Jazz band Dominika

Marcin Jakimowicz

publikacja 14.08.2007 11:18

Są nazywani psami Pana. Zrodzeni są z płaczu. Przyciągają tłumy ludzi. W czym tkwi sekret dominikańskiego duszpasterstwa?

Jazz band Dominika

Święty Dominik przez cały dzień chodził po mieście i rozmawiał z ludźmi. Ale gdy zapadł zmrok, bracia widzieli, jak zamykał się w kościele i płakał: Boże, co się stanie z grzesznikami? Dominikanie powstali właśnie z tego krzyku. – Dominik był rzeczywiście znany ze swego płaczu i głośnej modlitwy. Opat ze św. Pawła w Narbonne oświadczył, że nigdy nie znał nikogo, kto by się modlił tak wiele i tak dużo płakał – wyjaśnia o. Simon Tugwell. – Święty Dominik zachęcał braci do płaczu i sam to czynił. Powiedział młodym: Jeśli nie możecie opłakiwać waszych grzechów, bo ich nie macie, to przecież są liczni grzesznicy, którym potrzeba miłosierdzia i miłości.

Czy współcześni dominikanie płaczą? Nie wiem. Obserwuję ich jednak od kilkunastu lat i widzę wyraźnie, że jak Dominik zadają sobie pytanie: Co się stanie z grzesznikami? Jak dotrzeć do środowisk zamkniętych na tradycyjne formy duszpasterstwa? Jak daleko można wyjść na zewnątrz z klasztorów, by nie zerwać wspólnoty życia z braćmi?

Mnisi od lizania ran
Matka świętego Dominika usiadła na łóżku. Pamiętała dokładnie strzępki snu, który przed chwilką śniła: Wielki pies niósł w pysku zapaloną pochodnię. Nie wiedziała jeszcze, że jej syn – święty Dominik – założy zakon, który ludzie nazwą Domini canes, czyli… psy Pana. – Kardynał Wyszyński określił przed laty nasz charyzmat: Wy, dominikanie, jako Pańskie psy, macie lizać razy współczesnego człowieka. Jesteśmy zakonem żebraczym, a więc mamy być obok głównego nurtu – życia parafialnego – opowiada o. Maciej Zięba, do niedawna prowincjał polskich dominikanów. – Musimy być gotowi pójść w nowe miejsca, nie będąc zasiedziali w strukturach hierarchicznych. Staramy się być na pograniczach Kościoła, tam gdzie są ludzie odchodzący od wiary. Kocham naszą świętą zuchwałość. Chcemy iść na krańce świata. Jest taka mocna dominikańska fraza, że chcemy każdemu, wszędzie, zawsze na wszystkie sposoby głosić słowo Boże.

Gdy Dominik martwił się, kogo posłać w niebezpieczną misję na wschód, usłyszał głos młodego nowicjusza ze Śląska: Poślij mnie. Kościół przeżywał kryzys, mnożyły się herezje, kapłanom zarzucano brak ubóstwa i sprzeniewierzanie się duchowi Ewangelii. Dominik formował polskich braci krótko. Musiał bardzo ufać Jackowi, skoro już po roku wysłał go z Bolonii nad Wisłę. – Dominik rozsyłał braci i mówił: głoście Ewangelię. Ale nie powiedział, w jaki sposób. Każdy z nas głosi ją swoim własnym językiem. My, dominikanie, jesteśmy jak zespół jazzowy. Każdy gra na swoim instrumencie, jeden na trąbce, inny na perkusji. Każdy dopowiada coś nowego, własnego, niepowtarzalnego – opowiada ojciec Andrzej Kamiński.
Jazzowi zakonnicy. To właśnie w bazylice krakowskich dominikanów co roku w listopadzie rozbrzmiewają jazzowe akordy. Mnisi modlą się za zmarłych muzyków.

