Misja ojca Stanisława

Przemysław Kucharczak

publikacja 17.10.2006 11:39

Ten zakonnik odprawia msze święte, siedząc na wózku inwalidzkim. Mnóstwo chorych i niepełnosprawnych chce spowiadać się właśnie u niego.

Misja ojca Stanisława



Ojciec Stanisław Olesiak jest zakonnikiem werbistą. Mieszka w swoim rodzinnym domu w Trzetrzewinie koło Nowego Sącza. I działa na rzecz ludzi chorych.

Towarzyszu księże!

25 lat temu, krótko po święceniach, ojciec Stanisław pojechał na misje do Afryki. Trafił do N’zeto w Angoli. Angola była wtedy rządzona przez komunistów. Sprowadził dla swoich parafian całe tony ubrań i lekarstw. Jego mieszkaniem na początku była lepianka. Nie był jej jedynym mieszkańcem: dzielił ją ze szczurami. Poprosił więc w urzędzie o przydział cementu na budowę probostwa i odrestaurowanie szpitala. – Ależ towarzyszu księże! Każda łyżka cementu jest dzisiaj na wagę złota! – uciął jednak dyskusję urzędnik.

„Żebym ja, też z kraju komunistycznego, nie zdobył tu odrobiny cementu?” – pomyślał ojciec Stanisław. I przy następnej rozmowie dał urzędnikowi w prezencie reklamówkę z dżinsami i adidasami. – Ze zdziwieniem zauważyłem, że urzędnikowi oczy się jakoś tak zaświeciły. Powiedział: „To zmienia postać rzeczy!” i natychmiast wypisał mi przydział na 600 worków cementu – wspomina z szerokim uśmiechem ojciec Stanisław.

W czasie rozmowy z dziennikarzem „Gościa” ojciec Stanisław co chwilę wspomina Afrykę. Mówi o Pasterkach, na które trzeba było zdobywać specjalne pozwolenie komisarza partii. Pasterka musiała trwać kilka godzin, bo inaczej jego ciemnoskórzy parafianie byli niezadowoleni. – To zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie ludzie czasami mają pretensje, jeśli ksiądz przedłuży Mszę o kwadrans – uśmiecha się.

Mieszkańcy Angoli mieli wiele cech, które mogłyby drażnić doskonale zorganizowanych Europejczyków. Angola w ramach pomocy od „bratnich krajów socjalistycznych” dostawała m.in. polskie ciężarówki i ciągniki. Jednak ciągniki te najczęściej rdzewiały porzucone w polu. Wystarczyło, żeby pękła w nich jakaś uszczelka, a nikt ich nie naprawiał. Jednak z drugiej strony zawsze zabiegany Europejczyk, któremu wiecznie brakuje czasu, też mógł się od mieszkańców Angoli sporo nauczyć. Ojca Stanisława zachwycała ich szczerość, życzliwość, gotowość do dzielenia się wszystkim, pomimo panującej tam biedy. Pokochał swoich parafian. – Wie pan, Afryka coś w sobie ma, jakiegoś bakcyla, Afryka wciąga – tłumaczy z pasją.


Masz stwardnienie rozsiane

Przez siedem lat ojciec Stanisław przemierzał land-roverem potwornie zniszczone drogi w Angoli i czuł się tam jak ryba w wodzie. Jednak jego organizm spustoszyła malaria. – Miałem ataki malarii nawet trzy razy w miesiącu. Wróciłem więc na leczenie do Gdyni, do Instytutu Medycyny Morskieji Tropikalnej – wspomina.

Okazało się tam, że ojciec Stanisław ma nie tylko malarię, ale że jego wątrobę zaatakowała ameba. Jednak trzecia diagnoza brzmiała najstraszniej: stwardnienie rozsiane. Nieuleczalna choroba, jej postępów nie da się powstrzymać.

– Czy nie gniewał się ojciec na Pana Boga, że do tego dopuścił? – pytam. – Tak, buntowałem się. Liczyłem, że swoje kości złożę w Afryce. A tymczasem przyjdzie mi je złożyć w Polsce. Dopiero po okresie buntu doszedłem do wniosku: a co mi ten bunt da? Że będę jeszcze bardziej zgorzkniały wobec ludzi. Zwłaszcza wobec najbliższych. Pan Jezus też strasznie cierpiał – wyjaśnia pogodnie.

