Dotknięcie światła

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 26.09.2008 12:49

Patrzę na te dziewczyny, które przychodzą do zakonu często z całą listą oczekiwań i nadziei wobec wspólnoty, Pana Boga, z nienazwanymi pragnieniami, a jednocześnie z przeróżnymi hamulcami. Oto los człowieka! Ecce Homo. Los wyznaczony przez jakąś Nadzieję w krzyżu mającą początek.

Dotknięcie światła S. Lidia przed kościołem i Zakładem Psychiatrycznym w Śremie

„Jan Paweł II w homilii na odsłonięcie »Sądu Ostatecznego« Michała Anioła - po zabiegach konserwatorskich, powiedział między innymi: Jeżeli wobec ścian Kaplicy Sykstyńskiej stajemy jak oślepieni... to równocześnie rozumiemy, że cała ta wizja jest dogłębnie przenikniona jednym światłem, jedną artystyczna logiką: jest to światło wiary i logika tej wiary.(...) w miarę jak światło wiary pozwalało Adamowi Chmielowskiemu przemieniać się w Brata Alberta - nieubłaganą logiką tej wiary - był wybór, jakiego dokonał” - Stanisław Rodziński: „Święty Brat Albert - malarz”.

- Ja rzeźbię z gliny, pani też będzie robiła mój portret, tylko nie rzeźbiarski, ale w słowie - siostra Lidia odgarnia czarny welon na plecy jak długie włosy. Błyska flesz w aparacie Tomka, tak że przez chwilę nie można patrzeć, ale siostra nie mruży oczu. - Pan też nas portretuje - dodaje. - Tak sobie nawzajem robimy portrety.

Jest po wpół do drugiej, czas po modlitwie wspólnej trzech sióstr albertynek pracujących w Zakładzie Pielęgnacyjno-Opiekuńczym dla Psychicznie Chorych w Śremie koło Poznania. Przez drzwi oddzielające rozmównicę od drugiego oddziału słychać piski i krzyki chorych kobiet.

- Zacznijmy od początku...
- Od stworzenia świata? - słyszę śmiech.
- Od stworzenia świata siostry.
Już w szkole podstawowej w rodzinnym Lisewie na Pomorzu nauczyciele zauważyli, że ma zdolności plastyczne. Lubiła malować ludzkie twarze. Portret naukowca, twarz dziewczyny patrzącej przez okno, tłum ludzi o wyrazistych rysach. Skąd mogła wtedy wiedzieć, że w 2002 roku Ojciec Święty każe wiernym „wpatrywać się w oblicze Chrystusa”, Boga-człowieka. Ale już w tamtym czasie, może nie w pełni świadomie, w każdym portretowanym dostrzegała jakąś godność.

- Zawsze wierzyłam w ludzi, w jakieś światło w nich, które i dla mnie będzie drogą - mówi. Odkąd pamięta zachwycała się Diego Velázquezem, hiszpańskim malarzem nadwornym. W każdej namalowanej przez niego postaci było coś szlachetnego. Wybrała liceum plastyczne. Zaczął się czas poszukiwania, buntu, poznawanie środowiska artystycznego. Praca w dekoratorni, potem studia w Toruniu na Wydziale Sztuk Pięknych pod kierunkiem prof. Andrzeja Wojciechowskiego. Z pasją fotografowała. Głównie drzewa. Do dziś nie może się nadziwić, że korzenie rosną w ziemi, a podobne do nich konary - w powietrzu; jak cudownie każde drzewo łączy te dwie rzeczywistości potrzebne do wzrostu.

- Przyglądanie się przyrodzie to dobra szkoła - mówi. - Czasem stajemy wobec niej w przestrachu, ale to tak, jak z tajemnicą sakramentu pokuty i pojednania, jest zarazem misterium fascinosum i misterium tremendum - tajemnicą fascynującą i przerażającą. Ale tak jest chyba cały ten świat zbudowany? - zastanawia się. W dzieciństwie lubiła burzę, za to, że człowiek nie może jej poskromić. Biegała wśród piorunów, nie zważając na ryzyko.

- Czy ryzykowne było też pójście do zakonu?
- Naruszałam normy panujące w moim środowisku, to było dla niego „stracone życie” - stwierdza. Tata już nie żył, mama spodziewała się, że córka, najmłodsza z piątki dzieci, będzie się nią opiekować na starość. To przyszło nagle, nie była wcale blisko Kościoła. Chodziła na Mszę w niedzielę dla świętego spokoju, żeby się jej nikt nie czepiał. Każde spotkanie z osobą w habicie lub sutannie było dla niej znakiem zapytania. Nie umiała z nimi nawiązać kontaktu. Któregoś dnia ciekawa, jak w samotności brzmi Słowo Boże, słyszane dotąd z ust księdza w kościele, sięgnęła po Ewangelię.

