Chiński sen

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 03.06.2008 10:17

W Polsce ziścił się sen, którego u nas bałam się śnić – mówi siostra Jana, zakonnica z Chin, córka Czang Si, czyli pełnego nadziei. – Zobaczyłam tłumy wiernych i krzyże przy drogach.

Chiński sen

Siostra Jana ma 32 lata i pochodzi z położonej na północ od Rzeki Żółtej Przedniej Wioski Pana Wanga. Mieszka tam 1000 osób, wśród nich około 70 katolików. I są trzy powołania! Na co dzień zajmuje się wyrobem dewocjonaliów, w weekendy katechizuje prawie 200 dzieci. – Żeby ich opanować, przydzielam im role – zdradza swój sposób na wychowanie. Tym z piątej klasy powierza pilnowanie młodszych. A jak nic nie pomaga, śpiewają piosenkę „Maleńki Jezusik naprawdę miluśki jest”, przy której dzieci mogą bezkarnie wariować. Wyjaśnia, że w chińskich utworach nie ma rymu, tylko rytm. Kiedyś maluchy zapy-tały, dlaczego została zakonnicą.

– Żebym mogła kochać więcej dzieci – zaśmiała się. Już kiedy miała 12 lat, znaleziono jej męża. Ale jej podobało się śpiewać tak jak samotny wujek, uczący śpiewu w kościele. – Nie wiedziałam, co to zakon, zakonnica, ale urzekły mnie jego pieśni – wspomina. I zamiast wyjść za mąż, za radą spotkanego księdza, uciekła z domu, żeby wybrać powołanie. Jej mama Ju Hua, czyli Nefry-towe Piękno (w Chinach nie ma dwóch takich samych imion, każde ma inne znaczenie), powtarzała, że jest podobna z charakteru do ojca, który, jak mówią po chińsku, już „wyszedł z tego świata”. W domu uznali ją za dziedziczkę jego wartości.

Siostra Jana należy do zgromadzenia sióstr franciszkanek Ducha Świętego Pocieszyciela, uznanego przez chińskie władze. Razem z trzema siostrami i jednym klerykiem przyjechała do Polski na formację i kształcenie w ramach projektu pomocy duchownym w Chinach. – Jesteśmy werbistami i naszą pierwszą miłością ze względu na misjonarza św. Józefa Freinademetza są Chiny – mówi ks. Antoni Koszorz SVD, razem z sinologiem ks. Romanem Malkiem SVD współodpowiedzialny za ich pobyt. – Po rewolucji kulturalnej państwo zakazywało Kościołowi kontaktu z Watykanem, zarejestrowano Kościół oficjalny, w którym zaczęto konsekrować księży i biskupów bez akceptacji Stolicy Apostolskiej – opowiada. – Obecnie 90 proc. tych biskupów uznał Papież. Oba Kościoły, podziemny i oficjalny, są nadal szykanowane. Na każdym kroku trzeba liczyć się z kontrolą państwową, więzieni bywają i jedni, i drudzy.

Misje „na miejscu”
Siostry Jana, Iwona, Hiacynta i Franciszka przyjechały do domu Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego w Sulejówku. – Jestem szczęśliwa, że służę misjom, nawet nie wyjeżdżając na nie – mówi s. Aleksandra Huf, ich opiekunka, którą lubią nazywać mamą. To dom nowicjatu, więc młode Chinki wchodzą w życie zakonne razem z 30 siostrami z Polski. A że nie znają angielskiego, więc Polki na każdym kroku uczą je polskiego. W chińskim nie ma przypadków, rodzajów, liczb i czasów. Wszystko wynika z kontekstu.

– Przy czytaniu nie zdarzają się nieporozumienia, ale kiedy się mówi, rodzą się wątpliwości – wyjaśnia nasz tłumacz Bogusław Zakrzewski, były ambasador w Chinach. – Dlatego mówiący dialektami często dla lepszego zrozumienia piszą poszczególne słowa na swoich rękach. W chińskim jest wiele głosek fonetycznie podobnych do naszych „dz”, „sz” „cz” „z”. Ale żadna z sióstr nie umie wymówić zmiękczonego „z” w wyrazie „zima” i wychodzi im „ima”. – Do „r” też nie układa się język – śmieje się s. Franciszka.
– Z jednej strony są bardzo otwarte, z drugiej nieufne – charakteryzuje podopieczne s. Huf. – Dlatego wcale nie rozmawiamy o polityce. W Chinach po rewolucji w 1949 r. wszystkie zakony zostały zniszczone.

Ich członkowie wrócili do domów, byli przymuszani do zakładania rodzin, wielu trafiło do więzień. Dopiero po 1980 r. odrodziło się życie zakonne. Ale przerwa zrobiła swoje. Okazało się, że w zakonach są tylko siostry staruszki i nowicjuszki. – Od 1980 r. przybyło nam 140 zakonnic, zgromadzenie się odtwarza – cieszy się s. Huf. – Ale brakuje mu sióstr formatorek. Dlatego ta czwórka przyjechała do nas, żeby przez kilka lat doświadczać życia zakonnego, studiować teologię, uczyć się plastyki na poziomie akademickim, w tym także wyrobu witraży, które teraz składają z kolorowych szkiełek. Te praktyczne umiejętności przydadzą się, kiedy będą zdobić budujące się chińskie świątynie.

