Powołanie – drogą krzyża do zmartwychwstania

ks. Tomasz Schabowicz

publikacja 26.04.2007 18:24

Fascynujący temat powołania. Od razu sprecyzujmy, że tym razem idzie o szczególne powołanie. Będące konsekracją – poświęceniem przez sakrament kapłaństwa, czy też ślubowanie rad ewangelicznych. Tyle już o nim napisano i powiedziano, że wydaje się iż nie można więcej. Powołanie to jednak rzeczywistość wywierająca przecież wpływ na kształt codziennego życia podejmujących tę drogę.

Powołanie – drogą krzyża do zmartwychwstania

Ba! Nawet radykalnie zmieniająca ten kształt. Zatem jak żywy jest świat ludzkiego przeżywania codzienności, tak też intensywnie żywe jest i powinno być powołanie. Osoba powołana doświadcza przecież życiowej wędrówki we wszystkich jej odcieniach i na różnych płaszczyznach. W tym kolorycie nie może zabraknąć i tego wymiaru, w którym mieści się niezwykły dar powołania. Powołanie nie może być przyjęte i realizowane, jeśli miałoby się toczyć niejako obok, czy też ponad ludzką codziennością. Ono musi być w (!) niej. Nigdy zatem nie będzie dość opisywania owego misterium wejścia Boga w dzieje pojedynczego człowieka i całej ludzkości, do i dla której dar powołania został dany. Każde z takich nowych opracowań nie rości sobie przecież prawa do definitywnych określeń wyczerpujących raz na zawsze wszystkie aspekty życia przemienionego przez dar powołania. O ile bowiem w ogólnym rozrachunku pojawia się pewien schematyzm – tożsamość Celu, o tyle w indywidualnym realizowaniu już nie da się wprowadzić szablonu. Wszystko zatem co o powołaniu zostało lub zostanie powiedziane, wnosi świeżość osobistego spojrzenia, wpasowując się jako kolejny element mozaiki tworzącej mieniący się różnymi barwami obraz człowieczego życia naznaczonego łaską powołania.

Dokładając swój kamyczek to tego ogródka, chcę zwrócić uwagę Czytelnika na ten aspekt powołania, który pozostaje niezmienną istotą dzieła zbawienia, w którego to „dopełnianie” (zob. Kol 1,24) włączony jest powołany.

„Uczeń nie przewyższa nauczyciela...” (Łk 6,40)
Przyglądając się postaciom biblijnym, wybieranym i powoływanym przez Boga do spełniania szczególnych misji wobec i dla Ludu Bożego, wyraźnie widać narastający dramatyzm drogi człowieka wezwanego. Przyciągany zrazu łagodnie, powoli aczkolwiek bardzo pieczołowicie kształtowany i przygotowywany, doprowadzony zostaje do szczytu w podążaniu za Powołującym.

Od razu z całą mocą powiedzieć trzeba, że nie ma w tym żadnej podstępnej pułapki. Bóg nie zwodzi człowieka. Nie mami obietnicami, by potem dopiero nagle postawić go przed dramatem. Wręcz przeciwnie. Jasno ukazuje cel i nie mówi że będzie miło, łatwo i przyjemnie. Późniejsze tłumaczenia że się nie wiedziało iż to wymaga od człowieka dramatu ofiary i to nawet w jej szczytowych formach jeśli trzeba, to tylko zasłona dymna przed oskarżeniem o zdradę. Zwyczajna infantylna ucieczka przed odpowiedzialnością. Bóg wybrał taką właśnie drogę zbawienia człowieka i świata. A ponieważ Zbawienie to Jego darmowy dar, On sam też decyduje o sposobach realizowania. Zatem wejście na drogę powołania zapoczątkowane jest zgodą na przyjęcie Bożego, nie zaś ludzkiego planu zbawienia.

