Listy z Madagaskaru

publikacja 20.05.2006 16:28

Już minęły dwa tygodnie od mojego powrotu na Czerwoną Wyspę, a dopiero co pamiętam, że siedziałam w samolocie i z bijącym sercem wypatrywałam miejsca, które przed miesiącem opuściłam...

Listy z Madagaskaru Frank.Vassen / CC 2.0 Madagaskarskie tropiki

Elisa Dubicka MWDB

 

Majunga (Mahajanga)

Witam!

Jak zapewne wiecie mamy tu straszny kryzys prądowy i ten wspaniały wynalazek stał się dla nas prawie nieosiągalnym luksusem. Szkoda mi tych Malgaszy, bo Ci drobni ciułacze to już nawet nie mają szansy na zarobienie paru groszy (wszystkie krawcowe, stolarze, ci co robią lody itd., nie ma prądu więc nie mogą pracować.) Państwo ma ogromne zadłużenie wobec dostawców paliwa, no i ci się w końcu zdenerwowali i zakręcili kurek. Im dłużej tu jestem tym wyraźniej widzę, że korupcja, machlojki to nie tylko polska domena, ale o tym może jak wrócę. Ja już prawie oślepłam, bo wszystkie klasówki sprawdzam przy świeczce. Z tą moją ślepotą była też niezła historia. Swego czasu powiedziałam w szkole w Polsce, że mam stygmaty (zamiast astygmatyzm), informacja ta została przyjęta owacyjnie, bo nie każdy ma szczęście być nauczanym przez osobę tak naznaczoną, no więc tutaj bardzo mi się ta przypadłość pogłębiła, gdyż zapomniałam moich okularów. Sytuacje, jak wpadniecie do kanału obok chodnika, są teraz na porządku dziennym, a raczej nocnym, bo było wtedy ciemno. Fetor, jaki dobywa się z tych kanałów, można jedynie porównać z 50 moich dzieci zamkniętych w klasie po zjedzonej wcześniej fasoli. Nie wiem czy Wam pisałam, że miałyśmy wizytacje Siostry przełożonej do spraw misji. Owa Siostra z pochodzenia jest Kongijka, a jej sekretarka wyspokanaryjka. Obie super babki, uwielbiałam patrzeć na Marie Dominique (Kongijka); oaza spokoju, cierpliwości, a z wyglądu muminkowa mama, tyle, że czarna. Wszystkie siostry były pod jej wielkim urokiem. Niestety 2 tygodnie minęły bardzo szybko i trzeba było się żegnać. Na szczęście pozostają wspomnienia i zdjęcia. Nie będę w szczegółach opisywać reakcji siostry Teresy na widok wywołanych zdjęć, które moje wprawne oko uchwyciło; na wszystkich obcięte głowy.

Zbliża się pomału koniec roku szkolnego, dzieciaki już rozluźnione, zamiast lekcji różne wycieczki. Kilka dni temu pojechaliśmy z gimnazjalistami nad morze. 100 dzieciaków upakowali do 2 busów, w którym według norm mieści się 18 osób, ale kto by się tam normami przejmował. Było 5 opiekunów; 4 profesorów facetów i ja. Dziatwa, jak tylko ujrzała morze, zaraz rzuciła się w fale, no może poza trzema dziateczkami, którzy zostali wysłani przez kadrę po piwo. Jako nauczycielka z Polski, gdzie jak wiadomo nawet tutaj wódka leje się strumieniami, otwierałam szeroko oczy i czekałam na rozwój sytuacji. Po pluskach nastąpił posiłek, który każdy niczym czerwony kapturek zabrał w swoim koszyczku. I tu dzieciaki znowu dały mi solidną lekcję; wyobrażacie sobie, żeby nasi 14-olatkowie w ferworze zabawy, zanim rzucą się na swoje makchikeny, odmawiały same z siebie modlitwę i to wcale nie dlatego, że pochodzą z tego samego kraju, co papież. Zawstydziły mnie też tym, że mając niewiele, dzieliły się ze mną swoimi ciastkami czy piciem. Kiedy wszyscy już sobie podjedli, monsieur Gervais podchmielonym głosem zarządził siestę.