- I wtedy spotkałam się ze wzrokiem Boga, który jest światłem - mówi. - Światła nie widać, ale dzięki niemu wszystko widać. Ono pozwala żyć bezpiecznie. To jest po ludzku nie do zrozumienia. Nie ma odpowiedzi na wszystkie pytania, całe życie żyje się pytaniami, ale jest punkt odniesienia. Światło mnie dotknęło i chciałam temu dać wyraz.
Przerwała studia na trzecim roku i wstąpiła do zakonu sióstr albertynek. Była przekonana, że to koniec z malowaniem, początek innego życia, przecież zgromadzenie zostało powołane do służenia drugiemu człowiekowi.

- Malowanie to ogromny trud, a obcowanie z człowiekiem - wielka radość - wtedy była tego pewna.
Adama Chmielowskiego nazywa bratnią duszą.
- Też rzucił malowanie, wybrał wolność, tracąc swoją pozycję społeczną, status materialny, przyjaciół, dobre imię, wszystko. Nie chciał zakładać zgromadzenia, nie myślał o życiu zakonnym, był wolny od konwencji, reguł. Regułą była mu Ewangelia. „Sztuka nie Bóg, nie można jej duszy poświęcić” - notował. A kiedy młoda pisarka Pia Górska spytała, jak się rozliczy przed Bogiem z talentów, odparł: „Gdybym miał dwie dusze, to bym jedną poświęcił ubogim, a drugą sztuce, ale mam jedną, muszę wybrać co ważniejsze”.

Siostra Lidia dobrze szyła i gotowała. Kiedyś jednak ktoś zobaczył, jak w czasie wolnym robiła szkice w parku, którejś siostrze pokazała kopię portretu brata Alberta... I tak malowanie wróciło. To był czas beatyfikacji założyciela zakonu. Projektowała okładki książek o nim, znaczki okolicznościowe, plakaty, a przede wszystkim malowała kopie. Kilkadziesiąt kopii Brata Alberta przytulającego wystraszone dziecko pędzla Leona Wyczółkowskiego i kilkadziesiąt obrazów „Ecce homo”.
- Kontakt z tym obrazem to była jakby moja formacja duchowa - wyznaje.

- Im dłużej go malowałam, tym bardziej wchodziłam w jego klimat. Tworzyłam go na płótnie, a on kształtował mnie. To chwila, kiedy Piłat, wskazując na Jezusa, mówi do tłumów: „Oto Człowiek”, a Chrystus, który jawił mi się jako światło, stoi prawie w ciemności, ledwie Go widać, trzeba podejść bliżej, żeby zobaczyć twarz. Tak jest też z biedą tego zakładu psychiatrycznego, z daleka jej nie widać, trzeba tu wejść.

Kiedy inne siostry szyły, gotowały, prały, pracowały jako pielęgniarki, ona znów po przerwie zaczęła stawać przy sztalugach.

I jeden po drugim powstawały obrazy. Zawsze to było jakby malowanie od nowa, rozświetlanie końcem pędzla twarzy, którą za chwilę musiał ogarnąć mrok. Robiła przerwy na regulaminową modlitwę i wspólnotowe zajęcia. To przeszkadzało w pracy, ale ćwiczyło dyscyplinę, uczyło pokory. Przecież przyszła tu, żeby zrezygnować ze sztuki, wybierać wolę Boga, wspólnoty, żyć nie po swojemu. Sama zaproponowała, że namaluje obraz kanonizacyjny Brata Alberta. Format 3,90 m na 2,60 m, trzeba było pracować stojąc na drabinie. Ubrany w brązowy, przewiązany skromnym, franciszkańskim sznurem habit, starszy mężczyzna przełamuje chleb, pod nogami kostki bruku, jak kamienne bochenki, a wokół żebrzący unoszą w górę otwarte dłonie. W tle widać zarys Wawelu i Chrystusa z „Ecce Homo”, którego rysy znała prawie na pamięć. (Obraz znajduje się w kaplicy domu zakonnego albertynek w Igołomi koło Krakowa, rodzinnej miejscowości Brata Alberta).

Dwa dni przed kanonizacją zaczęła gorzej widzieć na prawe oko. Jakby zmęczyło się nieustannym wpatrywaniem się w święte twarze, bo przecież patrzenie na zwykłych ludzi nie wymaga aż takiego skupienia. Ciemna plama w polu widzenia coraz bardziej dokuczała. W Rzymie okulista pocieszał ją, żeby nie płakała, dał krople i tabletki. Po powrocie, w klinice w Poznaniu, usłyszała: odwarstwienie i dziura w siatkówce. Zakazano wysiłku, czytania i definitywnie - malowania. Z nadzieją poddała się pierwszemu zabiegowi, potem drugiemu i trzeciemu...

