Nie chcieli takiego Mesjasza

Rozmowa z ojcem Adamem Piecuchem, paulinem

publikacja 28.07.2006 13:48

Gdyby nie to uderzenie, upokorzenie, nie miałbym tak osobistej relacji z Bogiem. Nie ja jestem tu najważniejszy.

Nie chcieli takiego Mesjasza ojciec Adam Piecuch

Marcin Jakimowicz: Czy czuł się kiedyś Ojciec opuszczony przez Boga? Krzyczał ojciec, a tu cisza, pustka...
O. Adam Piecuch: – Nie przypominam sobie takiego stanu. Bardziej uświadamiam sobie inny: miałem w sobie tyle nienawiści, że czułem, że nie mogę z Nim rozmawiać. To ja Go opuszczałem, nie On mnie. Bo nie chciałem zrezygnować z nienawiści, uprzedzeń. To było najgorsze doświadczenie mojego życia.

W chwilach takiej ciemności pojawia się od razu pokusa: Bóg nie chce ze mną rozmawiać, brzydzi się mną, jest ostatnią osobą, do której mogę się zwrócić...
– Tak. Ja jestem zakonnikiem. Nie sposób żyć przez kilka godzin bez kontaktu z Bogiem, co chwilkę są modlitwy. A Bóg jest jedyną Osobą, do której ma odniesienie wszystko, co robię. Ale w chwili ciemności jest pokusa: nie będę wysłuchany, „nie załatwię” z Bogiem tej sprawy. Przeżywałem też poczucie przekreślenia siebie.

„Czemuś mnie opuścił?”. Skąd u Jezusa tak dramatyczny krzyk?
– Gdy szukałem w Starym Przymierzu najbardziej smutnego miejsca, najbardziej rozpaczliwej sytuacji, utknąłem na Psalmie 22: „Boże mój, czemuś mnie opuścił? Wołam przez dzień, a nie odpowiadasz, wołam nocą, a nie zaznaję spokoju”. Przerażające. Ale jeśli słyszę ten sam krzyk w ustach Jezusa, to nabiera on całkowicie nowego wymiaru. Staje się niewiarygodną odwrotnością najgorszej rozpaczy.

To musiało być trzęsienie ziemi dla stojących pod krzyżem. Jak tu zachować wiarę w Mistrza, który przez całe życie był „jedno z Ojcem”, a teraz jest przez Niego opuszczony?
– My mamy swoiste podejście do Chrystusa. Żydzi nie mogli uwierzyć, że jest on Synem Bożym, a my nie potrafimy uwierzyć, że był On człowiekiem. Dla nich to było oczywiste: słaby, zdenerwowany, głodny, zmęczony, płaczący, zdziwiony. On sam mówił o sobie: Syn Człowieczy. Ale kiedy Piotrowi zostaje objawiona tajemnica: – to jest Mesjasz, zaczynają się schodki. Bo takiego mesjasza... nie chciał nikt. Nikt Go nie zaakceptował. Do samego końca. Apostołowie odchodzą, uczniowie uciekają. To są Żydzi. Mają w rękach Torę, modlą się jej słowami, znają je na pamięć. Czekają na mesjasza. A tu skazaniec umierający poza miastem, wykrzykujący w niebo słowa psalmu: – Boże, czemuś mnie opuścił? Modlący się jak największy grzesznik, oddalony przez swe czyny od Boga. On nie udawał! To był wyraz osamotnienia, rozpaczy. Tu nie ma pretensji, jest sama żywa rozpacz. Ale, co najważniejsze, gdy Jezus wszedł w ten stan, przemienił go, uświęcił. I odtąd jest to stan wielkiej bliskości. Jezus wszedł w taką sytuację, więc i ja mogę w niej spotkać Boga.