U nas w Majundze to normalne, ale weź człowieku nakaż „setce żywiołów” leżeć plackiem przez 2 godziny na plaży, kiedy morze takie cudne, a dziewczyny takie czerstwe. No więc nura do wody, a panowie profesorowie udali się na nieznane mi dotąd miejsce spoczynku. Zostałam sama i 100 dalmatyńczyków. Myślałam, że kameleon jest jedyną istotą na Ziemi, która potrafi wywracać gałki oczne we wszystkie kierunki, ale i ja posiadłam tę zdolność. W pewnym momencie zostałam nawet bohaterem dnia, bo okazało się, że piłka, którą grali, jest już prawie przy Mozambiku, no więc wobec pisków dziewcząt i gwizdów chłopców rzuciłam się za nią, ale nie jestem w stanie Wam opisać strachu jaki miałam kiedy obróciwszy się stwierdziłam, że za mną jest jeszcze 5 śmiałków.

Na szczęście wszyscy wrócili do brzegu i piłka też.

Potem nastąpiło coś na kształt konferencji rzecznika do spraw rzeczy znalezionych i zgubionych przeprowadzona przez bardzo już rozluźnionego Pana Gervais, którego asystentem był Pan o swojsko brzmiącym imieniu Wincent od Pawła. A to ktoś zgubił kalesony a to ktoś znalazł przykrywkę od ryżu. Marie France straciła spódnice ku uciesze chłopców a Pan Gervais stracił resztki godności krzycząc, że on musi wypić jeszcze 2 piwa. Eh podróże kształcą. A propos podróży to dzisiaj właśnie wróciłam z 2-u dniowej wycieczki w dziki busz czyli wioski praktycznie odciętej od reszty świata. 26 czerwca to święto narodowe malgaszy I Julien, wolontariusz z Francji zaproponował mi wyjazd do Mitsinjo gdzie był współorganizatorem koncertu. Jestem mu bardzo wdzięczna bo przeżyłam wiele nowych doświadczeń, czasami mrożących krew w żyłach ale w większości radosnych. Żeby dotrzeć do Mitsinjo najpierw trzeba dopłynąć do Katsepi, wioski, która znajduje się na pobliskim półwyspie. Z Majungi to jakieś półtorej godziny statkiem. My nie mogliśmy się nim zabrać bo muzycy, którzy mieli wystąpić na koncercie spóźnili się, pozostała nam wiec "motorówka". Właśnie dobiła do brzegu, na którym staliśmy w wodzie po kolana I właściciel zaczął wyrzucać z niej świnie, które jak to po podróży tuż przy nas zaczęły załatwiać swoje potrzeby. Czym prędzej wskoczyliśmy więc do lodki, w której nie było żadnych siedzeń więc trzeba było siadać na brzegu zapierając się przy tym solidnie żeby z niej nie wypaść. Po około 10-u minutach drogi majtek chwycił za kanister I próbował wlać benzynę do zbiornika. Niestety zarzucało nami tak że benzyna bryzgała na wszystkie strony, ci którzy siedzieli najbliżej musieli ocierać twarze o pochlapanych ubraniach nie wspomnę. Trochę cierpła mi skóra widząc obok mnie pasażera palącego papierosa, ale wtedy odwracałam wzrok na jednego z muzyków, który leżał kompletnie zalany (w 2 sensach tego słowa) i co chwila jak ryba wypluwał wodę z ust nie przerywając przy tym głębokiego snu.

Na Katsepi wsiedliśmy do mini autobusu przystosowanego do piaszczystej drogi(80 kilometrów w 3,5 godziny). Mimo że wszyscy mieliśmy ubrania przemoczone a głowy wciąż kiwały się jak na łódce z wielka radością ruszyliśmy dalej. Autobus upakowany na maxa ale najważniejsze żeby każdy miał wolne ręce do klaskania. Muzyka i śpiew całą drogę. Ja podziwiałam krajobrazy; po obu stronach drogi tysiące palm(tak naprawdę to chyba nie palmy, ale nie potrafię opisać tych drzew, jak wrócę pokażę zdjęcia).

