publikacja 17.10.2006 14:07
O Belgii mówią, że jest pogańska. Nietrudno się dziwić takiemu zdaniu, jeśli w brukselskiej katedrze można spotkać młodzież pytającą przewodnika, do czego służą konfesjonały.
Zauważyć innych
Bazylika Najświętszego Serca Pana Jezusa po brzegi wypełniona jest krzesłami. Zachodni turyści się dziwią, skąd ich tu aż tyle. Po chwili kościelny wyjaśnia, że trwają przygotowania do wystawy kwiatów.
Katedra w Malin też jest pełna krzeseł. Tym razem dziwimy się wszyscy, bo miejsca są odwrócone tyłem do ołtarza. Okazuje się, że pod chórem powstaje specjalna scena, na której wieczorem wystąpią artyści.
Świątynie wydają się puste i pozbawione ducha. Jednak wszędzie widać napisy informujące o toaletach. Widoczne są podjazdy dla niepełnosprawnych. Architekci pamiętali o najsłabszych, a także o intymnych potrzebach wiernych. - Nie wystarczy mówić o miłości z ambony - komentuje przewodnik. - Ludzi trzeba zauważyć, razem z ich słabościami.
Wierzyć naprawdę
W Belgii jest niewielu praktykujących katolików. Ale można tam spotkać ludzi, którzy - jak sympatyczna Lisette - w wieku 60 lat rozpoczynają naukę języka hebrajskiego. - Chcę lepiej rozumieć Biblię - mówi. W swojej biblioteczce, oprócz literatury pięknej, trzyma orędzia biskupa ordynariusza wydane w formie broszurki. Wszystkie gruntownie przestudiowane. Na każdej stronie podkreślone ołówkiem zdania.
To prawda, że świątynie nie są przepełnione, ale nikogo nie rażą na drogach napisy zapraszające na nabożeństwo. W centrum pastoralnym arcybiskupa spotykamy księdza bez koloratki, ale w ręku ma Pismo Święte, z którym klęka do medytacji w kaplicy. Z jednej strony wiele słyszymy o egoizmie ludzi Zachodu i kryzysie rodziny, ale nasi gospodarze wydali na świat czworo dzieci i na starość zaadoptowali murzyńskiego chłopca, który z powodu wojny stracił najbliższych.
Mimo głośnych zapewnień, że w zachodnich społeczeństwach obowiązuje rozdział Kościoła od państwa, ratusz w Brugii wygląda jak kościół, a większość budynków publicznych przyozdabiają figury świętych.
Bezdomni lubią plażę
Nad Morzem Północnym wieje silny wiatr. Po plaży przechadzają się emeryci. Chodzą w grupach. Ludzie jakby bali się samotności. Siadamy na jednej z ustawionych wzdłuż wybrzeża ławek. Za chwilę dosiada się uśmiechnięty przechodzień. - Ten świat nie zna polskich trosk i kłopotów - myślę. A jednak problemy ma podobne. Mimo rozwiniętej gospodarki, w Belgii można spotkać nie tylko bezrobotnych, ale nawet bezdomnych. Nad morze docierają najchętniej. Mają pod dostatkiem wody, w której się myją i piorą ubrania.
Nabieram przekonania, że w tych warunkach na ulicę ludzi popycha natura kloszarda. Okazuje się jednak, że na Zachodzie alkohol i rodzinne nieporozumienia mogą doprowadzić do takich samych dramatów co w Polsce. Albo najpierw problemy, a później nałóg. Albo najpierw nałóg, a później problemy.
Przy jednej z głównych ulic Ostendy drzwi z napisem Poverello. Jak wynika z informacji, można tu przyjść codziennie od 9 do 17. - Można tu wypić filiżankę kawy czy herbaty, albo inny napój - wyjaśnia Lisette. - Ale można też zwyczajnie spędzić we wspólnocie jakiś czas, nie korzystając z posiłków. Od południa do 16 wydawane są obiady. Zawsze jest gorąca zupa i drugie danie.
Dzieci św. Franciszka
Wchodzimy do jadłodajni. Wewnątrz stoły, przy których najczęściej siedzą samotni ludzie w starszym wieku. Są podobni do biedaków spotykanych w Polsce. W samochodzie nasza towarzyszka zatrzasnęła klucze. Natychmiast znalazł się młody człowiek, który bez trudu i oczywiście bez klucza zdołał szybko otworzyć drzwi. Siadając za stołem, słyszymy uwagę, że trzeba pilnować portfeli.
