Badała gołymi rękami

Stanisław Zasada

publikacja 17.10.2006 11:34

Wanda Błeńska tak bardzo chciała wyjechać na misje, że myślała naweto tym, by na niby wstąpić do misyjnego zgromadzenia. W końcu pojechała do Afryki jako lekarka. Przeszło czterdzieści lat opiekowała się chorymi na trąd.

Badała gołymi rękami



W niedzielę doktor Błeńska będzie się modliła gorliwie za cierpiących na tę straszną chorobę. W dniu, w którym Kościół obchodzi Światowy Dzień Trędowatych, będzie prosiła, żeby wszyscy dotknięci trądem zostali wyleczeni. – Chociaż tak naprawdę to ja codziennie o nich myślę – mówi mieszkająca obecnie w Poznaniu sędziwa lekarka.

Kiedy w połowie ubiegłego wieku zaczynała pracę, trąd budził jeszcze powszechne przerażenie – podobne do tego, jakie dziś wywołuje zarażenie wirusem HIV.
– Wytrwałam dzięki wierze – wyznaje 93-letnia dziś Błeńska. – Mój wyjazd do Afryki to było ofiarowanie kawałka życia Panu Bogu.

O misjach marzyła od dziecka. To głównie dlatego poszła na medycynę. Jednak przed wojną świeckich kobiet nie wysyłano na misje. Szanse na wyjazd miały tylko zakonnice. Błeńska wpadła więc na pomysł, żeby wstąpić do zakonu... fikcyjnie. Zdesperowana poszła do jednej z przełożonych i wyznała szczerze, że wstąpi do nich, a jak już pojedzie na misje – to odejdzie. Potem wybuchła wojna. Błeńska wstąpiła do Armii Krajowej. Po wojnie wyemigrowała z komunistycznej Polski na Zachód, by studiować w Londynie medycynę tropikalną. W roku 1950 spełniło się jej marzenie – jako lekarka pojechała do Afryki.

Trędowatymi zajęła się przez przypadek. – Biskup w Ugandzie, do którego się udałam jako misjonarka, dostał akurat od rządu propozycję otwarcia leprozorium dla trędowatych i podał moje nazwisko. Zostałam więc postawiona przed faktem – opowiada. Okazało się jednak, że leprozorium nie powstanie. Błeńska pojechała więc do Buluby nad jeziorem Wiktoria. Siostry franciszkanki z Irlandii prowadziły tam zakład dla chorych na trąd. Zaczęła u nich pracować. Pracowała w prymitywnych warunkach. Sala operacyjna to był ciemny, maleńki pokoik. Żeby mieć więcej światła, kazała zdjąć kawałek dachu i wstawić okno. Nie miała stołu operacyjnego z prawdziwego zdarzenia. Operowała więc na... polowym łóżku.



– Tak ciężko było tylko przez pierwszych dwadzieścia lat – mówi z humorem. Na początku lat siedemdziesiątych do Buluby zaczęli przyjeżdżać inni lekarze z Polski. Dziś jest tam wielki ośrodek z nowoczesnym szpitalem, domami dla trędowatych, szkołą i kościołem. Nosi imię Wandy Błeńskiej. – Trąd przestał już budzić przerażenie – mówi lekarka. Stało się tak między innymi dzięki jej poświęceniu. Gdy wieść o tym, że trąd jest uleczalny, zaczęła rozchodzić się po Ugandzie, do Buluby przyjeżdżali zarażeni chorobą duchowni, nauczyciele, oficerowie armii. – Gdy wracali do zdrowia, byli naszą żywą reklamą – mówi Błeńska.

Pracowała już w Afryce kilka lat, kiedy pod prawym kolanem zauważyła drętwe, zaróżowione miejsce. „Czyżbym się zaraziła?” – pomyślała. Na szczęście skończyło się na strachu. Rękawiczki zakładała tylko do operacji. Chorych badała gołymi rękami. – Pacjent musi mieć zaufanie do lekarza, więc nie mogłam dać im odczuć, że się ich boję – tłumaczy.

W 1992 roku, po 42 latach spędzonych w Afryce, Wanda Błeńska wróciła do Polski. Zamieszkała w rodzinnym Poznaniu. O Afryce i trędowatych nie zapomniała. Mimo sędziwego wieku nadal prowadzi zajęcia z medycyny tropikalnej w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Przylgnął do niej przydomek: „Matka Trędowatych”. Nie przepada za tym określeniem. – Wolałabym, żeby zostało ono przy Matce Teresie – mówi.

Cztery lata temu Wanda Błeńska obchodziła 90. urodziny. W kościele dominikanów w Poznaniu odprawiono Mszę świętą w jej intencji. Dla jubilatki ustawiono przed ołtarzem specjalny fotel. – A Pani Doktor nie ma? – dopytywali nerwowo dziennikarze, gdy rozpoczęło się nabożeństwo, a fotel wciąż stał pusty. Wanda Błeńska siedziała skromnie razem z wiernymi w jednej ze zwykłych ławek. W czasie Mszy usłyszała o sobie wiele dobrych słów. – Czułam się troszkę, jakbym była ubrana w szatę, która była skrojona dla trochę większego człowieka – skomentowała pochwały pod swoim adresem. – A każda pochwała to jak te talenty od Pana Boga, z których będę się kiedyś musiała rozliczyć, a ja w długach jestem.