Dokończenie na następnej stronie...

...dokończenie z poprzedniej strony.

W Mitsinjo najpierw udaliśmy się na posiłek do księży (2) diecezjalnych. Tuż obok jest dom sióstr Świętego Maurycego (3 siostry i 7 aspirantek). Wszyscy tutejsi duchowni to malgasze wiec jako biali byliśmy z Julkiem tu prawdziwą atrakcją. Wioska i okoliczne domostwa to 3000 ludzi ze szczepu Sakalawa praktykujący wierzenia tradycyjne. Chrześcijanie to jakieś 3%, z czego mniej więcej polowa to katolicy. To, co mnie tu zachwyciło to to że Siostry żyją naprawdę z ludźmi. Ich dom jest bardzo skromny, zniszczony jak wszystkie budynki tutaj, bez kuchni bo posiłki przygotowuje się na palenisku.

Żadnych murów, każdy może przyjść, kiedy chce. Na podwórzu razem z dzieciakami przygotowywałyśmy szaszłyki na kiermasz, które siostry zorganizowały z okazji święta. Wieczorem wszystkie dzieci biorą papierowe lampiony i idą w kolorowej procesji na plac "szeryfa" miasteczka.(Ten to się nie popisał bo jak zobaczył tyle dzieciaków to powiedział że się nie spodziewał takiej ilości i nie ma wystarczająco cukierków, obiecał że da nazajutrz, ale oczywiście fikafika (czyli po malgasku kłamstwo). Potem były tańce, konkursy i inne atrakcje, wszystko zorganizowane przez księży i siostry.

Tutaj pozwalam sobie na osobista anegdotkę; otóż po francusku Polka brzmi Polonaise(polonez) no więc w pewnym momencie podchodzi do mnie uroczy malgasz i pyta mnie jakiej jestem narodowości.

- Polonaise.
- Malyonaise?
- Polonaise.
- Chodź, porywam Cię do tańca moja mała majonez.


Tak się śmiałam, że z propozycji nie mogłam skorzystać.

Nazajutrz o 7 rano była modlitwa ekumeniczna, chociaż oni tego tak naukowo nie nazywają, po prostu protestanci przyszli do katolików żeby razem się pomodlić i z atmosfery wywnioskowałam, że robią to często, naprawdę piękne.

Potem była defilada (przypominam, że to największe święto narodowe, w tym roku 45 rocznica odzyskania wolności). Jestem z pokolenia pamiętającego jeszcze wielkie defilady pierwszomajowe i z wielkim "wzruszeniem" patrzyłam na paradujących 6-u żołnierzy, kilka kobiet w lambach, 12-u uczniów liceum i trochę liczniejszej grupy maluchów. Na 10-a wróciliśmy do kościoła na Msze Świętą i miałam szczęście uczestniczyć w I-ej Komunii 12-stki dzieciaków.

Atmosfera była wyjątkowa również ze względu na uczestnictwo księdza Serga (muzycznej gwiazdy mieszkającej na stale w Majundze, którego clipy co i raz są pokazywane w malgaskiej telewizji). Śpiewy, uroczyste wnoszenie darów, tańce, dzieciaki pierwszokomunijne, które zrobiły "weza" I wiły się między ławkami.

Prawdziwa modlitwa Dawida.

Dużo by jeszcze opowiadać, ale ciągle czuję za sobą oddech Jiramy czyli elektrowni malgaskiej więc tylko jeszcze parę słów o podróży powrotnej. Jeżeli napisałam, że autobus w stronę Mitsinjo był napakowany na maxa to teraz musze stwierdzić, że był on pusty bo w drodze powrotnej ludzie byli wszędzie. Każdy siedział na każdym(o dachu nie wspominając), mimo to w środku impreza na całego. Malgasze kładący się ze śmiechu widząc tańczącego ramionami Julka a już szczytem radości było, kiedy pasażerowie zorientowali się że jedzie z nami niejaki Manewa, ponoć wielka gwiazda.