Do proboszcza z Tychów ks. Teofila Grzesicy podchodzi młody chłopak. Chce rozmienić pieniądze. Mówi, że potrzebuje 10 euro. Kapłan wyciąga z kieszeni sumę, o którą prosi chłopiec, ale siostra Anna - dyrektor ośrodka - nie pozwala. - Te pieniądze - mówi - przeznaczy na alkohol albo narkotyki.
Podczas rozmowy nasza przewodniczka chce zrobić kilka zdjęć. Widocznie została źle zrozumiana, bo gospodarze się krzywią. Opowiadają o stacjach telewizyjnych, które zaglądają do ich domu i próbują filmować ludzi bez najmniejszych skrupułów. - Trzeba ich najpierw zapytać - mówi jedna z wolontariuszek. - Nie można tak bez szacunku, jak sępy.
Później wyjaśniają, że jedną z ważniejszych zasad w ich domu jest dyskrecja. Dla większości pierwszy kontakt ze wspólnotą ogranicza się jedynie do wypicia napoju. Nikogo się nie zmusza do żadnej otwartości. Nie muszą nikomu opowiadać o swoim życiu. Mogą po prostu przyjść i odpocząć. Być może dla wielu z nich wspólnoty Poverello są pierwszym takim miejscem, gdzie mogą zapomnieć o niełatwym losie czy na nowo nauczyć się śmiać, albo przynajmniej na jakiś czas poczuć, że nie jest się pozostawionym samemu sobie.
Czarnoskóry misjonarz
Na zapleczu spotykamy diakona, który przed święceniami odbywa staż wśród najuboższych mieszkańców Ostendy. Pochodzi z Afryki, a do Europy - jak mówi - przyjechał na misje. Są także inni wolontariusze, wśród nich Natasza z Rosji, która pomaga w kuchni za darmowe lekcje języka flamandzkiego.
Stołówka dla biednych prowadzona jest przez wspólnotę „Il poverello”. Jej nazwa pochodzi z języka włoskiego i znaczy tyle co „mały biedak”. Twórca ruchu nawiązuje w ten sposób do duchowości św. Franciszka z Asyżu, który rozdawszy posiadane przez siebie dobra, zamieszkał wśród żebraków i trędowatych, naśladując w ten sposób Chrystusa.
Jean Vermeire przy pomocy kilku życzliwych osób w 1978 r. otwarł pierwsze w Belgii miejsce przeznaczone dla biednych. Dzisiaj Poverello działa w podobny sposób w 14 innych domach. Około 400 wolontariuszy poświęca się tam, pomagając potrzebującym. - Nie są to jedynie miejsca, w których można odpocząć i zaopatrzyć się w jedzenie - mówi Marie, jedna z kucharek. - Tutaj ludzie przychodzą, bo przynajmniej przez jakiś czas nie muszą być sami.
- Przyjmujemy różnych ludzi - dodaje diakon Patrik. W naszych domach szukają schronienia bezdomni, samotni, uzależnieni od alkoholu i narkotyków, a także chorzy, niepełnosprawni czy pogrążeni w depresji. - Zdarza się - dorzuca siostra Anna - że dzięki stołówce mamy kontakty z młodzieżą szukającą sensu życia. Te wszystkie kontakty uświadamiają nam, że bieda w naszym społeczeństwie nie ogranicza się jedynie do spraw materialnych. Ludziom w życiu nie wystarcza codzienne pożywienie i dach nad głową.
Uczymy się pomagać
Opiekunowie ośrodka z Ostendy mają świadomość swoich ograniczeń. Mówią o wielu rozczarowaniach. - Musimy każdego dnia - wyznaje jedna z wolontariuszek - na nowo szukać metod. Trafiają do nas ludzie zagubieni. Oni nie zawsze zdają sobie sprawę ze swoich problemów. Wtedy potrzeba wielkiej cierpliwości, zanim się sami otworzą na pomoc. W przeciwnym razie, nie można liczyć na skuteczność. Jeśli oni nie pozwolą sobie pomóc, ingerencja w ich życie sprawi, że odejdą. Muszą się najpierw otworzyć.
- Mamy także spotkania formacyjne - dodaje diakon - na których stawiamy sobie pytania o naszą służbę. Wymieniamy doświadczenia i uważnie się przyglądamy naszym poczynaniom. Często zmieniamy metody, chcemy je ciągle ulepszać. Zresztą żaden przypadek ludzkiego losu, z którym się spotykamy u naszych podopiecznych, nie jest do siebie podobny. Każdy wymaga indywidualnego podejścia.
Być Kościołem w Male
Dotychczas każda próba porównania Kościoła w Belgii z naszymi doświadczeniami kończyła się podobnym wnioskiem: oddziela nas nie tylko odległość, ale też odmienność tradycji, zwyczajów i postaw. Zupełnie inaczej jest w opactwie oddalonym około 30 kilometrów od Brugii - jednego z piękniejszych średniowiecznych miast Belgii. Tu czas jakby się zatrzymał. Siostry ubrane są w długie habity, zupełnie jak w Polsce. Na twarzach mają nawet podobny uśmiech.
