Pogoda dla biedaków

Dominik Jabs

publikacja 16.03.2009 12:26

Jak walczyć z biedą i bezrobociem? Członkowie i pracownicy katolickiej wspólnoty „Chleb życia” podjęli taką próbę. Muszą radzić sobie sami i… liczyć na serce innych.

Pogoda dla biedaków

Mijamy Ostrowiec Świętokrzyski. W Opatowie skręcamy w boczną wyboistą drogę. Po chwili znika regularna zabudowa i wydaje się, że cywilizacja również. Aż po horyzont łagodne wzniesienia pokryte śniegiem. Gdzieniegdzie drzewa. W krzakach figurka Matki Bożej, a tuż za nią skręcamy w jeszcze mizerniejszą dróżkę, wiodącą do kilku zabudowań. Jednak ktoś tu mieszka… Na podwórzu przed domem wspólnoty panuje ruch. Ktoś ciągle przechodzi, rzadko z pustymi rękami, zatrzymuje się, rozmawia z innymi, ale nie są to ploteczki sąsiadek, tylko część pracy, a tej jest dużo. Choćby przy zwierzętach. Krzysiek, którego poznałem w czasie obiadu, prowadzi nas do królików. – Mamy tu trzy rasy: białe polskie popielniańskie, mieszańce i jednego nowozelandczyka.

To typowa mięsna rasa. Nazywa się Misiek, ma gęste futro i waży ok. 10 kg – mówi ze znawstwem. Idziemy obejrzeć kury zielononóżki. – To rzadka rasa. Jajka tych kur mają małą zawartość cholesterolu – opowiada Krzysiek. Ma 21 lat. W Zochcinie jest już drugi rok. Podobnie jak jego dwóm kolegom ze wspólnoty, życie nie ułożyło mu się najlepiej. Rodzice rozwiedzeni, ojciec alkoholik, a on, chcąc zwrócić na siebie uwagę, zaczął brać narkotyki. Trafił tu, bo postanowił zerwać z nałogiem. Został naszym przewodnikiem po okolicy. Chcemy pojechać do położonych kilkanaście kilometrów stąd Jankowic.

Nie święci garnki lepią
Wchodzimy do tutejszej stolarni. Uderza zapach lakieru i świeżo ciętego drewna. Piła tarczowa robi mnóstwo hałasu, gdy Tomasz Lenart przepuszcza przez nią kilkumetrowej długości deskę. – Cementownia w Ożarowie i huta w Ostrowcu to chyba jedyne większe zakłady, które mogą dać pracę. Pozostałe, mniejsze, zatrudniają jedną, dwie osoby, i tyle…

W tej stolarni mamy 5 pracowników – opowiada Radosław Flisek, szef stolarni, jednego z kilku przedsięwzięć siostry Małgorzaty Chmielewskiej, przełożonej polskiej prowincji wspólnoty „Chleb życia”, która mieszka z ubogimi w Zochcinie. – Siostra stawiała kaplicę dla wspólnoty, szukała stolarza i znalazła mnie. Wcześniej miałem nawet własny warsztat, ale trochę nie szedł interes. Gdyby nie ten zakład, nic by mnie nie trzymało w Jankowicach. Tu poznałem żonę i mamy już dziecko – mówi Flisek.

Jest zdecydowanym, młodym, energicznym mężczyzną, lubi pracę w drewnie, podobnie jak jego współpracownik Rafał Majkut. On również ma rodzinę. Pół roku pracował w Anglii, ale wrócił. – Pieniądze to nie wszystko – mówi. Pytam o największe marzenie. – Własna stolarnia – odpowiada z błyskiem w oczach.

