U Pana Boga nad Bugiem

Jacek Dziedzina

publikacja 18.08.2018 05:45

Dawno, dawno temu było sobie centrum świata. Leżało wzdłuż najdzikszej rzeki Europy. Dziś w Pratulinie i Włodawie wszystko jest wspomnieniem. Bardziej lub mniej żywym.

Rzeźby znajdujące się w synagodze we Włodawie ukazują wielokulturowość całego regionu. ROMAN KOSZOWSKI /FOTO GOŚĆ Rzeźby znajdujące się w synagodze we Włodawie ukazują wielokulturowość całego regionu.

Deszcz. Trzy przemoczone bociany zamarły w bezruchu w gnieździe na wysokim słupie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest im tu tak dobrze, że ani myślą o szukaniu bardziej sprzyjających okoliczności przyrody, choć pada coraz mocnej. Tak wita nas Pratulin – miejsce, w którym nikt nie spodziewa się spędzić nawet kwadransa. – Pielgrzymi w drodze do lub z Kodnia zatrzymują się tu przejazdem i zastrzegają, że mają tylko 10 minut. Ale gdy zaczynam opowieść, chcą dalej słuchać. Mówię, że 10 minut już minęło, na co oni, że to nic, że najwyżej odpuszczą jakieś inne miejsce – ks. Jacek Guz, proboszcz i kustosz sanktuarium Błogosławionych Męczenników Podlaskich, już w pierwszych zdaniach daje do zrozumienia, że szybko stąd nie wyjedziemy.

Po kilku godzinach słuchania opowieści ks. Guza i tutejszych mieszkańców zaczynamy rozumieć przemoknięte bociany i „przelotowych” pielgrzymów z Kodnia. Nawet perspektywa wyjazdu do oddalonej o godzinę drogi Włodawy, gdzie spędzałem w dzieciństwie wszystkie wakacje, przestaje być wystarczająco pociągająca. Po Pratulinie zresztą inaczej patrzę na znajome włodawskie ulice. Choć na zawsze będzie to już centrum dziecięcego świata, dominuje poczucie, że czas tutaj nie tyle zatrzymał się, ile… wyparował, a „miasto trzech kultur” zamieniło się w skansen dawnej wielokulturowości. Są na szczęście ludzie, którzy z tego wspomnienia dawnej Włodawy zrobili atut. Pasjonaci pamięci i animatorzy śladów „tamtych lat”. Potwierdza to m.in. coroczna obecność tysięcy uczestników jesiennego Festiwalu Trzech Kultur. Poczucie kresu, końca świata, jakie towarzyszy dziś spacerującym wzdłuż brzegów Bugu (płynącego niegdyś w samym centrum świata wielokulturowej Rzeczpospolitej), nie musi koniecznie oznaczać kresu nadziei dla tego doświadczonego burzliwą historią kawałka ziemi.

Zatrzeć ślady

Nawet miejscowi nie zawsze wiedzą, „o co chodzi z tymi męczennikami”. Niektórzy przez całe dzieciństwo przechodzili obok miejsca ich pochówku i pamiętali tylko prośbę babci czy dziadka, żeby się przeżegnać. Dopiero pytania przyjezdnych o pratulińskich unitów prowokowały do poszukiwań w źródłach. Inni historię tego miejsca wynieśli z domów, gdzie pradziadkowie i dziadkowie przekazywali sobie ustnie przebieg tragicznych wydarzeń z 1874 roku. Obowiązywał już dekret carski, nakazujący natychmiastowe przejście na prawosławie wszystkich unitów, a więc wiernych Kościoła greckokatolickiego na mocy unii brzeskiej pozostających w jedności z Rzymem. Nie pomogły wcześniejsze prikazy i kary pieniężne, więc zaczęto realizować plan siłą.