Na walizkach
Do dziś dominikanie wyruszają w świat. Gdy młodzi Polacy zaczęli tłumnie wyjeżdżać na Zieloną Wyspę, w ślad za nimi ruszyli mnisi w białych habitach. – W Irlandii znalazło się około 150 tysięcy młodych Polaków – opowiada o. Marek Grubka. – Przychodzili do irlandzkich kościołów, ale zazwyczaj nie potrafili się w nich odnaleźć. I irlandzcy dominikanie, którzy sami przed laty, gdy mieszkańcy Zielonej Wyspy wyjeżdżali na emigrację, wysyłali za nimi swoich kapłanów, zaproponowali nam przyjazd. Przyjechaliśmy. Od początku założyliśmy sobie z ojcem Marcinem Lisakiem, że przyjeżdżamy tu przede wszystkim słuchać…

Słuchanie to ważna cecha dominikańskiej duchowości. Gdy przed tygodniem zapukaliśmy do klasztoru dominikanów w Tallinie, zastaliśmy o. Artura Modzelewskiego na słuchaniu wiadomości po estońsku. A to niezwykle trudny język. Zakonnik po kilkunastu latach spędzonych na Łotwie od półtora roku mieszka w stolicy Estonii. Uczy się słuchać. Nauka, studiowanie to również charyzmat braci św. Dominika. Podobno dominikanin, który nie studiuje dwie godziny dziennie, popełnia grzech śmiertelny – śmieje się o. Tomasz Kwiecień.

Poza schemat
– Postrzegamy religię jak za ciasny mundurek, niewygodne ubranko, obciążenie, system nakazów: muszę, powinienem. Muszę zachowywać przykazania, nie wolno mi kraść, muszę być wierny – martwi się o. Mirosław Pilśniak z warszawskiego klasztoru na ul. Freta. Dominikanie od lat znajdują nowe sposoby wykraczania poza te schematy. Wystarczy wymienić popularne rekolekcje w Hermanicach, tętniący życiem dom na Jamnej, czy ogromne spotkania nad Jeziorem Lednickim. Zrodzeni z przejmującego krzyku św. Dominika mnisi pamiętają też o tych, którzy kościoły omijali szerokim łukiem. W Krakowie ogromną popularnością cieszą się organizowane przez mnichów w białych habitach rekolekcje akademickie.

Prawdziwe tłumy ściągały szczególnie na spotkania dla niewierzących. „Kościół pękał w szwach i ojciec Tomasz Pawłowski bał się, że tłum »wierzących« nie zostawi miejsca właściwym adresatom – uśmiecha się Bogdan Sonik, eurodeputowany. – Opowiadano sobie wówczas następującą anegdotę. Strumyk młodych ludzi ciągnie do dominikanów, a w drzwiach stoi o. Tomasz i filtruje… Najsłodszym głosem pyta wchodzącego: A czy student aby wierzący? Jeśli nagabnięty dumnie i nieostrożnie potwierdzał: Ależ oczywiście, proszę ojca, to słyszał w odpowiedzi: Jakże się cieszę, to bardzo proszę pójść do franciszkanów, bliziutko, naprzeciwko” Dwa żywioły ojca Badeniego
Dominikańskie ośrodki stały się wzorami dla akademickich duszpasterstw. Już przed wojną studenci spotykali się u lwowskich i poznańskich kaznodziejów. W 1964 roku powstała „Beczka” – najsłynniejsze polskie duszpasterstwo akademickie. Pierwszym duszpasterzem został o. Tomasz Pawłowski, który kierował nim przez kolejnych 20 lat. „Rozbijał grupy wzajemnej adoracji. Mówił, że nie przyszliśmy, by szukać ciepełka w tym trudnym świecie, ale mamy wychodzić na zewnątrz. W każdym z nas widział apostoła. Dostaliśmy od niego podstawową naukę na całe życie: że można głosić to, w co się wierzy” – wspomina Liliana Batko-Sonik.