Opowiadał mi znajomy: gdy byłem mały, opuścił nas ojciec. Nie potrafiłem mu tego przez lata wybaczyć. Gdy kiedyś usłyszałem słowa: „Czemuś mnie opuścił?”, rozpłakałem się. Zrozumiałem, że w takiej samej sytuacji był Jezus. Czuł się opuszczony przez własnego Ojca. Chłopak przebaczył. Więcej. Powiedział mi: A może to ze względu na mnie Jezus wołał z krzyża?
– Nie ma już takiego zła, opuszczenia, dramatu, które byłoby poza Jezusem Chrystusem! To jest rzecz absolutnie gorsząca. Człowiek może być odrzucony przez najbliższych, krewnych, znajomych. Więcej: on musi być odrzucony! Zetknąłem się z młodym małżeństwem, które komuś żyrowało jakąś sporą sumę. Zostali oszukani. I całe życie przekreślone: ogromne długi, procenty, ojciec przynoszący do domu grosze, bo resztę zabiera państwo. Stał się dla rodziny ciężarem, dla znajomych naiwniakiem. Kto by chciał mieć takiego męża, syna, ojca? Ale chwileczkę: jeżeli o wiele bardziej zażyrował za mnie Jezus Chrystus? Jeśli stanął w sytuacji totalnego odrzucenia, to wszystko nabiera innej perspektywy. Twój Bóg przyznaje się do ciebie. A ty? Uciekasz od krzyża, od zła, tuszujesz grzech, składasz rączki, żeby podejść „z twarzą” do Pana Boga. A to nie tak! Nie uciekajmy od swojego krzyża, nie tuszujmy grzechu, nie udawajmy, że go nie ma, nie grajmy pobożnych! Miałem łaskę, że często spotykałem się z Janem Pawłem II i dzięki temu mogę uwierzyć świętym, że pisali prawdę. Opuszczenie było ich udziałem. Wszystkich, co do jednego.

Nie ma innej drogi? Tylko odrzucenie?
– Jasne, można zakrzyknąć: mam lepszą drogę do Pana Boga niż Jezus Chrystus! Bez osamotnienia, cierpienia, bólu. Coś mi to przypomina. Modlitwa w Ogrójcu. Tak straszna, że aż do krwi. Może w sercu Jezusa tryskała ogromna chęć życia? Nie wiem. Wiem, jak potwornie się zmagał, by przyjąć wolę Ojca. A co było tą wolą? Krzyż. I tu już rozmijamy się z naszą pobożnością. Nawet sam zakochany w Mistrzu Piotr kręci głową: Niech Cię Bóg broni, nigdy to na Ciebie nie przyjdzie. I co słyszy? Zejdź mi, diable, z oczu! Myślisz o tym, co ludzkie, chcesz uciec od krzyża, jak każdy. A to w krzyżu jest zbawienie. To nie była przyjemna pogawędka.

A jak tu nie uciekać od swojego grzechu?
– A jak święty Paweł mógł powiedzieć, że Bóg uczynił Jezusa... grzechem? „Bóg dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu”, a człowiek chciałby udawać przed Bogiem pobożnego, chciałby Mu udowodnić, że nie jest taki zły. I wypowiada słowa, które prowadzą wprost do ateizmu: Chrystus za mnie nie musiał umrzeć. Krzyż to nie jest prawda o mnie

Nie mam się z czego spowiadać...
– Właśnie! A Bóg sam staje się twoim grzechem i idzie na śmierć. Nie ucieka. Wchodzi nawet w stan opuszczenia przez Ojca.

A Ojciec nie ucieka? Kto chce być poniżony, stracić dobre imię?
– Ja napisałem sobie ostatnio na kartce przy łóżku jedną, jedyną prośbę: „Żebym nigdy nie zwątpił w Bożą miłość”, w to, że On kocha mnie w sposób niewyobrażalny.

Przychodzi cierpienie. Czy Ojciec oskarża o nie Boga? Czy nie pyta: dlaczego ja? Czy jestem jakimś królikiem doświadczalnym?
– Reaguję wielką złością. Ale nie odnoszę jej do Pana Boga. Dawniej czułem niepokój nawet w największej radości. Bałem się, że ona zaraz się skończy. Pytałem: dajesz mi taką niewinną radość, więc pewnie zaraz spotka mnie krzyż. Tak myślałem. Ale przestawiło mi się. Dziś wiem, że nawet jeśli spotka mnie najgorsza sytuacja, to widocznie jest mi ona potrzebna. Krzyż nigdy nie jest bez sensu. Skoro wziął go sam Jezus? Skoro nawet On czuł się odrzucony przez Boga i wyszło to na dobre, nie mogę reagować na krzyż alergicznie. Wiem, że On przyznaje się do mojego krzyża, a nie do moich wzniosłych uniesień. Bo takie uniesienie mogę znacznie łatwiej zdobyć w innych religiach. Mogę nawet lewitować. To nie ja znalazłem Boga. To On mnie znalazł, i to w miejscu, od którego przez całe życie uciekałem. Chrystus przyznaje się do mojego odrzucenia, potępienia, do stanu gdy widzę, że nie mam już po ludzku u Boga żadnych szans. On się do tego przyznaje!