Powoli przedzieramy się do wyjścia. W niewielkim pomieszczeniu stłoczone maszyny, na środku czeka na wykończenie psia buda, okno, drewniane futryny. Gotowa do odbioru stoi skrzynia posagowa. Ktoś zamówił taki prezent ślubny w stylu retro. Za chwilę skrzynię wypełnią stylizowane tkaniny, bo kilkanaście metrów od stolarni znajduje się szwalnia. Również działa w ramach wspólnoty. Daje pracę ośmiu kobietom. Przy turkocie maszyn do szycia Lidia Śledź pokazuje, co włoży do skrzyni. – To będą obrusy, serwetki, bielizna pościelowa, szlafroczek koronkowy z falbankami, koszula nocna, też z koronkami, i czepek. Dla panów również koszula, a do niej szlafmyca. Pani Lidia ma dwoje dzieci. Mąż również pracuje. To zwiększa szanse, by ich potomstwo mogło dalej się uczyć. W tym regionie nie każde dziecko ma to szczęście.

Spiżarnia prababuni
Żegnamy Jankowice. Wraz z Krzyśkiem wracamy do samochodu. W Zochcinie czeka jeszcze jedna manufaktura siostry Chmielewskiej, przetwórnia owoców i warzyw. W drodze powrotnej Krzysiek zdradza nam swoją pasję – historię, zwłaszcza dotyczącą Gór Świętokrzyskich i działającego tu w czasie II wojny światowej oddziału Armii Krajowej. – Bardzo lubię czytać. Pochłaniam książki. W Opatowie i Ożarowie mamy świetne biblioteki. Teraz czytam Agatę Christie – śmieje się. A my właśnie przegapiliśmy drogę na Zochcin, musimy zawracać. – Jak tu przyjechałem, to z myślą, że będę tu trzy miesiące, ale zakochałem się w Górach Świętokrzyskich i chyba zostanę. Tu nie ma brzydkich pór roku, lubię wracać do Zochcina. Tu jest mój dom… – mówi, zaskakując, bo nie wygląda na sentymentalnego faceta.

W zochcińskiej przetwórni unosi się słodki zapach smażonych jabłek. Zupełnie jak u mojej babci na wsi. Zbliża się godz. 16.00 i praca już prawie skończona. Jolanta Baka sprząta po całym dniu. Nie widać jednak zmęczenia na jej twarzy. Chętnie rozmawia ze mną, pozuje fotoreporterowi. – W tamtym roku zrobiliśmy 15 tys. słoików, a i to za mało. Niektóre słoiki się kończą – mówi. Przetwórnia to trzy duże pomieszczenia wyłożone kafelkami. W głównej części stoi wielka kuchnia, w której pali się drewnem. Pod oknem czeka kolejny transport marmolady z orzechami, dżemu z moreli, śliwek czy gruszek w occie. Są tu też produkowane ogórki w musztardzie, papryka na miodzie, jarzębina na miodzie i jedyny w swoim rodzaju, nagrodzony nawet, ser jabłkowy, też z dodatkiem miodu. – Te przetwory to powstają z przepisów ze starych książek kucharskich, do których dotarła siostra – mówi pani Baka.

Mówią do niej „Gosia”
Przy domu wspólnoty kręcimy się obok wybiegu dla owiec. Krzysiek wchodzi do obórki i wyprowadza beczące towarzystwo. Widzimy jednak, że nie są skazane tylko na siebie. Pośród nich czworo pupili siostry Chmielewskiej: koza Prezes, lama Kusko, osioł Kacper i wietnamska świnka Teodor. Zastanawiam się, czy zdążymy porozmawiać z siostrą. – To chodząca instytucja – mówi Krzysiek. – Ciągle gdzieś jeździ, ciągle w ruchu. Musi nad tym wszystkim panować. Jest twarda, ale sprawiedliwa i ma mnóstwo cierpliwości, zwłaszcza do mnie – podkreśla z uśmiechem.

„Dziadek” Henryk, najstarszy mieszkaniec domu w Zochcinie, przygotowuje nam herbatę. Na co dzień pracuje w kuchni. Do wspólnoty trafił kilkanaście lat temu. Był bezdomny. – Mam syna w Hamburgu, córkę w Toronto i żonę w Szwajcarii… – wyznaje i już nawet nie pytam, jak to się stało, że stracił dom.