Mniej więcej w połowie drogi spotkaliśmy autobus jadący z naprzeciwka no i nasz chcąc zjechać na "pobocze" wpadł do rowu. Najpierw pospadali Ci z dachu, potem sardynki ze środka zaczęły tez wypadać. Ja skorzystałam z chwili i udałam się tam gdzie król chodzi piechotą i kiedy wróciłam autobus był już napakowany i nie było mowy żeby wsiąść przez tylne drzwi. Zostało mi więc okno, które jest dość wysoko a jako ze Tarzanem nie jestem to nie mogłam się do niego wdrapać no więc ci z dachu chwycili mnie za ręce a ci ze środka ciągnęli za nogi. Kiedy już znalazłam 5 cm swojego miejsca nagle wśród drzew zobaczyłam biegnących jakiś ludzi. Pomyślałam biedaki, z nami się nie zabiorą a następny autobus dopiero jutro ale co tam, miałam szczęście ujrzeć ewangelicznego rozmnożenia miejsca i jeszcze 10-a dołączyła do nas siadając okrakiem na oparciach siedzeń.

Na łódce powrotnej było spokojnie, no może jedynie wspomnę o pasażerze(to po polsku?), który korzystając z morza postanowił umyć swoje długie zakurzone włosy polewając się co i raz kubłem zimnej wody ale tu nikt nigdy nie powie :"Panie, co Pan robisz?"

Po tych różnych doświadczeniach myślę, że jak wrócę do Polski to będę się patrzeć jak na kosmitów na wiecznie niezadowolonych rodaków.

Ściskam serdecznie i do niedługiego
Z modlitwa

Elisa Dubicka MWDB

Eliza Dubicka MWDB


Majanga 21.07.2005


Kochani

Pozdrawiam już chyba po raz ostatni z Madagaskaru.

Dziś w Majundze wielka feta, bo przyjechał do nas sam Jacques Chirac. Od miesiąca trwało malowanie trawników, chodników, wylewanie asfaltów, wszyscy uliczni handlarze zostali usunięci. Eh, jak u nas jest pięknie, tylko nie prawdziwie. Gdyby choć tak na chwilkę pan Jacques skręcił na lewo czy prawo to by zobaczył setki blaszaków stających jeden przy drugim i by może się zorientował, że to wcale nie zniszczone garaże tylko domy mieszkalne. Ale dobra, niech żyje w przekonaniu, ze Madagaskar to kilka pięknych kamienic kolonialnych, pozostawionych przez jego przodków. (swoja droga obecnie też zamieszkiwanych przez obcokrajowców ).

Co do moich obecnych zajęć tutaj to mimo zakończenia roku szkolnego ja dalej uczę. Salezjanie co roku w wakacje organizują FY Don Bosco, to rodzaj takich półkolonii. Obecnie mamy 700! dzieciaków ale wszystko jest bardzo sprawnie zorganizowane. Wszyscy przychodzą na 7:30. Najpierw są zabawy, śpiewy tańce (jest ustawiona duża scena i cały czas prowadza je animatorzy), potem jest katecheza w grupach a około 9-ej zaczynaj się zajęcia, na, które wcześniej zapisały się dzieci zgodnie z ich zainteresowaniami; a więc jest wyszywanie, szycie, zajęcia elektryczne, wypalanie w drewnie, robienie nadruków na ubraniach, francuski, włoski i wiele innych.

O 11:15 wszyscy wracamy do domów a 14:30 zaczynają się zabawy sportowe. Cała impreza kończy się 31 lipca ale ja już 27 -ego wyjeżdżam do Ivato bo wszystkie siostry mają tam rekolekcje więc jedziemy razem i po 4ech dniach jadę (a nawet mogę iść) na lotnisko bo to jakieś 300 metrów od domu sióstr.
Na początku myślałam, że w lipcu trochę sobie pozwiedzam ale po pierwsze nie miałam z kim bo Amelii już wróciła do Francji a po drugie nie miałam już za bardzo za co. Ale nie ma tego, złego bo trafiły mi się okazje zobaczenia niesamowitych rzeczy tu w Majundze.