Studio telewizyjne po katastrofie w Katowicach. Ludzie mówią: Nie mieszajmy w nią Boga. A Ojciec mówi: Kto jest winien? Oczywiście Pan Bóg...
– Tak. Bo On posłał w śmierć nawet swojego Syna. I dlatego wierzę, że w śmierci mogę spotkać samego Chrystusa. W Nowym Testamencie nie ma ani jednego słowa tragedia. Nie ma miejsca na to słowo, bo dla święcie wierzącego chrześcijanina jest ono nieprawdą. Tragedia nie istnieje. Skoro Bóg przyznaje się do mnie grzesznego, to przyznaje się też do kogoś, kim ja pomiatam, kogo poniżam. Paweł usłyszał: Dlaczego mnie prześladujesz? Kto jesteś, Panie? Dlaczego mnie prześladujesz? Nie jestem ideą błąkającą się po niebie, utożsamiam się z tymi, których niszczysz i wsadzasz do więzień. Odtąd, gdy Paweł zobaczył chrześcijanina, widział w nim Chrystusa. Nieważne, czy był to człowiek mądry, dobry, głupi, niepełnosprawny. To Chrystus. Bóg, patrząc na mnie, widzi swojego Syna. I mogę spotkać się z łajdakiem, zabójcą, bo wiem, że Bóg Ojciec szepcze: To moje dziecko. Pamiętam z dzieciństwa, jak ogromnym zgorszeniem było to, że jeden z katów Oświęcimia poprosił przed egzekucją o spowiedź i... dostał rozgrzeszenie.

Ale ja nie jestem katem Oświęcimia. Tamten zasłużył na szubienicę, ale ja?
– Matka Teresa po odebraniu Nagrody Nobla otrzymała przywilej – mogła wejść do celi śmierci, w której skazańcy czekali w kolejce na krzesło elektryczne. Rozmawiała z nimi, a potem zrobiła coś wstrząsającego. Odwróciła się do strażników więziennych i powiedziała: Słuchajcie, panowie. Cokolwiek zrobicie jednemu z tych więźniów, zrobicie samemu Bogu. Tylko tyle. I poszła.
Albo męka Jezusa jest prawdą o mnie i mogę to udowodnić, albo niewiele mam wspólnego z tym przedsiębiorstwem z krzyżem na dachu. I chodzę na Msze jak do sklepu. Wypełniam obowiązki jak w urzędzie. Jestem lojalny. Krzyż jest prawdą o mnie, o moich grzechach. Skoro Bóg wybaczył mi zdradę, to jak mógłbym milczeć? To jest wyznanie wiary.

Przerobił to Ojciec na własnej skórze?
– Tak. Nigdy nie miałem problemu ze swym powołaniem. Wiedziałem, że będę kapłanem i robiłem wszystko, by być dobrym księdzem. Tylko o tym myślałem. I nagle wszystko się zawaliło: nie zostałem dopuszczony do święceń. Jak to przeżywałem! A moja rodzina? Dziś jestem pewny, że to odłożenie święceń było uzasadnione.

Myśl o kapłaństwie stała się bożkiem?
– Pewnie tak. Gdyby nie to uderzenie, upokorzenie, nie miałbym tak osobistej relacji z Bogiem. Nie ja jestem tu najważniejszy. Co myślałem, gdy zostałem przeniesiony z Jasnej Góry do innego klasztoru? Przecież ja tam tyle zrobiłem, harowałem, odprawiałem Msze, godzinami spowiadałem, a przełożeni to powinni dbać tylko o to, żebym się im nie przeziębił. Dzięki tym doświadczeniom wiem, kim jestem. Nie dzielę ludzi na dobrych i złych. Nie walczę ze złem, walczę o dobro. Wiem, że w opuszczeniu można spotkać Boga. Nawet uderzenie w człowieka, który ma poczucie niewinności, jest wartościowe. Dopiero wtedy widzi się bliskość Chrystusa.