Wolontariusz to nie podróżnik

Rozmowa z Romanem Sikoniem, wolontariuszem misyjnym

publikacja 11.10.2006 19:41

W Afryce mierzono do niego z karabinu. Mimo to Roman Sikoń, 26-letni nauczyciel, wolontariusz Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego w Krakowie, chciałby wrócić do Kenii, gdzie przez rok pracował na placówkach misyjnych.

Wolontariusz to nie podróżnik




- Jak to się w ogóle stało, że pojechałeś do Kenii?
- Chciałem zobaczyć prawdziwą Afrykę, nie taką, jaką widać na zdjęciach z kolorowych czasopism i filmów. Myślałem o tym, żeby zrobić coś wartościowego, a nie tylko gonić za pieniędzmi. Chciałem też przez ten czas zastanowić się trochę nad samym sobą. Byłem w Kenii rok, ale czekało tam na mnie tyle pracy, że nie miałem czasu się zastanawiać. I dalej się zastanawiam!

- To jaka jest ta prawdziwa Afryka?
- Afryka jest pełna kontrastów. Byłem tylko w Kenii, ale nawet ten kraj jest tak różnorodny, ma tyle ludów i kultur, że nie można go do końca poznać. Szokujące jest to, że społeczeństwo kenijskie jest bardzo rozwarstwione. Szczególnie widoczne są dwie grupy: nędzarze i bogacze. Z czasem to, co na początku wydawało się egzotyką, staje się codziennością. Coraz mniej się wszystkiemu dziwisz, bo stajesz się częścią tamtego życia. Na przykład tak egzotyczne stworzenia jak skorpiony czy węże są dla ciebie tym, czym dla przeciętnego Polaka myszy i szczury.

- W Nairobi zajmowałeś się dziećmi ulicy?
- To miejsce nazywało się Bosco Boys. Chłopcy często mieli za sobą dość nieciekawą historię: narkotyki, więzienie. Salezjanie wzięli ich pod swoją opiekę. Byłem tam nauczycielem informatyki. Nadzorowałem też wydawanie posiłków i zajmowałem się magazynem.

- Pół roku spędziłeś wśród uchodźców w Kakumie.
- Znałem to miejsce z relacji misjonarzy, którzy wcześniej tam pracowali. To jakby miasto składające się z prymitywnych glinianych domków. Mieszka w nim 86 tysięcy ludzi. Wszystko pokrywa szary kurz, a po deszczu w powietrzu unosi się fetor. 700 osób oczekujących na identyfikatory śpi jedynie pod skromnym zadaszeniem. Żyją w nim przeważnie uciekinierzy wojenni i polityczni z Sudanu, Somalii, Etiopii, Erytrei, Ugandy. Obóz objęła patronatem Organizacja Narodów Zjednoczonych. Kenia zezwoliła na pobyt uchodźców, zapewniła im też policyjny nadzór. Jeśli chodzi o obozową codzienność, to niektórzy nawet nieźle sobie radzą. Szczególnie Somalijczycy i Etiopczycy zajmują się handlem, otwierają sklepiki i restauracje, a także salony wideo.




- Na czym polegała twoja praca w Kakumie?
- Byłem tam kierownikiem i koordynatorem budowy. Zabudowania, które stawialiśmy, nie były prowizoryczne, bo wychodziliśmy z założenia, że obóz będzie stał dłużej, niż przewidywano. Gdy zostanie rozwiązany, nasze budynki w dalszym ciągu będą mogły służyć tamtejszej ludności. Postawiliśmy m.in. dom dla nauczycieli, dom dla salezjanów oraz 10 kaplic, bo w obozie było 25 tysięcy katolików. Pracowałem tam również jako kierowca, czasem kucharz, instalowałem sprzęt komputerowy i RTV.

- Czym różni się wolontariat misyjny od świeckiego?
- Wolontariusze misyjni powinni - oprócz wykonywania konkretnej pracy - świadczyć sposobem bycia i czynami o swojej wierze. Wyjeżdżając na misje, trzeba też zdawać sobie sprawę z tego, że wolontariusz to nie podróżnik. Taka osoba musi mieć określony cel, umieć podporządkować się regułom panującym na misji, być taktowna, lojalna, komunikatywna, umieć działać w grupie, pracować z pasją i poświęceniem.

- Gdy oglądamy w telewizji program o biedzie w Afryce, normalną reakcją wydaje się chęć pomocy. Ale jak pomagać, żeby przez przypadek nie zaszkodzić?
- Nie wierzę tylko w pomoc materialną, polegającą na tym, że coś się ludziom daje, na przykład żywność, i na tym się kończy. Wydaje mi się, że sensowniej jest pomagać przez edukację. Właśnie na tym opierają się misje salezjańskie. Ludzie uczą się polegać na sobie samych, a nie tylko oczekiwać pomocy z zewnątrz.

- W Kenii stanąłeś oko w oko ze śmiercią...
- Jechałem furgonetką drogą z Kakumy po piasek na budowę. Nagle zauważyłem mężczyznę, który mierzył do mnie z karabinu. Chciał, żebym się zatrzymał. Nie wiedziałem, co robić. Instynktownie nacisnąłem pedał gazu i ominąłem go, pędząc jak najszybciej się dało. Wyszedłem z tego cały. Opatrzność nade mną czuwała. Dwa dni później tą samą drogą jechał inny człowiek. Był w podobnej sytuacji, nie miał jednak tyle szczęścia. On też się nie zatrzymał i dlatego zginął na miejscu.

- I mimo takich sytuacji chciałbyś wrócić do Afryki?
- Tak, i to na dłużej. Tam człowiek czuje, że jest potrzebny i ma satysfakcję z wykonywanej pracy. Może wyjadę do Kakumy, a może zostanę nauczycielem w Polsce? Jeszcze nie wiem.

Rozmawiała Małgorzata Cichoń