Między seksem a miłością

Grzegorz Kulczykowski

publikacja 17.12.2006 00:13

Pewien kolega z pracy, na wieść o tym, że mój syn skończył już 14 lat, zaczął pół żartem, pół serio zagadywać mnie z ironiczno-złośliwym uśmiechem: „Czy uświadomiłeś go seksualnie? Czy wyjechał już gdzieś z dziewczyną? Czy jesteś już gotowy zostać dziadkiem?

Między seksem a miłością

Czy złapałeś go może na czytaniu ukradkiem pism pornograficznych?” Biuro nie jest najlepszym miejscem na dyskusje; kolega to zresztą bardzo inteligentny i błyskotliwy człowiek - trudno było by mi go przegadać czy przekonać. Więc może teraz, w tym miejscu, odpowiem na jego pytania.

Czy „uświadomiłem seksualnie” swojego syna? Niedawno obejrzałem przypadkowo w kablówce fragment programu o prymitywnych plemionach indiańskich, które przebywają w głębinach amazońskiej dżungli. Pokazano tam ludzi nie mających żadnego kontaktu z cywilizacją, żyjących całkowicie nago jak zwierzęta; ludzi, którzy budowali osobne chaty na polanach nie wiedząc nawet, co to jest wioska, uciekających do puszczy, kiedy nadlatywała awionetka. Otóż ci indianie - skrajnie prymitywni, którzy nie byli w stanie stworzyć nawet jakichś zalążków organizacji plemiennej - wiedzieli dobrze co i jak należy robić, aby mieć dzieci. Nikt ich nie musiał uświadamiać. Popęd seksualny jest bowiem instynktem tak bardzo pierwotnym, że naprawdę nie ma sensu komukolwiek coś tłumaczyć, tak jak nikt z nas nie musi uczyć swojego dziecka, jak się przełyka wodę.

Czy zatem nie muszę o niczym mówić swojemu synowi? Bynajmniej. Jeśli miałby na to ochotę i byłaby po temu sposobność, bardzo chętnie porozmawiam z nim o tym, o czym wielu ludzi nie ma zielonego pojęcia: o miłości. Tak, właśnie o tym – o dojrzałej, prawdziwie ludzkiej miłości. Ponieważ seksem jesteśmy zalewani niemal jak tropikalnym deszczem: poprzez telewizję, filmy w kinach, reklamy, bilboardy, internet – natomiast o prawdziwej miłości w mediach jak na lekarstwo.

Jakoś zbyt łatwo daliśmy się zagłuszyć przez tych, którzy sprowadzają wspaniałą rzeczywistość ludzkiej miłości do fizycznego współżycia, albo (w najlepszym wypadku) do wzajemnego wypowiedzenia swoich uczuć. Jakże okropnie ci krzykacze zawężają istotę ludzkiej miłości! Seks i uczucia przeżywają także zwierzęta, ale człowiek to ktoś całkowicie inny niż zwierzę. To istota obdarzona rozumem i wolną wolą – wolnością. Każdy człowiek jest osobą: kimś jedynym i niepowtarzalnym w całej historii i przestrzeni Wszechświata. I ta prawdziwie ludzka miłość, Miłość przez duże M, obejmuje całego człowieka, dotyka nie tylko jego uczuć i cielesności, ale także rozumu, przemyśleń, wyborów, codziennych decyzji i ich konsekwencji.

Miłość nie jest tylko uczuciem: jest prawdziwym wyzwaniem, które trwa całe życie; drogą, którą się podąża aż do śmierci. Zaczyna się czystością przedmałżeńską, narzeczeństwem i ślubem, którym w życie dwojga ludzi wchodzi Bóg. Wtedy nadchodzi właściwy czas i miejsce na współżycie fizyczne – ów prawdziwy fetysz współczesnej „kultury”. Ale miłość małżeńska to coś znacznie, znacznie więcej: to przede wszystkim otwarcie na przyjęcie nowego życia oraz wierność, obecność, zaufanie, wyrozumiałość i przebaczenie. I tylko czasami, niejako mimochodem, przy okazji konstatujemy, że w tym wszystkim spełniamy się jako ludzie, że właśnie na tym polega szczęście. I także to, że trwając w takiej miłości dajemy swoim dzieciom niezwykły dar, handicap na całe ich późniejsze życie – szczęśliwe dzieciństwo, spędzone w poczuciu bezpieczeństwa i obecności kochających się rodziców.

