Cukier w baku i wybuchowy żurek

Agnieszka Gieroba

publikacja 15.08.2018 05:45

Wstawali o 5 rano i ruszali w drogę. To oni przecierali szlak, którym do dziś idzie pielgrzymka z Lublina do Częstochowy. 40 lat temu udział w takim wydarzeniu był niemal nielegalny.

– To był piękny czas – wspomina ks. Zygmunt Lipski (pierwszy z lewej). reprodukcje Agnieszka Gieroba /foto gość – To był piękny czas – wspomina ks. Zygmunt Lipski (pierwszy z lewej).

Był rok 1979. Z różnych stron Polski na Jasną Górę szły nieliczne grupy pielgrzymów, pilnowane przez milicję i urzędników bezpieczeństwa publicznego. Nasyłani przez nich tajniacy robili wszystko, by zniechęcić ludzi do udziału w takim wydarzeniu. Dlatego gdy w środowisku duszpasterstwa akademickiego – którym opiekował się o. Ludwik Wiśniewski, dominikanin – zrodził się pomysł, by reaktywować pielgrzymkę z Lublina na Jasną Górę, nie starano się o żadne pozwolenia i nikogo nie pytano o zgodę. 5 sierpnia, kiedy pielgrzymka ruszała, o. Ludwik poprosił zaprzyjaźnionych studentów, by zanieśli do urzędu wojewódzkiego informację, że tego dnia z Wąwolnicy do Częstochowy wyrusza pielgrzymka.

– Od tamtej pory, co roku, do dziś z naszej diecezji wyrusza pielgrzymka piesza. W tym roku będzie już 40., bo tamtą uznano za pierwszą, ale to nie była prawda. Przed I wojną światową z Lublina wyszło ich 54, ostatnia w 1914 roku, więc na transparencie, który nieśliśmy na czele, mieliśmy napis, że to 55. pielgrzymka piesza. Byliśmy pierwsi po wieloletniej przerwie, ale nie pierwsi w ogóle – wyjaśnia ks. Zygmunt Lipski, który jako jeden z pięciu kapłanów szedł wówczas z pątnikami.

Testowanie trasy

Dla ks. Lipskiego była to pierwsza pielgrzymka w życiu, na którą zdecydował się pójść po wypadku samochodowym. Szczęśliwie nie doznał obrażeń. – Miałem w sobie wielkie pragnienie, by podziękować Matce Bożej za ocalenie życia i zdrowia, więc gdy dowiedziałem się, że z naszej diecezji wyruszy grupa pielgrzymkowa, zgłosiłem się do o. Ludwika. Przyjął mnie z otwartymi ramionami i uczynił odpowiedzialnym za transport – opowiada ks. Zygmunt. Postanowiono też, że pielgrzymka wyruszy z Wąwolnicy, z sanktuarium Matki Bożej Kębelskiej – gdzie rok wcześniej, w 1978 r., odbyły się ogromne uroczystości z okazji koronacji cudownej figury – a nie z Lublina. Ojciec Ludwik wyznaczył trasę przez cztery diecezje: lubelską, sandomierską, kielecką i częstochowską. Wcześniej sam ją przejechał samochodem, ustalając z miejscowymi proboszczami, gdzie można się zatrzymać na nocleg czy posiłek. Nie dotarł jednak do samej Częstochowy, lecz tylko do Włoszczowej, o resztę pielgrzymi mieli się zatroszczyć po drodze. Głównym przewodnikiem był o. L. Wiśniewski. Ks. Grzegorz Franaszek odpowiadał za kwatermistrzostwo, ks. Stanisław Róg za sanitariat, o. Józef OMI był ojcem duchownym, zaś ks. Lipski dbał o liturgię i transport.

Pielgrzymkowy sabotaż

– Za bardzo nie wiedziałem, na czym ma polegać moja odpowiedzialność za transport, bo samochody, które udostępnili ludzie, były dokładnie trzy. To były zupełnie inne czasy i te wozy nie miały żadnych zabezpieczeń. Wykorzystali to panowie tajniacy i któregoś razu wsypali do baku cukier. Silnik oczywiście się zatarł i samochód nie mógł jechać dalej. Nasz stan posiadania skurczył się do dwóch aut – wspomina ks. Zygmunt.

Na tym jednak nie koniec przygód motoryzacyjnych. – Pielgrzymka szła bocznymi drogami, często polnymi czy leśnymi, i co chwilę mieliśmy przedziurawione koło. Nie było jak dziś, że na każdym niemal kroku jest zakład wulkanizacji. To był poważny problem, ale jako odpowiedzialny za transport brałem takie przebite koło i szukałem najbliższego POM-u  [Państwowy Ośrodek Maszynowy]. Jako ksiądz byłem w sutannie, więc wiadomo było, kim jestem, poza tym zawsze się przedstawiałem. Panowie z POM-u przychodzili z pomocą. Mówili, żebym zostawił dziurawe koło, bo wszystkie w Polsce były takie same, i dawali mi dobre, a to zepsute w wolnej chwili sobie naprawiali. Nigdy nie odmówiono nam pomocy. To był znak Bożej opatrzności – opowiada ks. Zygmunt.