Tydzień temu byłam na 3- dniowym weselu muzułmańsko-sakalwa. Długo by opowiadać więc zostawiam na powrót. W sobotę natomiast uczestniczyłam w obrzędzie obrzezania. Chłopy, cieszta się żeście się w Polsce urodzili, bo to mało przyjemna impreza. Przez pół godziny męczyli tego biednego 3-y latka, który płakał niemiłosiernie a ja razem z nim. Wcześniej wyobrażałam sobie, że obcinają kawałek skórki i po wszystkim a tymczasem oprócz tego kawałka lekarz zdziera nabłonek, który jest dookoła a potem jeszcze wszystko zszywa. Niby wcześniej dał znieczulenie ale mały cały czas na to patrzył i plącząc przeklinał lekarza każąc mu zjeść swoje odchody. Szczerze mówiąc wcale mu się nie dziwie. Najlepsze jednak na koniec; otóż najstarszy wuj dostępuje wielkiego zaszczytu, bo po obrzezaniu zjada obcięty kawałek. W zasadzie to go połyka zagryzając następnie bananem.

Malgasze uważają, że dopóki człowiek żyje nie można pozwolić, żeby jego ciało było wyrzucane, bo na przykład mogłyby je zjeść psy, a to jest wielkie przekleństwo (w ich kulturze pies jest zwierzęciem pogardzanym bo podobno jest towarzyszem szamanów, których oni się boja). Jak im opowiadam, że ja chodzę z moim Chicusiem na spacery to się na mnie patrzą jak na wariata i nawet Ci, którzy po moich opowieściach marzą, żeby przyjechać do Polski zastrzegają :" ale jak będziemy gdzieś szli i ty będziesz ze swoim psem to ja będę daleko od Ciebie bo jak mnie jakiś malgasz zobaczy (no pewnie w takim Chełmie, moim mieście rodzinnym jest ich tysiące) to dla mnie wielki wstyd".

Ot takie malutkie różnice kulturowe. Przed samym obrzezaniem ojciec chłopca bierze talerz, w którym jest kilka monet i woda wymieszana z białą ziemią.

Stawia go przed sobą i zaczyna modlitwę, w której przyzywa przodków prosząc ich o błogosławieństwo. Następnie całą to wodę z ziemią wypija. To dla nich symbol przemijalności; wychodzisz z ziemi i do niej wracasz a monety symbolizują dostatek.

Ja już jestem jedną nogą w Polsce, zaczynam pakowanie i pożegnania. Oj ciężko mi idzie i nie jedna łezka spływa.

Proszę Was o modlitwę o mój szczęśliwy powrót, ja również Was oddaje Panu.
Do niedługiego.

Eliza Dubicka MWDB

Aneta MWDB


Ivato-Madagaskar, 19 września 2004


Witajcie kochani,

Już minęły dwa tygodnie od mojego powrotu na Czerwoną Wyspę, a dopiero co pamiętam, że siedziałam w samolocie i z bijącym sercem wypatrywałam miejsca, które przed miesiącem opuściłam. Jak to będzie znów tam powrócić? Co będę czuła, gdy znów zobaczę ten jakkolwiek kolorowy jednak biedny i jeszcze nie rozwinięty kraj?

Jak będę się czuła po powrocie z naszych europejskich luksusów do folklorystycznej rzeczywistości państwa Mora Mora (powoli, powoli!). I jednocześnie czułam się szczęśliwa, ze tam powracałam, bo brakowało mi moich dzieciaczków rozśpiewanych, ludzi mówiących ci dzień dobry na ulicy, słońca, pięknego niebieskiego nieba, owoców, kwiatów, jazdy po dziurawych drogach i moich siostrzyczek ukochanych. I żebym chyba już więcej nie zadawała sobie pytań.