Często wyśmiewa się przykazania Kościoła związane z ludzką miłością: mówi się o anachroniczności czystości, dziewictwa, czy też bezsensie zakazu stosowania środków antykoncepcyjnych. Trzeba trochę refleksji, trochę doświadczenia, a przede wszystkim dobrej woli, aby zrozumieć, że przykazania te służą miłości, że ją chronią. To właśnie Kościół katolicki, nasz Kościół ustanawia swoim wiernym najwyższe z możliwych „standardy” miłości: całkowite i zupełne oddanie tej jednej, jedynej osobie – na zawsze, aż do śmierci. To właśnie tak ma być: oddaję się tobie ze wszystkim co mam, na zawsze, „na przepadłe” – tak jak ty oddajesz się mi na zawsze. Większej miłości wśród ludzi być nie może i to jest właśnie ten „standard” katolików. Związki cywilne dopuszczające rozwody są już wyraźnym krokiem w tył: „kocham cię, ale pod warunkiem, że się coś nie stanie”. Zaś konkubinat zakłada: „kocham cię, dopóki mi się to nie znudzi”.

Tak zarysowaną miłość trudno przyjąć tylko na podstawie rozumowych argumentów - trzeba w nią po prostu uwierzyć. Uwierzyć, że to jest możliwe, że tą drogę można przejść, nawet jeśli pojawią się skrajne trudności. Niezwykłym wsparciem jest doświadczenie naszych rodziców czy dziadków, którzy mimo wszystko doprowadzili swoją wzajemną miłość do kresu swego życia i udowodnili, że jest to możliwe. I na odwrót: kiedy któryś z rodziców zdradza, odchodzi, albo kiedy zwyczajnie pozwala umrzeć miłości – zadaje swoim dzieciom okropną ranę. Jakby wyrywał im spod nóg oparcie, spychał z twardego gruntu, zostawiając dobitne, choć fałszywe przesłanie: „w tym życiu nie ma niczego trwałego, a już na pewno nie ma miłości”. W ostatnim numerze gazetki pani Anna pisała o ginekologu, który wciskał swojej 15-letniej córce prezerwatywy... Ja zaś sam czytałem wynurzenia jakiejś dziennikarki, która wsadzała córce – nastolatce prezerwatywy do kosmetyczki przed jej pierwszym wyjazdem z koleżankami na wakacje. Zamiast tych gestów, ci nieszczęśni rodzice równie dobrze mogliby stanąć przed swoimi dziećmi i wykrzyczeć im, patrząc prosto w oczy: „Córuś, nie ma miłości! Miłość nie istnieje!!! Jest tylko beznadziejna samotność, którą możesz przerywać chwilami fizycznej przyjemności z jakimiś osobnikiem przeciwnej płci”.

Powtórzę: zbyt łatwo dajemy się zakrzyczeć pokaleczonym ludziom, którzy nie mając pojęcia o prawdziwej miłości, nazywają tym słowem różne, niekiedy bardzo dziwne zachowania. „Głównymi specjalistami” od miłości stali się producenci filmów, w których aktorzy z niezwykłym przekonaniem odgrywają sceny całkowicie bzdurne od strony psychologicznej; sceny, które w normalnym życiu nie mają prawa się wydarzyć. Jacyś ludzie, których życia i intencji nie znamy, podpisujący się jako „psychologowie”, stroją się w piórka autorytetów w kolorowych pismach. Tyle tylko, że filmy robi się nie po to, by mówiły prawdę, ale aby miały wysoką oglądalność; magazyny zaś mają się dobrze sprzedawać. I tyle. Najważniejsze sprawy – jestem o tym głęboko przekonany – rozstrzygają się jednak nie w telewizji, gazetach czy na ulicy, ale w rodzinach. Jeżeli miłość wygra w tej konkretnej, naszej rodzinie – świat stanie się lepszy, jeżeli przegra – cywilizacja śmierci zdobędzie kolejny przyczółek.

Na koniec pytanie, czy mój syn oglądał już pornola? Odpowiedź brzmi: tak. Wiem o tym. Przypadkowo otworzył obrzydliwy, pornograficzny klip wideo w lokalnej sieci komputerowej. Bo problem, drogi kolego, nie polega na tym, że trzeba szukać pornola, jak jakiegoś ukrytego owocu. Problem tego kraju tkwi w tym, że człowiek, który chce prowadzić normalne życie: chodzić po ulicy, oglądać telewizję, zaglądać do kiosku, sklepu i korzystać z Internetu – przed pornolem nie ucieknie. Choćby nawet tego sobie absolutnie nie życzył. Prędzej czy później ktoś mu go przed oczy wciśnie. Ale to już temat na osobny artykuł.





Prześlij nam komentarz do tego tekstu: powolanie@wiara.pl :.