Biblijnym obrazem zapowiadającym owo maksimum poświęcenia się sprawie zbawienia, może być wyprowadzanie Mojżesza na szczyty, które stanowią jakby kamienie milowe wyznaczające przestrzeń spotkania powołanego z Bogiem. Od objawienia się Dawcy powołania (góra Horeb), poprzez spotkania z Prawodawcą określającym reguły (góra Synaj), aż do ostatecznego połączenia się z Nim (góra Nebo). (zob. Wj 3,1.19,3nn; Pwt 34,1nn). Podobnie widoczne jest to w wędrowaniu innych powołanych za wezwaniem Boga. Oto Prorocy pouczani i posyłani by głosić Słowo Zbawienia, osiągający szczyt zjednoczenia bądź to w podejmowaniu dziwnych po ludzku sposobów i warunków spełniania powierzonej misji (zob. np.: Jr 16,1nn; Ez 24,15nn; Oz 1,2nn), czy też godzenia się na znoszenie trudności, cierpień i wreszcie także śmierci nawet męczeńskiej (zob. np. historię życia Jeremiasza). Apostołowie wybrani do bycia z Jezusem i brania udziału w Jego posłannictwie, idący za Nim i stopniowo, a przecież nie bez ludzkich trudności i oporów, prowadzeni na ów szczyt zjednoczenia w przyjętej dobrowolnie ofiarniczej śmierci (np. św. Piotr Apostoł).

Wyraźnie zatem Słowo Boże wskazuje na ten rys drogi realizacji powołania jakim jest złożenie ofiary z siebie by przez takie współdziałanie z Jedynym Zbawicielem otwarła się dla wszystkich droga do wiecznej i radosnej komunii w Miłości. Co więcej, okazuje się że takie danie siebie jest warunkiem koniecznym by dar powołania urzeczywistnić i wypełnić. Niekonieczna jest tu może w każdym przypadku śmierć ofiarnicza, ale we wszystkich życie podarowane Temu, Który wybiera, powołuje i przez to uświęca i zbawia. Skoro bowiem Bóg w Jezusie Chrystusie wybrał taki sposób realizowania zbawienia świata i człowieka, to oczywistym być powinno, że i dla tego kto jest wezwany do współudziału w tym dziele, droga jest jasno określona. A jest to droga ofiary – całkowitej daniny z siebie dla Miłości. Ponieważ zaś Miłość nie zna ograniczeń, tak i to ofiarowanie siebie nie powinno być ograniczane ani w czasie, ani w ilości czy sposobach składania.

Każdy powołany winien sobie wciąż przypominać, że to nie on wybiera i decyduje o drodze swego powołania. Wręcz przeciwnie. Został wybrany i przyjmując łaskę zgodził się (dobrowolnie!) na poprowadzenie tam „dokąd nie chce” (zob. J 15,16; 21,18). Trzeba nam zatem „popatrzeć na Chrystusa, Który nam przewodzi” (por. Hbr 12,2).

„Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem.” (J 13,15)
Chrystus powołując ludzi, zawsze zwracał się do nich z miłością i bardzo osobiście. Jego tajemnicą pozostaje wybór konkretnej osoby. Rozważania typu ‘dlaczego właśnie ten?’ i ‘dlaczego ja?’ zawsze prowadzą na fałszywe drogi przeceniania bądź niedoceniania możliwości człowieka, który ma współpracować z łaską podejmując nie swoją drogę.