W Pratulinie naczelnik carski zarządził, by przekazać unicką świątynię przywiezionemu prawosławnemu proboszczowi. Gdy mieszkańcy odmówili, naczelnik wrócił z oddziałem kozaków. Kościół otoczyli niemal wszyscy mieszkańcy, gotowi bronić swojego prawa. Jeden z nich, Daniel Karmasz, trzymając krzyż, wezwał swoich ziomków, by odrzucili „broń”, którą mieli w rękach: kamienie i drewniane kołki. „To nie bitwa o kościół, to wojna za wiarę i za Chrystusa” – wołał. Wysłannicy carscy, widząc, że nie dostaną kościoła bez oporu, zaczęli strzelać do zebranych. Martwi padli i Daniel Karmasz, i Wincenty Lewoniuk, i 11 innych unitów. Prawdopodobnie zginęłoby więcej osób, gdyby nie przypadkowe postrzelenie przez jednego z kozaków swojego towarzysza broni. 13 zabitych i 180 rannych wystarczyło jednak, by najeźdźcy mogli przeprowadzić swój plan, czyli wprowadzić przywiezionego prawosławnego proboszcza. Ciała wrzucono do wspólnej mogiły, którą zrównano z ziemią. Ślad po męczennikach i pamięć o nich miały zaginąć na wieki. Tutejsi jednak chodzili do tego miejsca, choć właściwie aż do 1990 roku wiedza o usytuowaniu mogiły była tylko sprawą przekazywanej ustnie relacji, bo dopiero wtedy dokonano ekshumacji ciał. Mimo że proces beatyfikacyjny Wincentego Lewoniuka i 12 towarzyszy rozpoczął się już w 1918 roku, późniejsze zawieruchy dziejowe sprawiły, że zakończył się dopiero w 1996 roku.

„Carosławie”

Maria Nitychoruk mieszka w Pratulinie od 30 lat. Razem z kustoszem sanktuarium robi wiele, by niepozorne miejsce zostawiło ślad w zaglądających tu coraz liczniej pielgrzymach i turystach. Z pasją opowiada o najmniej znanych faktach z historii podlaskich męczenników. – Ważna jest tu postać Konrada Greczuka. Zbierał świadectwa osób, które były prześladowane przez władze carskie. Ponieważ pomagał w remoncie seminarium jako stolarz, poznał się z ks. Józefem Pruszkowskim, proboszczem z Janowa Podlaskiego. Greczuk narażał swoje życie, zbierając świadectwa prześladowań unitów, by jak najdokładniej opisać tragiczne wydarzenia związane z ich męczeństwem – mówi.

W tym momencie wchodzi ksiądz Jacek z długim kijem w ręku, wyglądającym trochę jak laska pasterska. – Misja Greczuka była bardzo niebezpieczna, mógł utracić spisane świadectwa, więc ukrywał zwitki papieru właśnie w takiej lasce, w specjalnie wydrążonym w niej otworze. Ksiądz Pruszkowski zdobyte przez Greczuka relacje świadków wykorzystał do napisania „Martyrologium”, które później posłużyło w procesie beatyfikacyjnym. Autor napisał, że ci ludzie będą święci, że w nich jest jakiś opór i Duch Boży, i siła, żeby nie chcieć się „scarosławić” – bo oni na prawosławie mówili „carosławie”.

Po zdrowie

Ogromna przestrzeń, cisza, ławki, gustowne tabliczki, droga krzyżowa z postaciami naturalnej wielkości ciągnąca się od miejsca męczeństwa do miejsca pochówku zamordowanych – to wszystko przyciąga turystów i pielgrzymów. I odnawiane tradycje, jak zbieranie nadbużańskich ziół do herbaty – jeszcze w latach 80. XX wieku nikt tutaj nie znał sklepowych herbat z saszetek. Piło się napar z narwanego nad Bugiem rumianku, serdecznika, mięty itp. Ale najbardziej przyciągają świadectwa uzdrowień za wstawiennictwem błogosławionych męczenników. Sebastian Santus, były pilot wojskowy, ze łzami w oczach opowiada nam swój przypadek. W styczniu 2014 roku organizm nagle zaatakowała niezidentyfikowana przez lekarzy choroba. Silny obrzęk twarzy, wysoka gorączka, bezradność lekarzy. – W tym czasie w Pratulinie zaczęła się nowenna do błogosławionych męczenników podlaskich. Żona, nic mi nie mówiąc, zadzwoniła do proboszcza i opowiedziała moją historię. Powiedział, że będą się za mnie modlić. Wyniki miałem bardzo złe, lekarze podejrzewali zatorowość płuc. Co drugi dzień przewozili mnie na kardiologię, bo wyniki wyglądały również tak, jakbym miał zaawansowany zawał, któremu towarzyszył rozpad mięśni. Kolejne badania miały być zrobione dopiero 27 stycznia. Ale nagle 23 stycznia pani doktor powiedziała, że zrobią mi je wcześniej. Okazało się, że wyniki są w normie. Wyszedłem ze szpitala o godzinie 12, gdy w Pratulinie zaczynała się Msza św. odprawiana też w mojej intencji – Sebastian nie kryje łez, gdy mówi, że lekarze do dziś przyznają, iż nie wiedzą, jak to możliwe, że przeżył.

