważyła, był ogromny krzyż. Nie wiedziała, o co chodzi. Stanęła jak wryta. Podszedłem, zaczęła opowiadać o swoich zranieniach, o dziecku, połamanym życiu. Skończyło się spowiedzią. Znalazłem dla niej osobę, która pochodziła z jej parafii i zaczęła jej towarzyszyć, pilotować ją.

Nie mogę zacząć rozmowy z dziewczyną od słów „Bóg Ojciec”, bo może to nie kojarzyć się jej z ciepłem, ale na przykład z domowymi awanturami. Na Woodstocku sporo spowiadamy. Ale nie wszystkich. W tym roku podeszło w sumie chyba piętnastu chłopaków. Chcieli się wyspowiadać. Pierwsze pytanie: – Piłeś coś? – Tylko jedno piwko. ­– To przyjdź jutro.

Przyszli?

– Nie. Ale nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Spowiedź jest zbyt wielką tajemnicą, by podchodzić do niej po piwku.


Znajomy kapłan pojechał do Jarocina. Wieczorem był wykończony. Marzył tylko o tym, by paść na łóżko i zasnąć. I wtedy przyszedł młody chłopak. Nieśmiało poprosił: – Czy mógłbym się wyspowiadać? – Dziś nie – odburknął ksiądz. – Przyjdź jutro. Chłopak odszedł. Przez cały następny dzień ksiądz czekał na niego. Bezskutecznie. Do dziś ma wyrzuty sumienia…

Ale jest też druga strona medalu. Jeden z naszych braci był kapelanem w austriackim szpitalu. Kiedyś spytał człowieka na łożu śmierci: – Może się wyspowiadasz? To mogą być twoje ostatnie chwile. Usłyszał stanowcze: Nein! Niedługo potem facet zmarł. Brat ten zamartwiał się: że też nie potrafiłem przekonać go do spowiedzi! I nagle przyszło olśnienie: przecież Pan Bóg ma tysiące dróg dojścia do człowieka. Sakrament jest tylko jedną z nich. Kim ja jestem, by dyktować Mu warunki? A może ten człowiek przed śmiercią szczerze się modlił, żałował, płakał?

Często ewangelizatorzy jadą z przekonaniem: ja muszę ich nawrócić, muszę opowiedzieć o Bogu. Wedle klucza: brunetki, blondynki ja wszystkie was dziewczynki nawracać chcę…

Ja nie nawracam. Daję świadectwo. A to nie to samo. Kiedyś przyszli do nas zawodowi ewangelizatorzy i zaczęli pouczać. Podchodzicie do zbuntowanego człowieka i czytacie mu cztery prawa duchowego życia. Pierwsze, drugie. A gdyby nie chciał słuchać, to przytrzymujecie go, by wysłuchał jeszcze trzeciego i czwartego. Czy o to chodzi? Nie! Młodzi, zanim zaczną słuchać, muszą zobaczyć w tobie człowieka. Ojciec Andrzej Madej powiedział nam kilkanaście lat temu w Jarocinie: – Idźcie do młodych i mówcie im o Bogu, nie wypowiadając słowa „Bóg”. Genialne!

Pamiętam, że pomógł mi kiedyś koncert Magdy Anioł. Nie wstydziła się opowiedzieć ze sceny o tym, że ma złamane życie, że popełniła błędy. Pomyślałem: Boże, ona się tak wewnętrznie obnaża, a ja, kapłan, nie mam odwagi? Czy byłbym gotowy stanąć i opowiedzieć o trzech odkryciach mojego życia? Bóg jest miłością, miłość jest większa niż mój grzech, Bóg nie może dawać niczego innego niż tylko miłość. Nic więcej.

W zeszłym roku na Spotkaniu Młodych w Wołczynie tak Ojciec zabawiał młodzież, że nagle, ku zaskoczeniu wszystkich, zniknął ze sceny.

Tak, jeden krok do tyłu i skończyło się złamaniem kręgosłupa (śmiech).

A w tym roku Ojciec znów szalał na scenie… Pytamy młodych, jaki jest ojciec Rafał, a oni uśmiechają się: jest „spoko”, jest „nasz”. Czy Ojcu w pewnym momencie nie odbije?

A może ja naprawdę taki jestem? (śmiech)

Odpowiedź godna mnicha. Bez nutki fałszywej pokory. A jakie jest źródło nieustannego Ojca uśmiechu?

Jako porządny chrześcijanin powinienem odpowiedzieć: źródło uśmiechu jest w Panu Bogu. Ale to brzmiałoby troszkę jak w tym dowcipie: katechetka pokazuje dzieciom wiewiórkę i pyta: Co to jest? Jasiu odpowiada: tak naprawdę to wiewiórka, ale ponieważ pyta o to pani katechetka, to pewnie Pan Jezus (śmiech). Łatwo odpowiadać na różne pytania, trudniej tymi odpowiedziami żyć.

Słyszałem, że pierwsza katecheza z Ojcem była nietypowa…

Poprosiłem, by uczniowie wkleili do zeszytu ring bokserski. Powiedziałem, że będziemy w trzech rundach zmagać się z brakiem akceptacji, z niewiedzą i niewiarą. Mówiłem im, że nie będę walczył z nimi, ale będziemy walczyć razem po tej samej stronie.

Katecheta, który mówi uczniom o wspólnym zmaganiu się z niewiarą? Ciekawy obrazek.

Czytałem kiedyś książkę o niemieckim proboszczu, który stracił wiarę. W Niedzielę Wielkanocną, w czasie Podniesienia. W jednej chwili zobaczył puste gesty, słowa. Przestraszył się, ale szczerze powiedział o tym parafianom. A oni, ku jego zdumieniu, zaczęli przychodzić i opowiadać: – Ależ ja też się z tym zmagam! Ja też mam takie same problemy ze zrozumieniem. Stali się sobie bliscy.

Nie umiem ukryć przed młodymi swojej słabości. Oni widzą, że często jestem bezsilny aż do łez. Nie ukryję tego, wyczują każdy fałsz. Można udawać i skryć się za fasadą „autorytetu kapłana”. Jednak dobrze wiemy, jak bardzo, i to z różnych powodów, ten autorytet został nadszarpnięty. Dlatego unikam języka triumfalizmu. Gdy Josh McDowell przyjechał w zeszłym roku do Polski, na spotkaniu w Gliwicach powiedział wprost: – To ostatnie pokolenie chrześcijan. Widzę uczniów w gimnazjach w wielkich miejskich aglomeracjach. To ludzie, którzy już nie mają wiary wyssanej z mlekiem matki. Oni sami muszą odkryć miłość Jezusa. Wielu narzeka na katechezę w szkole, postuluje, by przenieść ją do salek. Zaraz, zaraz, pytam: A czy młodzież do nich przyjdzie? Zróbmy nieobowiązkową katechezę w salkach i zobaczmy, jaki procent młodych będzie w niej uczestniczył. Myślę, że bardzo byśmy się rozczarowali. Katecheza w szkole nie jest przekleństwem. Jeśli ktoś zapala młodych, znajduje z nimi kontakt, znakomicie się kręci. A młodzi zaczynają żyć wiarą.

Rozmawiał Marcin Jakimowicz
Tekst opublikowano w Gościu Niedzielnym, 43/2006