Tu nie potrzeba wiele mówić. Trzeba zobaczyć. Najpierw Tego, Który „ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi” (Flp 2,7). Uniżenie się Chrystusa w Tajemnicy Wcielenia to pierwsze wezwanie do powołanych, aby zrezygnowali z własnych ambicji kształtowania swej drogi życiowej i z miłości dali siebie całkowicie. Powołany powinien być od samego początku świadomy tej konieczności rezygnacji z siebie. Czasem nawet zostawić trzeba to, co wydawało by się idealnym sposobem na osiąganie pełni swego rozwoju. Zatem nie ma tu miejsca na samowolne decydowanie o miejscu, czasie i sposobach pełnienia służby. Ujrzeć powinno się Tego, Który zaprasza aż nadto wyraźnie do pozostawienia za sobą i porzucenia wszystkiego czym się żyje zwykle i co się posiada, żeby nic nie krępowało swobody działania dla Królestwa. „...Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego.” (Łk 9,62) i „...idź, sprzedaj, co posiadasz [...] Potem przyjdź i chodź za Mną!” (Mt 19,21). To tylko przykładowe wezwania by zostawić wszystko, co przeszkadza, lub przeszkodą być może w całkowitym oddaniu się na służbę. To przecież nic innego jak ubóstwo, do którego pozostają wezwani wszyscy idący za Chrystusem, Który „...będąc bogaty, [...] stał się ubogim, aby [...] ubóstwem swoim ubogacić.” (2Kor 8,9). Dodajmy: ubóstwo nie oznacza jednak dziadostwa i wcale nie musi się objawiać w łachmanach, czy ogólnie mówiąc braku dbałości o siebie. Wpatrywać się trzeba w Tego, Który „...nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu.” (Mk 10,45). Cała ziemska misja Jezusa naznaczona była tym nieustannym pragnieniem dawania siebie. Bycie dla innych. Kolejne wołanie. O postawę służby wobec tych i tego wszystkiego, do czego jest się posłanym. Nie ma to jednak nic wspólnego z herezją czynu – aktywizmem wypalającym wnętrze człowieka na popiół i pozostawiającym w sercu zgliszcza. Chodzi raczej o przyjęcie właściwego motywu działania. Tak by podejmować działania służebne. To zaś oznacza bycie zawsze „dla”. Od przyjęcia misji spełniania powołania zaczyna się absolutne podporządkowanie siebie temu wszystkiemu co wprawdzie nie zawsze bywa przyjemne i miłe, ale będąc drogą obraną dla człowieka przez Mistrza staje się szansą na dojście i doprowadzenie innych do wyznaczonego przez Niego celu. Życie układa się wtedy nie tak żeby było wygodnie, ale tak by sobą usługiwać. Ujrzeć powinno się Tego, Który przyszedł „...nie po to, aby pełnić swoją wolę, ale wolę Tego, który Mnie posłał.” (J 6,38). Zatem w realizowaniu misji powołania wszystko, dosłownie wszystko powinno być otwarte na ciągłe szukanie i wysiłek by czynić wszystko, dosłownie wszystko nie tak jak mnie się wydaje że jest dobrze. Ale by to ostatecznie On sam czynił w nas „...co miłe jest w oczach Jego...” (Hbr 13,21). Wreszcie także przyjrzeć się trzeba Temu, Który „...jest ofiarą przebłagalną za nasze grzechy i nie tylko za nasze, lecz również za grzechy całego świata.” (1J 2,2). Temu, od Którego nie ma większej Miłości wyrażonej w oddaniu życia (J 15,13)

„...gdyśmy byli jeszcze grzesznikami.” (Rz 5,8). Na drodze realizacji powołania to ostatni, zarazem najwyższy i bodaj najtrudniejszy szczyt w spełnianiu misji. W tej dobrowolnie podjętej daninie krwi – własnego życia skupia się wszystko. Tu także wypełnia się całkowicie podjętą drogę powołania. Powtórzyć Chrystusowe „wykonało się” (J 19,30). To wezwanie jest nie do wszystkich skierowane bezpośrednio w takiej formie. Z pewnością jednak dla wszystkich powołanych pozostaje do zrealizowania w taki sposób, który jest codziennym spalaniem się w pełnieniu posługi wynikającej z powołania.