Najbliższym współpracownikiem i następcą o. Pawłowskiego był o. Jan Andrzej Kłoczowski. Prowadził popularne wykłady „ABC chrześcijaństwa” i „Klucz do Biblii”, który nazywano żartobliwie „Kłoczem do Biblii”. Później dołączył do nich rozchwytywany rekolekcjonista, arystokrata o. Joachim Badeni. Każdy z nich „grał swój jazz” i nadawał duszpasterstwu inny ton: o. Tomasz uczył odwagi i apostolstwa, o. Jan dawał solidną strawę intelektualną, a o. Joachim mimo podeszłego wieku zarażał młodych świeżością spojrzenia i nowym duchem.

– Skąd u Ojca tyle młodzieńczej radości? – dziwią się ludzie przychodzący do klasztoru na ulicę Stolarską. A o. Badeni z szelmowskim uśmiechem odpowiada: Sam się nad tym zastanawiam i dochodzę do wniosku, że to dwa żywioły: Duch Święty, którego obecności realnie doświadczyłem, i trzydzieści lat przebywania z młodzieżą. A oni często mi mówili: „To jest moja koleżanka. Jest już stara, bo ma dwadzieścia pięć lat”. Takie hasła odmładzają…

Pan Bóg mówi po ludzku
Uczestnicy Mszy u dominikanów chwalą bardzo homilie głoszone przystępnym, komunikatywnym, nienadętym językiem. – Sam Pan Bóg jest w najwyższym stopniu komunikatywny! – wyjaśnia o. Badeni. – Pan Bóg mówi po ludzku! Z Faustyną rozmawiał po polsku. On jest bardzo przystępny.

Zapytany o charyzmat dominikański z błyskiem w oku odpowiada: Trzymamy się pewników – płaszcza Matki Bożej... My, dominikanie, mamy opowieść, że ktoś poszedł do nieba i nie znalazł tam ani jednego dominikanina. Okazało się, że wszyscy schowani są pod płaszczem Matki Bożej, nawet bardzo gruby św. Tomasz, do którego Matka Boża powiedziała: Tomaszu, mówiłam ci – nie jedz tyle spaghetti. Trzymać się płaszcza Matki – to najpewniejsza droga do nieba.

Za dużo lejków w Kościele
Gdy znajomi wybrali się przed rokiem na celebracje Triduum Paschalnego do krakowskich dominikanów, długo przed Mszą nie znaleźli miejsca w środku świątyni. Kiedy przed kilkunastu laty zaczęły pojawiać się w liturgii nowe formy śpiewu, wierni zajmowali zaledwie prezbiterium. Dziś z trudem mieszczą się w kościele. Akcja liturgiczna porywa ich tak bardzo, że nikt nie patrzy na zegarek. Warto jednak pamiętać, że bracia kaznodzieje zbierają owoce bardzo długiej pracy. Ich schola intensywnie ćwiczy już od wielu lat. Co ciekawe, ludzi przyciągają tradycyjne, odkurzone przez zakonników pieśni liturgiczne i śpiewany każdego dnia chorał gregoriański.

– Ciągle dyskutujemy o tym, co było ważne dla dominikanów w XIII wieku i tak samo jest ważne dzisiaj: jak realizować zasadę contemplata alis tradere? – opowiada o. Maciej Zięba. To podstawowy charyzmat zakonników: dzielić się owocami kontemplacji. Wyjaśniając go, o. Simon Tugwell przytacza słowa św. Bernarda: „Będziesz raczej czarą niż lejkiem. Lejek daje i otrzymuje prawie jednocześnie, a czara czeka, aż się napełni i wówczas nie doznając uszczerbku, oddaje swój nadmiar”. Dziś jest za dużo lejków w Kościele, za to bardzo mało czar.

– Dla ludzi z zewnątrz wygląda to czasami bardzo śmiesznie, ale mnie bardzo cieszy, gdy dwudziestoparoletni dominikanie, urodzeni w latach osiemdziesiątych XX wieku, mówią: „Bo my w XIII wieku mieliśmy spore problemy”, „Wtedy Rajmund z Kapui nas reformował”, „Święty Dominik nakazał nam…” – uśmiecha się o. Zięba. – Wciąż trwa u nas żywa dyskusja z tymi ośmiuset latami, które były przed nami.

Za: Gość Niedzielny 24/2007