Katowickie elżbietanki

Dobromiła Salik

publikacja 16.03.2005 14:01

Poranek w Katowicach. Obok budynku z dużym napisem: „Zgromadzenie Sióstr św. Elżbiety” przy ulicy Warszawskiej gromadzi się spora grupa mężczyzn. To ci, do których siostry wyciągają ręce z chlebem, herbatą, zupą...

Katowickie elżbietanki

- Jak zostanie mi więcej mleka, gotuję im grysik, bardzo go lubią - mówi s. Lucjana. - Przez 46 lat byłam pielęgniarką. Ale kocham tych biednych tak samo jak chorych.

Przychodzą uzależnieni, bezrobotni, bezdomni z kanałów, eksmitowani z mieszkań, ci, którym nie starcza emerytury... - Dużo jest młodych. Kobiety też. I dzieci. Mówię tylko, że pijany nie śmie wejść - podkreśla stanowczo s. Lucjana. Dwie setki podopiecznych. Najwięcej w soboty i niedziele - wtedy nawet 260 osób. - Mamy dobrodzieja z piekarni, płacimy tylko za część pieczywa, inaczej nie dałybyśmy rady - mówią siostry. - Chleb jest ze smalcem, z pasztetową, czasem z kiełbasą. Dotacji z miasta nie mamy. Ile chlebów kroimy codziennie? Pięć, sześć pojem-ników, ale na bochenki? Nie liczymy...

Siostry wydają posiłki codziennie między 8.30 a 10.30. Zupy też nie liczą i nie byłoby wiadomo, ile litrów „schodzi”, gdyby nie... pan Tolek. On wie, że zupy wydaje się od 60 do 100 litrów dziennie, bo sam dźwiga wielkie garnki. Jest jednym z podopiecznych elżbietanek, zrozumiał jednak, że siostry to słabe kobiety poświęcone Panu Bogu, dlatego trzeba za nie wziąć do ręki miotłę, a czasem stanąć w ich obronie. Zdarza się, niestety, że ktoś zapomni się i niegrzecznie odezwie do siostry. Na to nie może pozwolić! Kiedyś nazywano je Szarymi Siostrami - od koloru habitu. Potem nazwa się zmieniła. Życie elżbietanek nie jest zresztą ani trochę szare.

Charyzmat ich założycielek - opieka nad chorymi i biednymi - stopniowo rozszerzał się: siostry są katechetkami, przedszkolankami, kancelistkami, zakrystiankami; niektóre wyjeżdżają na misje. W archidiecezji katowickiej o ich nieocenionej posłudze mógłby długo opowiadać niejeden proboszcz i niejeden rodzic. S. Estera kieruje niepublicznym przedszkolem w Rudzie Śląskiej Orzegowie i prowadzi w nim grupę „maluszków”. - Szybciutko, ustawiamy się jeden za drugim i robimy pociąg - nawołuje łagodny głos siostry. - Trzymaj, Oskarku, Seweryna. Nie płacz, Tesiu, już dobrze. Pociąg jedzie do łazienki. Myjemy rączki, raz, dwa, trzy!

Przedszkole po wojnie przez 40 lat było państwowe. Kiedy siostry je odzyskały, wszystko było zdewastowane. Dzięki wielkiemu wysiłkowi udało się przeprowadzić kapitalny remont placówki. Siostry wymodliły też personel. - Mamy sześć pań, pełnych radości, pomysłów i Bożego ducha! - mówią z dumą. Siostra Dyrektor pokazuje dom, kaplicę, opowiada o dzieciach i życzliwych rodzicach, dzięki którym wychodzi na przykład gazetka - „Skrzaty św. Elżbiety”. Ileż inicjatyw, imprez, wyjazdów, nawet do opery! Albo na dworzec kolejowy; nie wszyscy go widzieli! Są też sukcesy - bo orzegowskie dzieci zdobywają laury na różnych konkursach. Siostrze Esterze powierzono jeszcze jedną ważną funkcję - przełożonej domu. Cieszy się ze swej siostrzanej wspólnoty. - Wszystkie bardzo lubimy się śmiać - zaznacza.