Taka mała, też mogę
W Chinach habity wkładają na ubranie – zwykle spodnie i T-shirt – tylko od święta, bo chodzenie w stroju zakonnym jest zakazane. Tu wyglądają jak uczennice ubrane w granatowe garsonki i białe bluzki. Z uśmiechem i bardzo szczegółowo odpowiadają na zadawane pytania. Podkreślają, że w Polsce popularne jest słowo „proszę”. A tłumacz dodaje im jeszcze „dziękuję”, którym z szacunkiem puentuje każdą odpowiedź sióstr. – To inny świat, stale trzeba się go uczyć – opowiada. – Na przykład w Chinach trzeba unikać używania liczby cztery, bo symbolizuje śmierć. A ludzie 70-letni, tak jak ja, uważani są starców, którzy dziwne, że żyją.

Wszystkie pochodzą z odległych od Pekinu wiosek. Ich rodzice zajmowali się rolnictwem. Tam, gdzie mieszkają, na północ od Rzeki Żółtej, nie uprawia się ryżu, ale pszenicę. To z niej robią podobne do na-szych kluski na parze. Sadzą dużo kapusty pekińskiej, ogórków, pomidorów, kartofli, soi i warzyw strączkowych. To też ich podstawowe pożywienie. – Tylko na duże święta zarzyna się kurę – opowiada s. Iwona. – Rodzice nauczyli mnie, że w robocie trzeba być dokładnym – mówi s. Hiacynta. – Każdy rządek w ziemi ma być równy. Jej mama Li Cioujin, co oznacza dziewiątkę, symbol doskonałości, poświęcała się rodzinie. Ona też daje z siebie wszystko, robiąc teraz różańce i święte figurki, a w czasie wakacji katechizując. – On też się poświęcał – pokazuje na Chrystusa. – Ja, taka mała, też mogę. Jej tata Czang Szy Siou, czyli Znakomity Żołnierz (katolik, to on ją ochrzcił), i mama najpierw nie chcieli, żeby wstąpiła do zakonu. Mama planowała wydanie jej za mąż, a tata bał się, że będzie szykanowana.

Teraz mówią: „Bóg cię pokochał, wszystko ci sprzyja, niech tak będzie”. Tata s. Iwony – Wu De Czang – co znaczy Człowiek z zasadami – ma już 70 lat. A mama Siou Jun mimo tego samego wieku jest do dziś piękna jak jej imię (w tłumaczeniu Piękna Chmurka). Oboje gorliwie praktykują, tak że od razu poparli wybór córki. Ojciec, emerytowany nauczyciel, jest autorytetem dla całej wsi. Do dziś starsi przychodzą do niego po radę, a 30-osobowa grupka dzieciaków, żeby przygotować ich do szkoły. Zawsze był dla niej wzorem, nie tylko dlatego, że ojciec jest szanowany w chińskiej rodzinie, ale za to, jaki był. Sama do szkoły średniej musiała chodzić dwa kilometry piechotą i to cztery razy w ciągu dnia, bo zarządzano przerwę na obiad. Dziś pomaga księdzu w pracy duszpasterskiej, oprócz tego jest mistrzynią postulatu.

Chciała być pisarką
S. Franciszka przez dwa lata studiowała literaturę i język ojczysty, ale nie próbujemy rozmawiać o chińskiej zakazanej literaturze podziemnej. Jej dziadek od strony taty, katolik, został zamordowany za wiarę podczas rewolucji kulturalnej. Ojciec Wang Ju Czeng, jak jego imię oznaczające kamień nefrytu, nie bywa ostry, jest gładki, miły w obyciu. I, jak o nim mówią, jest niezłomny w zasadach. Skończył podstawówkę, zna pismo, ale nie pozwolono mu dalej się uczyć, bo był wierzący. Dziś przychodzą do niego z całej wsi, żeby pisał im podania do władz. Nauczyła się od niego bezinteresowności. Zawsze pomagał krewnym, sąsiadom, choć mama narzekała, że mało go w domu. Mama Jen Sue Men, co znaczy Ucząca się od kwiatu śliwy, była wzorem dla córki, nie poddawała się trudnościom. Bo w Chinach śliwy kwitną nawet w zimie.

Rodzice pracowali jako robotnicy najemni. Kiedy miała 12 lat, spotkała po raz pierwszy katechizujące zakonnice ubrane, tak jak ona teraz, w granatowe stroje. Coś ją do nich ciągnęło. Ale jej, wtedy 15-latce, rodzice zaplanowali ślub. Dali nawet pieniądze przyszłemu małżonkowi (potem kilka lat pracowała w szpitalu, żeby je spłacić). Zbuntowała się i zamiast na wesele, pojechała robić maturę. Marzyła, że zostanie pisarką, ale po powrocie do domu czekało ją pole. Nie mogła znaleźć pracy i wtedy ktoś przypomniał jej o zakonie. Dziś prowadzi katechezę dla wiernych i zakonnic. Wstąpiła do zakonu, żeby odpłacić za miłość Jezusowi. – W Chinach jest tylu ludzi, a niewielu o Nim wie – mówi.

S. Hiacyntę do zakonu przyprowadziła Ewangelia św. Mateusza, którą czytała jej dawna zakonnica, pracująca przy ich kościele (po rewolucji kulturalnej zmuszono ją do małżeństwa). S. Iwona od dzieciństwa studiowała Pismo Święte. – Poruszyły mnie do głębi słowa Jezusa na krzyżu „Pragnę!” – zwierza się . – I teraz chcę nieść Mu pociechę. – Tu jest lepszy klimat niż w Chinach, lepiej się oddycha – chwali Polskę s. Franciszka. – U nas tylko pora sucha i deszczowa, mało zieleni. – Chcę się tu nauczyć żarliwości wiary i zawieźć ją do Chin – deklaruje s. Iwona. – U nas stale jest lęk, że czegoś nam zakażą – skarży się s. Hiacynta. Zauważyły, że polskie siostry poświęcają więcej czasu na modlitwę. Teraz razem z nimi jeszcze więcej modlą się za swój Kościół.