W stylowym saloniku gości przyjmuje przełożona sióstr - matka Johhanes Fillet. - Największym problemem naszej wspólnoty - wyznaje - są powołania. Choć w klasztorze mieszka ponad 30 sióstr, to potrzeby są wciąż bardzo duże, a młode dziewczyny niechętnie myślą o życiu zakonnym.
Charyzmat sióstr związany jest z soborowa wizją Kościoła. Misję Chrystusa starają się przedłużać przez liturgię, modlitwę i różnego rodzaju dzieła. Kiedy na Mszy przystępują do Komunii św., tworzą procesję w kształcie koła. Chcą w ten sposób przypominać sobie, że Kościół jest wspólnotą. - A my tę prawdę szczególnie zgłębiamy - mówi matka Johhanes. - Uczymy się być Kościołem.
Kontemplacja i apostolstwo
Mimo atmosfery skupienia, dzięki otwartości sióstr dom jest bardzo żywy. Odbywają się tu cykliczne spotkania formacyjne dla kapłanów i świeckich katolików. Do klasztoru przyjeżdżają młodzi uczniowie katolickich szkół. Muszą przynajmniej raz podczas pobytu w szkole odbyć rekolekcje zamknięte. Katecheci chętnie korzystają z gościnności opactwa, bo pobyt w tym miejscu odciska na młodych jakieś piętno. Są zupełnie inni na początku, kiedy brakuje im wyciszenia i głębszej refleksji. Pod koniec pobytu w Male, nawet jeśli nie znaleźli wiary, żegnają się z siostrami z szacunkiem.
Wspólnota sióstr ma długą historię. Niedawno obchodziły 750. rocznicę swego istnienia. Rok 1248 w dziejach tego zgromadzenia był szczególny. Opactwo brugijskie Ten Eechhoute’se podzieliło się na gałąź męską i żeńską. Od tamtego okresu siostry są autonomiczną wspólnotą, której przewodzi matka Johhanes. - Mamy nadzieję - wyznaje - że nasza obecność pomoże innym znaleźć Boga. Problem w tym, że niewielu decyduje się, żeby Go szukać.
Codziennie każda z sióstr spędza czas na modlitwie indywidualnej. To ich szczególny moment otwarcia na Boga, z którym się spotykają dzięki lekturze Pisma Świętego, wysłuchanym konferencjom i osobistej medytacji. W kościele spotykają się 5 razy dziennie na modlitwie wspólnotowej. Specjalny dzwon zaprasza mniszki do Liturgii Godzin i na Eucharystię.
- Obecnie - mówi siostra Paula - w świecie królują wielki indywidualizm i egoizm. Coraz większe znaczenie ma konkurencja i wszystko, co się wiąże z komercją. My w ciszy i modlitwie odnajdujemy pokój. Człowiek może zostać dotknięty przez Boga. Dlatego ludzie tak chętnie do nas przyjeżdżają.
Słowa siostry Pauli są bardzo wiarygodne. Szczególnie, kiedy trzeba opuścić dom, i przekonać się, że to nie przychodzi łatwo...
Każdy z gości wspólnot Poverello płaci za posiłki. Ceny są niskie i nie odpowiadają rzeczywistej wartości artykułów żywnościowych. Wychowawcy uczą w ten sposób podopiecznych szacunku do swojej pracy. W indywidualnych przypadkach jest możliwość uzyskania zwolnienia z obowiązku opłaty albo odpowiedniej bonifikaty.
Środki na prowadzenie domów zdobywane są dzięki ofiarności sponsorów. Największe koszty za działalność wspólnot ponosi Kościół. Są to środki przeznaczone na utrzymanie budynków, energię cieplną i elektryczną oraz na żywność. Wiele produktów trafia do kuchni Poverello za sprawą właścicieli sklepów i hurtowni, którzy tuż przed upływem terminu ważności swoich towarów przekazują je potrzebującym. Nikt z pracowników nie pobiera wynagrodzenia za wykonaną pracę. Wszyscy są wolontariuszami.
W Belgii, podobnie jak w Polsce, członkowie organizacji charytatywnych borykają się z administracyjnym labiryntem. Większość biednych stanowią ludzie bezdomni, a więc nigdzie nie zameldowani. Każda próba zdobycia dodatkowych środków czy skorzystania z pomocy lekarza kończy się niepowodzeniem. Urzędy - jak na całym świecie - wymawiają się wówczas utrudnieniami.