Nie każdemu choremu udaje się jednak przed tym zgorzknieniem uciec. – O, tak, widzę to wśród chorych, z którymi się spotykam. Mam takiego dobrego znajomego. Powtarza, że on jest największym kaleką, on jest najbardziej poszkodowany. Mówię mu: „Słuchaj, ty przez tę twoją gorycz stracisz dzieci! Zobacz, one przez to już się od ciebie oddalają! Widzę, że zamęczasz żonę, ona twoje zgorzknienie chyba też ledwie wytrzymuje”. Ale to nic nie daje. Sam nie wiem, jaką drogą próbować do niego dotrzeć – mówi. – Zgorzkniałemu człowiekowi wydaje się, że jest niepotrzebny. I tu się myli, bo człowiek jest Panu Bogu do zbawienia potrzebny... Mnie jest strasznie przykro, kiedy słyszę o Janie Pawle II: „Niech się ten staruszek położy i da sobie spokój”. Tymczasem Papież pokazuje właśnie wartość cierpienia. Dzisiaj część ludzkości dąży do wprowadzenia eutanazji, bo cierpienie nie jest modne. Tymczasem ono pomaga człowieka zbawić.

Dyskoteka na wózkach

Sam ojciec Stanisław bardzo cierpi. Jego jelita już nie pracują. Ma jedną przetokę, a wkrótce pewnie będzie miał i drugą. Ma też przepuklinę, której nie da się operować. Lewa strona jego ciała jest dotknięta niedowładem. Przez cały czas zmaga się z bólem. Bólem, który z roku na rok narasta. Jeśli ma przed sobą ciężki dzień, w którym wyjeżdża odprawiać np. dwie Msze dla niepełnosprawnych, łyka „Tramal”, czyli silny lek przeciwbólowy. Inaczej by nie wytrzymał. Mimo to zwykle uśmiecha się do ludzi od ucha do ucha i dowcipkuje.


– Przyznam się, że czasem jeszcze mnie nachodzi bunt wobec cierpienia, mało tego, wobec Pana Boga. Ten bunt będzie w człowieku gdzieś tkwił do końca życia, bo szatan robi swoją robotę. Mówię w takich chwilach: dlaczego ja mam siedzieć tu na wózku, skoro mógłbym służyć tam, na kontynencie afrykańskim – mówi ojciec Stanisław. – Ale muszę panu też powiedzieć, że odkryłem olbrzymią moc Różańca. Codziennie go odmawiam. I zawsze w trakcie tej modlitwy ten bunt stopniowo znika. W końcu znów mówię z przekonaniem: „Skoro żeś Panie Boże tak chciał, to tutaj też będę robił, co będę mógł”.

Rodziny często przywożą do niego swoich chorych. Rozmawia z nimi, spowiada ich. Wiele tych spowiedzi jest z całego życia. – Jadę na tym samym wózku, co oni. Łatwiej im się rozmawia ze mną niż z takim księdzem, który mówi o cierpieniu, a sam nie wie, co to ból – mówi.

Czasem te spowiedzi rozciągają się na wiele godzin. – Nie są takie jak: odpukać i następny. Ja teraz już mam czas. Siedzimy i razem poszukujemy rozwiązania różnych trudnych spraw. Wczoraj na przykład rozmawiałem u mnie z dziewczyną, która ma złamany kręgosłup. Ona szuka swojej drogi. To nie jest takie łatwe – mówi.

Ojciec Stanisław działa też w stowarzyszeniu niepełnosprawnych „Spokojne jutro”, organizuje dla ludzi na wózkach pielgrzymki i wycieczki. Byli już razem w Licheniu, na Jasnej Górze, w Leżajsku, w Dębowcu, w Zakopanem... – Problemem jest, że niepełnosprawni mają najczęściej jakieś 500 zł renty, a trudno znaleźć sponsorów – mówi ojciec.