Kiedy wszystkie próby ratowania oka okazały się daremne, zrezygnowałam z jakichś innych starań - mówi. - Teraz drugim okiem, ze słabą, zwyrodniałą siatkówką, widzę zdeformowany i zamglony obraz, i to dopiero z bardzo bliska. Proces chorobowy nieustannie postępuje. Okulistka mówi, że to moje patrzenie to bańka na wodzie, za chwilę może być ciemno.

W 1996 r. przyznano jej rentę z powodu pierwszej grupy inwalidztwa. Mimo to starała się żyć normalnie. Przez cztery lata kierowała wspólnotą w Niegosławiu w Puszczy Noteckiej. Siostry opiekowały się obłożnie chorymi, pomagały wiejskim rodzinom, zajmowały się młodzieżą. A siostra Lidia uwielbia przebywać z młodymi, zresztą słychać to w jej śmiechu, wysokim, dziewczęcym. Teraz jest w Śremie. Pracuje tu jako wolontariuszka w zakładzie psychiatrycznym, jest zakrystianką w kościele Matki Bożej Wniebowziętej (niedużym, przyrośniętym do zakładu), czasem siostrom gotuje, piecze ciasta. Już wie, że niebawem będzie się musiała przenieść do Opalenicy, pomagać w katechizacji.

- Trudno przyzwyczajam się do nowych miejsc - wyjawia. - Ale te stałe przenosiny w ciągu dwudziestu lat życia zakonnego to takie ćwiczenia w umieraniu. Może łatwiej będzie odchodzić, kiedy się żegnało z niejedną ziemią.

Tu, w Śremie, przeżyła kryzys.
- W zetknięciu z chorobami psychicznymi ta moja niedyspozycja sprawiła, że zaczęłam się wycofywać z życia - przyznaje. - To wiązało się też z wiekiem, mam 45 lat, czułam, że jakiś etap się skończył, trzeba coś zacząć od nowa.

Odsunęła się, bo za wszystkim nie może nadążyć i potrzebuje więcej ciszy. Mówi, że otrzymała „powołanie w powołaniu”, powołanie do życia zakonnego, i w samej wspólnocie - powołanie do bycia na marginesie. Kiedyś zastanowiły ją słowa z poematu Karola Wojtyły: „On jest samotny, cóż mnie może uczynić do Niego bardziej podobnym? Ach, odejść od wszystkiego, zostawić wszystko, żeby być bardziej w sobie. Wówczas będę najbliżej Ciebie”. Dziś uczy się umiejętności bycia samotną. Pomogły jej wyjazdy do Ośrodka dla Ociemniałych w Laskach. Zadał je za pokutę ksiądz na spowiedzi. Tam przestała się buntować przeciw chorobie, nazywa ją „zadanym zadaniem, z którym nie umie żyć”. Nowo poznani ludzie uczą ją, że życie niewidzącego jest trudne, ale nie mniej piękne.

- W Laskach spotkałam ociemniałych chodzących godnie, z podniesioną głową, jakby widzieli więcej niż to, co mają pod nogami, jakby patrzyli poza horyzont - opowiada. - Kiedyś czytałam dużo Mertona, w rozważaniach o „Obłoku niewiedzy” pisał, że Boga spotyka się w nieświadomości, w ciemności.
Siostra Lidia od jakiegoś czasu wysyła listy nagrane na taśmę magnetofonową. I „czyta” nagrane książki. Właśnie w Laskach odkryła rzeźbienie, dlatego teraz słucha biografii Augusta Rodina „Nagi przyszedłem”.
- Zarzucano mu, że rzeźbił dużo nagości, a przecież ziemia, ogień są nagie, tylko człowiek się ubiera - mówi. - Gdyby sobie wyobrazić ludzi odartych z szat, jakie by to było zaskoczenie.

- A co ze wstydem? - pytam.
- Nie wstydzimy się patrząc na nagie rzeźby... - śmieje się siostra. - Wierzę, że Rodin miał wiele pobożności do materii, świata, piękna. A to dużo znaczy. Teraz mam czas o tym myśleć. Zajmuję się chorymi, którzy nie mają pojęcia o czytaniu i pisaniu, a co dopiero o sztuce przez duże „S”. A jednak to są ludzie, i sami tworzą - obrazy, witraże, gobeliny, i ta sztuka ich leczy.