Zaraz po powrocie wyjechałam na tydzień na wschodnie wybrzeże, zobaczyć piękne plaże, krainę baobabów i tsingy (unikalną formację skalną na świecie).

Najprościej na świecie wyruszyłam z Emmanuelle (Belgijską wolontariuszką, która będzie ze mną mieszkać przez następne 3 miesiące i uczyć dzieci francuskiego) oraz Mauricem, Malgaszem i dobrym przyjacielem, nauczycielem angielskiego w naszej szkole. Zapakowaliśmy torby i stawiliśmy się na dworcu autobusowym o wyznaczonej godzinie. Zajęło oczywiście trochę czasu aż się poupychało wszystkich do autobusu (patrz 2 godziny a autobus to taki mini bus na 14 osób). No i wreszcie ruszyliśmy. Podróż trwała 17 godzin (750km) non-stop z przerwa na siusiu od czasu do czasu i na pół godziny jedzonka. Poza tym to kierowca grzał przez 17 godzin bez odpoczynku (nie pytajcie się mnie jak to robią, nie mam pojęcia, ja po 3 wymiękam). Aby nie zasnąć to słuchał muzyki na cały regulator i zafundował nam przegląd piosenki francuskiej i malgaskiej z jakiegoś ostatniego 20-lecia. Wyczołgiwałam się z autobusu z Morondave (miasto docelowe). Aby dotrzeć do miejsca, na którym nam zależało musieliśmy wypożyczyć jeepa na parę dni, oczywiście z kierowca, bo boją się ze turyści nie poradzą sobie z droga. Wcale im się zresztą nie dziwie.

Wyjechaliśmy rankiem, 14 km za Morondave zaczyna się słynna aleja baobabów, czyli takich fajnych gigantycznych grubaśnych drzewek, które mają po setki lat. Wyglądają naprawdę urokliwie, coś w stylu alei Dębów Bartków po polsku. A potem już tylko polna droga jakieś 300 km przed nami. 3 godziny jazdy i przeprawa przez rzekę na tratwie. Obiad i znów w drogę, która staje się coraz gorsza. Dziury po deszczach sprawiają, że się skacze po całym jeepie. Wreszcie dojeżdżamy do parku Tsingy Bemaraha. Zatrzymujemy się na noc w lokalnej wiosce, aby rano wyruszyć na wspinaczkę po skałach. Idziemy wszyscy do lokalnego baru na kolację, od tej pory chińska zupa będzie moim pokarmem przetrwania. Maurice zamawia ryż z kurczakiem – trzeba czekać aż godzinę. Ciekawe czemu? Zaraz się wszystko wyjaśnia, kiedy słychać ostatnie ryki kurczaka na zapleczu. Siedzimy, więc i czekamy. Właściciel wnosi do sali telewizor i DVD player ?! Okazuje się, że prowadzi także sale kinową dla całej wsi. Czekamy, więc co będzie, i tak mamy godzinę zanim oskubią kurę! Zaczynają się piosenki, najpierw po malgasku, a potem ......nie, tylko nie tutaj.... WESTLIFE kolekcja wideoklipów! Ja i Emmanuelle siadamy pod stołem. W wiosce w dzikim buszu, gdzie, aby dojechać do najbliższego miasta trzeba 7 godzin, a jak się jedzie lokalnym busem to może i tygodnia (zależy jak często wyrusza) dostajemy porcje wideoklipów Westlife! Oglądamy się do tyłu, a tam połowa wioski zagląda przez barierkę i ogląda z nami telewizję.

Rano wyruszamy na wspinaczkę po Wielkich Tsingach, a następnego dnia mamy w planie Małe. Powinno się robić w odwrotnej kolejności, ale oczywiście nie wiadomo, jaka będzie pogoda, więc nie ma co ryzykować.