Pełna radości
jest też mieszkająca od lat w Katowicach s. Ewarysta. Kocha Pismo Święte i swoją pracę. Wstaje dziesięć po czwartej. Przed szóstą wychodzi z domu, by dojechać na czas do parafii pw. Niepokalanej Jutrzenki Wolności w Brynowie. Jest tam zakrystianką, ale to, co robi - to „cztery w jednym”, gdyż opiekuje się także kaplicami. Jedna z „jej” zakrystii znajduje się przy drewnianym kościółku pw. św. Michała w parku Kościuszki. Bywa, że w sobotę kilka par bierze tam ślub, więc s. Ewarysta jest „specjalistką od małżeństw”. Obserwuje młodych, bo też nie da się przecież bez przerwy tylko modlić, prawda? Kiedyś zaproszono ją na kurs dla wodzirejów. - Sama nie wiem, kiedy poszłam w tany! - przyznaje się z rozbrajającym uśmiechem. Innym razem grupie oazy studenckiej opowiadała o swoim powołaniu i życiu w klasztorze. Wielką troską s. Fabioli, przełożonej prowincji katowickiej Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety, są nowe powołania. Na szczęście dziewczęta

garną się do sióstr
Często wywodzą się z grup Dzieci Maryi albo z oaz. - Organizujemy dla nich rekolekcje letnie i zimowe oraz dni skupienia, tu na Warszawskiej i w Tychach, przy parafii pw. Ducha Świętego. Trzeba za każde powołanie dziękować Panu Bogu!

Młodziutka, czarnooka s. Helena stwierdziła, że warto dać Bogu całą siebie. - Zawsze dobrze czułam się w towarzystwie młodzieży i chciałam się dzielić swoimi talentami. Byłam animatorką Dzieci Maryi, moderatorką muzyczną, założyłam w parafii św. Katarzyny w Jastrzębiu grupę teatralną. Wszystko, co mam, otrzymałam od Pana Boga. Teraz chcę coś uczynić dla Jego chwały. Chociażby wędrując z młodzieżą po górach. Jestem technikiem obsługi ruchu turystycznego, przyda mi się to na szlakach!

Przed 160 laty
Dorota Klara Wolff, założycielka sióstr elżbietanek, poczuła, że Bóg wzywa ją, by pielęgnowała chorych w ich własnych mieszkaniach - bezinteresownie, bez względu na stan i wyznanie. 27 września 1842 r. w Nysie, w uroczystość świętych lekarzy Kosmy i Damiana, wraz z trzema towarzyszkami (jedna z nich, Maria Merkert, jest dziś kandydatką na ołtarze) poświęciła przyszłe dzieło „ambulatoryjnej pielęgnacji chorych” na zawsze Najświętszemu Sercu Pana Jezusa. Do dziś w chorych, biednych, opuszczonych elżbietanki widzą samego Chrystusa.

Wstępując do zgromadzenia, s. Romana myślała o najprostszych pracach. Została pielęgniarką. Jak sięga pamięcią, chodziła do chorych. Trafiała do najbiedniejszych, najbardziej zaniedbanych, samotnych. Opatrywała rany, myła, wysłuchiwała. - Elżbietanki uczyły mnie religii, a kiedy byłem studentem, spotykałem je w szpitalu - wspomina katowiczanin, doktor Andrzej Waniek. - Zawsze pogodne, chętnie nam pomagały. Ofiarnie i fachowo opiekowały się chorymi, dlatego kiedy rozpocząłem praktykę lekarza rodzinnego, pomyślałem o współpracy z nimi. I nie pomyliłem się. Są nieocenionymi pielęgniarkami.