Ksiądz Jacek gromadzi pełną dokumentację medyczną podobnych przypadków oraz świadectwa. – Są i nowotwory, i wyjścia cało z różnych wypadków, ogólnie historie ludzi, na których już stawiano krzyżyk i którym szykowano ubranie do trumny. Tu jest takie powiedzenie: jak męczennicy nie pomogą, to nikt nie pomoże. Ale większość świadectw doświadczenia łask jest związana z długą modlitwą. Nie jest tak, że ktoś raz przyjechał, pomodlił się i już mu pomogło. Tu trzeba systematyczności, pokory, ale też zaufania – dodaje kustosz sanktuarium.

Przemoknięte bociany nadal nieruchomo wpatrują się w kolejne przyjeżdżające „na 10 minut” grupy. My z bocianami już wiemy, że szybko stąd nie wyjadą.

Macewy w drodze

Trudno pisać o mieście, w którym spędzało się każde wakacje dzieciństwa. Z jednej strony znany niemal każdy zakątek, z drugiej – przez lata nieświadome stąpanie po miejscach, których historię odkrywało się dopiero z wiekiem. Bo kto z naszej podwórkowej bandy zwracał uwagę na to, że „centrum planowania, dowodzenia i przeprowadzania akcji”, czyli park miejski we Włodawie, znajduje się na dawnym cmentarzu żydowskim. Dzikość tego miejsca, swobodny dostęp do żółtych śliwek na parkowych drzewach i brak jakichkolwiek śladów macew nie pozwalały nawet podejrzewać, jaką historię kryje to miejsce. Dopiero po latach przy wejściach do parku ustawiono tablice z informacją, że znajdujemy się na terenie dawnego kirkutu, a w centralnej części stanęła rzeźba upamiętniająca pochowanych tu Żydów. Kto z nas wiedział, że setki macew ze zdewastowanej przez Niemców nekropolii posłużyło najeźdźcom na wyłożenie dzisiejszej ulicy Partyzantów, którą biegaliśmy na lody, mijając Wielką Synagogę przy ul. Czerwonego Krzyża. Nawet złowrogo dziś brzmiąca nazwa pobliskiego Sobiboru kojarzyła się tylko z rodzinnymi wypadami, a nie z miejscem zagłady tysięcy włodawskich Żydów, którzy przed wojną stanowili 70–80 proc. ludności miasta. Kto się przejmował historią Czworoboku w samym centrum włodawskiego rynku, w którym niegdyś odbywały się słynne jarmarki i na którego dziedzińcu miał miejsce – zgodnie z włodawską tradycją – pojedynek Bohuna z Wołodyjowskim. Również pobliska prawosławna cerkiew była po prostu „oczywistym” elementem miasta, mijanym często w drodze do paulińskiego kościoła św. Ludwika, a nie żywym pomnikiem burzliwej historii Włodawy. Żywym, choć liczba prawosławnych parafian, przyjeżdżających tu z okolicznych miejscowości, nie przekracza stu osób. Wybudowana jako świątynia unicka, po carskim dekrecie, nakazującym przymusową konwersję, przeszła w ręce prawosławnych.

Pamięć zmienia miasto

Dzisiejsza Włodawa jest wspomnieniem dawnej wielokulturowości. Tylko ogromne fotografie, umieszczone przy Wielkiej Synagodze, przypominają klimat starych jarmarków i dyżurnego „nawoływacza”, wzywającego do zamknięcia kramów przed zachodem słońca w piątek. Nie da się ukryć – brakuje „woli politycznej” lub wizji, by lepiej wykorzystać potencjał, jaki ma to miasto ze względu na swoją historię i zabytki. Ten odczuwalny brak wizji nadrabiają na szczęście rodzimi pasjonaci, dzięki którym zwłaszcza Wielka i Mała Synagoga przyciągają turystów z całego świata, a wrześniowy Festiwal Trzech Kultur stał się już rozpoznawalną i szanowaną marką. Każdy z trzech dni festiwalu koncentruje się wokół trzech świątyń: w piątek wokół synagogi, w sobotę wokół cerkwi i w niedzielę wokół kościoła oo. paulinów. Na wizerunek Włodawy pracują też mocno lokalne zespoły muzyczne i tutejsi artyści. Ale równie mocno na markę miasta pracują pojedynczy pasjonaci – Mieczysław Tokarski, Feliks Hamziuk czy Krzysztof Skibiński. Rozmowy z nimi pozostawiają w głowie jedną myśl: Włodawa nie musi pozostać tylko wspomnieniem samej siebie. Jest życie nad Bugiem.