Co to są te Tsingy? To taka ciekawa formacja skalna, która powstała z koralowca siedzącego sobie pod wodą jak jeszcze Madagaskar był przyłączony do Mozambiku jakieś 160 milionów lat temu. W momencie rozłączenia nastąpiło ... uwaga, nie wiem czy użyję właściwego słówka, bo tłumaczę z francuskiego „załamanie tektoniczne” i taka olbrzymia bryła koralowa wynurzyła się z wody. Ten ogromny kloc koralowy przez lata podlegał erozji w postaci wiatrów i deszczów i wyrzeźbił coś przepięknego. Jest to gigantyczny las skał w postaci szpikulców, coś w postaci noży. Niekończący się gdzie wzrokiem nie sięgnąć. Można się na nie wspinać specjalnymi trasami opracowanymi przez speleologów. Chodziliśmy, więc na dole, w tunelach między skałami i na górze, na wysokości jakieś 50 m przepaści pod nami. Poza tym fantastyczna przyroda, lemury skaczące. No po prostu bajka. Małe Tsingy to to samo tylko w mini wersji, przepaście na jedyne 10-20 m w dół.

Tsingy chronione są przez UNESCO jako światowy zabytek przyrody, co rocznie dociera tu jakieś 2000 cudzoziemców, a naprawdę trzeba chcieć, aby tam dotrzeć, bo droga jest bardzo męcząca. Po naszej wspinaczce wróciliśmy do hotelu, idę do ubikacji, a tam na kiblu siedzi sobie jakby nigdy nic - długaśny wąż. Zwołałam znajomych i narada co robić. Próbujemy szczotką do kibla aby go ruszyć ale nic, tylko jak łypie. Lokale przyszły, też się bały, zatłukły kijem i tak się zakończył jego żywot. Na doprawę w ubikacji obok przeogromniasty pająk. Koloryt lokalny. W rzece, którą się przeprawialiśmy, aby dostać się do Tsingy są krokodyle. Na szczęście to jeszcze sezon suszy, więc nie ma dużo wody i nie dopływają!

Czas wracać. Ruszamy w drogę. Po drodze zatrzymujemy się w wiosce kooperacji Malgasko-Belgijskiej (Emma cała w skowronkach). Prowadzą coś na kształt ośrodka rozwoju terenów rolniczych, kształcą nauczycieli, a jednocześnie goszczą turystów, którzy mają okazję przyjrzeć się życiu lokalnych ludzi z bliska. Proponują nam wycieczkę do Mongrove, czyli takie kanały wodne obrośnięte mini drzewkami, które mają korzenie na wierzchu, gdyż woda tam dopływa i odpływa zgodnie z przypływami. Tymi kanałami płyniemy aż do oceanu. Jest 15.00, wody z jakieś 3 metry, ale podobno około 18.00 będzie już sucho tam, gdzie jesteśmy.

Dopływamy do plaży. Bajka! Ogromna plaża ciągnąca się kilometrami, pusta, ocean cieplutki, fale trochę silne, więc nie wchodzimy za daleko.

Wracamy jeszcze na zachód słońca z baobabami (pocztówkowe zdjęcia, naprawdę przepiękne) i znów w Morondave. Następnego dnia wyruszamy z powrotem, znów 17 godzin jazdy tyle, że tym razem kierowcą bez muzyki za to maniak prędkości. Cały dzień odpoczynku i zaczyna się szkoła.

W tym roku uczę wszystkich, ale tylko jednego przedmiotu – Marketingu więc jestem w skowronkach bo to moja pasja przecież. Zaczyna się ostro, bo w poniedziałek od rana do wieczora zajęcia. Dzieciaki szczęśliwe, że mnie widzą, ja też..

Naprawdę czuję się szczęśliwa że znów tu jestem. i jak widzę ich radosne buźki, mówiące do mnie po francusku albo niektóre po angielsku, to jestem w niebie że nauka nie poszła na marne. Cóż, że to tylko na następne 4 miesiące, myślę, że uda nam się wiele zrobić razem.

Jest też dużo wolontariuszy tym razem, Francuzi, Belgowie i przyjedzie jeszcze jedna Polka.

Ściskam was wszystkich serdecznie, tęsknię za wami.
Buziaki
Z Bogiem

Aneta MWDB