Przed paru laty ojciec Stanisław pojechał na wczaso-rekolekcje dla chorych na Wybrzeże, do Szwajcarii Kaszubskiej. Tamtejszy ksiądz opowiadał mu, jaki przewiduje program. Wymienił Godzinki, śniadanie, Mszę, konferencję, obiad, Różaniec, drugą konferencję... – A dyskoteka? – przerwał mu ojciec Stanisław. – Żartujesz, co? – upewnił się ksiądz. – Nie żartuję. – Ale przecież ci ludzie ledwie żyją! – dziwił się ksiądz.

Dyskoteka się odbyła. – I wie pan, jak to bractwo na wózkach zaczęło szaleć? Ten mój kolega ksiądz przyznał, że nigdy by na to nie wpadł. A przecież chorym też się od życia coś należy. Godzinki i Różaniec są dla nas ważne, ale to nie znaczy, że mamy zrezygnować z rozrywki! My też jesteśmy ludźmi – uśmiecha się znów szeroko ojciec Stanisław.


Śmiej się,choć gębą krzywi

Jego pogodne usposobienie niejednemu choremu pomogło zacząć z nim szczerą rozmowę. W czasie turnusu rehabilitacyjnego ojciec zaprzyjaźnił się z Andrzejem. Z początku, kiedy była Msza, Stanisław pytał: „Idziesz?”, a Andrzej odpowiadał: „A co mi to da?”. Jednak w końcu się przemógł. Dzisiaj bez codziennej modlitwy Andrzej nie wyobraża sobie życia, mówi, że na nowo siebie odnalazł. Co pomogło mu się przełamać? – Bo ledwie szedłeś, gębę z bólu wykrzywiałeś, a jeszcze żeś miał odwagę się do mnie uśmiechnąć – powiedział kiedyś ojcu Stanisławowi.

Pan Bóg chyba posłużył się ojcem Stanisławem, żeby wyciągnąć kilku ludzi z ciężkich depresji wywołanych kalectwem. Ludzie, których trapiły myśli samobójcze, dzięki długim rozmowom z nim często doszukiwali się sensu w swoim życiu. – Często wraz z chorobą nadchodzą inne dramaty: na przykład od chorej odchodzi mąż, od chorego żona. I oni mówili kiedyś: „kocham cię”? To co to była za miłość? To było okłamywanie drugiego, a nie żadna miłość. Człowiek człowiekowi gotuje taki los. I dlaczego? Przecież życie jest tak krótkie! Bierzmy z życia to, co jest najpiękniejsze! – zapala się.
W czasie turnusów rehabilitacyjnych w Bieszczadach ojciec Stanisław jeździł na spacery razem z całą grupą chorych. Kiedyś zaproponował w czasie takiego spaceru, że odprawi Mszę świętą polową. – Ale nie mamy tu ołtarza – powiedział ktoś z chorych. Ojciec zareagował natychmiast. – Kaśka, zeskakuj z wózka – zawołał. Niepełnosprawna Kasia usiadła więc na kocu. Jej wózek inwalidzki na jedną godzinę zamienił się w ołtarz.

Oni jadą, ja zostaję

Ojciec Stanisław wie, że już nie pojedzie do Afryki. Stwardnienie rozsiane jest nieuleczalne. Z czasem będzie się jeszcze bardziej nasilać. Założył jednak w swojej diecezji tarnowskiej różę różańcową złożoną z chorych. Chorych, którzy ofiarują modlitwę i cierpienie w intencji Ojca Świętego i w intencji misji. – Niech teraz na misjach pracują inni. A my im przez modlitwę dodajemy sił – mówi. Niedawno ojca Stanisława odwiedzili w domu jego współbracia – misjonarze werbiści. Przyszli się pożegnać przed swoim wyjazdem do Afryki. Ojciec Stanisław żegnał ich z typowym dla siebie, serdecznym uśmiechem. I nagle poczuł, że pomimo tego uśmiechu, po jego policzkach spływają łzy wielkie jak grochy. Dlatego, że oni jadą, a on zostaje.

Jadę na tym samym wózku,co inni chorzy. Łatwiej im się rozmawia ze mnąniż z takim księdzem,który mówi o cierpieniu,a sam nie wie, co to ból – opowiada ks. Stanisław.