Krok za krokiem

Z Wąwolnicy wyruszyło około 150 osób, ale po drodze dołączali inni. Wchodząc na Jasną Górę, grupa liczyła już ponad 200 pątników. – Szybko się poznaliśmy, zresztą każdy dostawał specjalny znaczek rozpoznawczy, by było wiadomo, że to swój, a nie szpieg, który chce nam zaszkodzić. Tacy zjawiali się na każdym kroku. Ich działanie polegało na niszczeniu naszego skromnego sprzętu i podrzucaniu w miejscach, gdzie odpoczywaliśmy lub nocowaliśmy, materiałów pornograficznych. Mówili potem ludziom, że to tacy pielgrzymi, co niosą pornografię i sobie ją oglądają. Wyjaśnialiśmy całą sytuację i było wiadomo, o co chodzi – wyjaśnia ks. Lipski.

Dzień pątnika zaczynał się o 5.00. O 6.00 była Msza św., o 7.00 śniadanie, a o 8.30 wymarsz. Między 14.00 a 16.00 obiad, o 20.00 kolacja, a między 22.00 a 23.00 spoczynek. W ciągu dnia rozważano poszczególne przemówienia Jana Pawła II, który w czerwcu 1979 roku przybył z pielgrzymką do ojczyzny. Pątnicy mieli także własną scholę, którą kierowała siostra Anastazja z Podwala. W czasie drogi śpiewano godzinki, trzy razy dziennie odmawiano Anioł Pański, były też nieszpory, litania do Matki Bożej i Różaniec. Odbywały się także dyskusje na temat różnych przemówień papieskich, słuchanych z taśm lub czytanych na głos. Oprócz tego o. Ludwik prowadził rozważania na temat grzechu, łaski Bożej i encykliki „Redemptor hominis”. Wieczorem o 21.00 odbywały się Apel Jasnogórski i rachunek sumienia.

– 85 proc. pielgrzymów stanowiła młodzież akademicka i ze szkół średnich. Młodzi początkowo byli zamknięci, ale po kilku dniach byli wszędzie. Zżyli się ze sobą, chętnie sobie pomagali – wspomina ks. Zygmunt.

Polska gościnność

Mimo negatywnego nastawienia władz do Kościoła i pielgrzymek ludzie po drodze przyjmowali pątników bardzo życzliwie. – Do dziś pamiętam, że na jednej wsi pewien gospodarz był tak poruszony tym, że ludzie idą do Matki Bożej, że zabił dwie świnie i cielaka i dla wszystkich pielgrzymów przygotował ucztę – wspomina ks. Lipski.

Z gastronomią wiąże się także wypadek, jaki zdarzył się na trasie pod Włoszczową. Pątnicy zostali zaproszeni na żurek do baru, który prowadził brat jednego z księży diecezji sandomierskiej. Żurku było tak dużo, że gospodarz podarował grupie resztę zupy na dalszą drogę.

– Nie było w co wziąć tego żurku, więc poszedłem na wieś zapytać, czy ktoś nie sprzeda nam bańki na mleko. Bańka się znalazła, żurek zapakowaliśmy i ruszyliśmy. Następnego dnia postanowiliśmy odgrzać potrawę na kuchni węglowej. Postawiliśmy bańkę na fajerkach i czekaliśmy, aż zupa się zagotuje. Niestety, nie otworzyliśmy wcześniej wieczka, więc trzeba było otworzyć bańkę, kiedy zupa była gorąca. Pod ciśnieniem wieczko tak się zassało, że nie mogliśmy dać rady. Dwaj najsilniejsi: o. Ludwik i ks. Stanisław wytężyli swe siły i wieczko strzeliło. Żurek znalazł się na suficie i na otwierających. Obaj byli poparzeni. Dobrze, że o. Wiśniewski miał okulary, bo nie wiadomo, co mogłoby się stać. Trzeba było obu odwieźć do szpitala. Wtedy o. Ludwik uczynił mnie kierownikiem pielgrzymki na dalszą drogę – opowiada ks. Zygmunt.

Kłopot był jeszcze jeden, bo trasa była ustalona tylko do Włoszczowej. – Musiałem jakoś sobie poradzić, więc pojechałem do księdza dziekana z prośbą o radę. Ten zwołał wszystkich sołtysów ze swego dekanatu i oni nas dalej poprowadzili – od wsi do wsi, goszcząc przy tym – wspomina ks. Lipski.

13 sierpnia Lubelska Pielgrzymka Piesza spotkała się w Świętej Annie z 268. Pielgrzymką Warszawską. Dalsza droga przebiegała już wspólnie. Przed samym wejściem na Jasną Górę ks. Z. Lipski przywiózł ze szpitala poparzonych księży, by i oni mogli wejść z grupą. Pielgrzymów witał u Matki Bożej prymas ks. Stefan Wyszyński.

– Ojciec Ludwik wysłał mnie wtedy, bym podziękował prymasowi za powitanie. Naszukałem się go po jasnogórskich korytarzach, a kiedy znalazłem i powiedziałem, z czym przychodzę, usłyszałem, że kard. Wyszyński bardzo chciał powitać osobiście naszą pielgrzymkę, bo do Lublina, jako swej pierwszej biskupiej posługi, wciąż ma w sercu wielką miłość – opowiada ks. Zygmunt.

W tym roku 3 sierpnia na Jasną Górę wyruszyła 40. pielgrzymka z Lublina. Jej hasłem są słowa „Owocem Ducha jest miłość”.