„Jeśli kto chce iść za Mną...” (Łk 9,23)
Te ważne słowa zaproszenia jasno pokazują jaka droga czeka tych, którzy zdecydują się nią iść. Najpierw trzeba raz jeszcze zwrócić uwagę, że wybór jest absolutnie dobrowolny. Zatem konsekwencje obranego kierunku nie powinny zaskakiwać i dziwić. Nie powinny też wywoływać poczucia jakoby pójście drogą powołania stawia realizującego misję w pozycji cierpiętnika godnego podziwu. Obnoszenie swego poświęcenia i wystawianie siebie na ludzki podziw jest postawą faryzeusza: „Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi.” (Mt 23,5-7). Trudno jest człowiekowi obciążonemu skutkami grzechu pierworodnego wyzwolić się z ludzkiego szukania dowartościowania. Trudno nie oznacza jednak niemożliwego. Wciąż trzeba wpatrywać się w Tego, Który „...nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala” (Hbr 12,2) i pozostawać świadomym Kto zaprasza do dobrowolnego przyjmowania i do czego się zmierza. W chwili gdy osoba powołana zapomina o Misterium Boga dziejącym się w świecie przez realizację misji, natychmiast pojawia się właśnie chęć bycia docenianym i podziwianym przez ludzi za swoją ‘niezwykłą ofiarność’. Chociaż wydaje się że kroczenie drogą powołania ma się odbywać ze zwieszoną głową i grymasem cierpiętnictwa na twarzy, to zawsze człowiek powołany zostaje zaproszony do radości. Oczywiste, że bywają w tym chwile słabości. Ale pojedyncze potknięcie, czy nawet upadek nie przesądzają przecież o klęsce. Wydaje się, że i kolejne pojedyncze słowo ma tu niebagatelne znaczenie. Owo „iść” oznacza właśnie dynamizm. Chrystus zaprasza więc powołanego do ciągłej wędrówki. Ma to być wciąż na nowo potwierdzanie wyboru, aż do ostatecznej deklaracji wyrażonej wolą i potwierdzonej czynem. Ciekawą ilustracją jest tu przykład św. Piotra powołanego na samym początku i postawionego na zakończenie wobec ostatecznego potwierdzenia wyboru (zob. Mk 1,16 i J 21,15nn). Chodzi tu nie tyle o aktywność samego działania, ale o rozwój. Bo jak ktoś słusznie zauważył ‘stanie w miejscu jest cofaniem się’. I wreszcie to: „iść ZA MNĄ”. Właściwie można by powiedzieć, że wszystko staje się jasne. Podkreślmy jeszcze tylko iż powołanie to ciągłe trzymanie się Tego, Który powołuje. „Naśladowanie” – obrazowo wyrażona dosłowność podążania przetartym szlakiem. I jeszcze coś, co jest bardzo istotne w tym podążaniu za Mistrzem. Dalszy ciąg tego zaproszenia sugeruje wyraźnie, że trzeba wziąć „swój (!) krzyż”. Chodzi mianowicie o dźwiganie własnego krzyża. Czyli odnajdowanie przeżywanych konkretnie sytuacji w tym Wzorze, o Którym wyżej. Nie chodzi tu bowiem o szukanie na siłę innego krzyża, niż ten, który dla mnie jest przygotowany i dopasowany w sam raz.

Dopełniając całości, by od razu utrącić argumenty typu ‘znowu o cierpieniu – chrześcijaństwo to sama radość’, trzeba na zakończenie powiedzieć raz jeszcze wyraźnie: radość owszem, ale jednak wykuwająca się w ogniu walki. Bo nie ma przecież radości Wielkiej Nocy, bez Wcielenia i Narodzenia, bez ubóstwa i niezrozumienia wyrażanego nawet gniewem lub drwiną, bez nocy samotnie spędzanych na modlitwie, oraz wreszcie bez dramatu ofiary z siebie przyjmującej opuszczenie, odrzucenie, fałszywe oskarżenie aż do poniżenia i mającej pohańbić do reszty śmierci. To wszystko ma być przyjęte także przez tych wszystkich, którzy decydują się, bądź już zdecydowali wejść na Drogę urzeczywistniania misji powołania.

„To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna.” (J 15,11). A jednak radość. Jest to mimo wszystko zupełnie inny rodzaj radości, niż znana ze świata wesołość. W praktyce codzienności chodzi tu bowiem o zachowanie równowagi ducha. Bez zbytniego zadufania i radosnego ‘huraoptymizmu’, ale i bez uprawiania masochizmu na użytek publiczny.