Wspólnota „Chleb życia”, która powstała we Francji w latach 70., zajmuje się przede wszystkim bezdomnymi, ale także ludźmi ubogimi w szerokim znaczeniu tego słowa. W Warszawie ma cztery domy, w Górach Świętokrzyskich trzy.

Muszę być twarda
– W 1998 r. kupiliśmy tę posesję. Była tu tylko stara chałupa. Z czasem stanął murowany dom, kaplica i kilka innych niezbędnych zabudowań, wszystko rękami naszych mieszkańców i przy wsparciu wielu życzliwych osób – opowiada siostra Chmielewska. – Zaczęli przychodzić do nas ludzie z prośbą, by dać im pracę. Byli przekonani, że możemy im pomóc, skoro pomagamy innym. Sami jesteśmy biedni, ale postanowiliśmy odpowiedzieć na te prośby.

Spróbowaliśmy w Jankowicach, gdzie mamy dom dla bezdomnych. Zrobiliśmy tam stolarnię i szwalnię. Pracę dostało kilkanaście osób mieszkających w okolicy. To tylko tak prosto brzmi, musieliśmy przecież znaleźć sponsorów, ktoś musiał w nas uwierzyć, ale przede wszystkim ci ludzie, którym dawaliśmy pracę, musieli uwierzyć w siebie, bo czuli się wykluczeni z życia społecznego, żyli w dużej mierze na marginesie społecznym. Wiele osób zaczęło chodzić nawet do kościoła, odkąd tu pracują. Niektóre rodziny zostało rozbite, bo tata lub mama wyjechali do pracy za granicą i tam ułożyli sobie życie na nowo…

Zaczęliśmy organizować różne kursy, zresztą do dzisiaj stolarnia przyjmuje stażystów, bo to świetny sposób na zdobycie zawodu. Szwalnię wymyśliła moja współsiostra, Tamara Kwarcińska, która zresztą nie miała pojęcia o szyciu. Najważniejsze jednak, że trafiliśmy w niszę na rynku. Nasze wyroby są nagradzane, biorą udział w targach. Są drogie, ale biedny na biednym się nie wzbogaci, są odbiorcy.

W Warszawie, przy Nowogrodzkiej 8, otworzyliśmy sklep z tymi produktami. Od ok. 2 lat działa przetwórnia, to kolejne miejsca pracy. Założyliśmy fundację „Domy Wspólnoty Chleb Życia”, która czuwa nad zakładami. W Jankowicach budujemy halę, gdzie przeniosą się stolarze i szwaczki, bo brakuje już miejsca. Mamy fundusz stypendialny dla młodzieży, wspieramy 500 dzieci, by pokonać bariery edukacyjne – wyjaśnia siostra.

Jednak przez większość naszej rozmowy przewijało się rozżalenie, że państwo nie ułatwia niesienia pomocy. Urząd pracy, z którym współpracuje fundacja, nie może rozdzielić przyznanych pieniędzy, bo Ministerstwo Pracy nie wydało odpowiedniego rozporządzenia. Polskie prawo wciąż nie jest dostosowane do unijnego, co utrudnia np. prowadzenie małych, tradycyjnych przetwórni w tym regionie. Za pieczywo, które otrzymuje wspólnota od piekarzy w stolicy, trzeba odprowadzać podatek VAT…

– Nie ma pogody dla biedaków – mówi siostra. – Gdyby nie wysiłek ogromnej liczby ludzi, ich solidna praca, nic byśmy nie osiągnęli. Oni muszą mieć świadomość, że nie mogą niczego odwalać. Jeśli nie przyłożą się do roboty, zaszkodzą tylko sobie. Stąpamy po kruchym lodzie, ale ja w tym widzę Opatrzność, zresztą gdybym się nie modliła, dawno by mnie tu nie było – mówi.