Pazura bierze krzyż

rozmowa z Radosławem Pazurą

publikacja 22.02.2010 09:51

Krzyż na drogę - Wielki Post z Gościem O wypadku, co był łaską, symultanicznym nawróceniu i całej prawdzie o in vitro, z Radosławem Pazurą rozmawia Agata Puścikowska.

Pazura bierze krzyż fot. Jakub Szymczuk

Radosław Pazura (ur. 1969) - aktor. Grał w ponad 20 filmach kinowych i telewizyjnych, w kilkunastu serialach i teatrach telewizji. Młodszy brat Cezarego Pazury. 24 stycznia 2003 r. był poszkodowany w wypadku samochodowym, kierowca samochodu zginął na miejscu

Agata Puścikowska: Jest początek stycznia 2003 r. Dzwoni dziennikarka i prosi o rozmowę na temat krzyża i powołania. Co Pan odpowiada?
Radosław Pazura: – Że muszę się poważnie zastanowić.

A gdyby się Pan jednak zgodził?
– Nie wiem, co bym powiedział. Jakąś bazę wiary z domu wyniosłem. Tylko potem różnie bywało. Na szczęście Pan Bóg potrafi dotrzeć nawet do najbardziej opornych. Otrzymałem wielką łaskę.

„Łaska” to wypadek, w którym zginął Pański kolega, a Pan długo walczył o życie. Był koniec stycznia 2003 r. Bóg nie miał już siły i musiał ostro zareagować?
– Taki kopniak. Przypadkowo potem przeczytałem książkę bp. Kiernikowskiego o grzesznikach. Biskup pisał o działaniu Pana Boga: czasem brutalnym, mocnym. Porównywał to do doświadczenia św. Pawła: upadamy, ślepniemy, przeżywamy osobisty dramat. Pan Bóg w ten sposób działa, bo wie, kogo stworzył: wie, że akurat z konkretnym człowiekiem inaczej się nie da. On wie, że pod skorupą grzechu, wewnątrz, jest dobro, potencjał. No to rozbija skorupę. Niektórzy potrzebują haka, mocnego uderzenia, żeby usłyszeć głos: „Chłopie, nieciekawie żyjesz, kończ z tym i wracaj do mnie”.

Wypadek spowodował nie tylko zmianę w Panu, ale i w Pańskiej żonie. Takie symultaniczne małżeńskie nawrócenie?
– Małżeństwem to my wtedy jeszcze nie byliśmy. Żyliśmy w konkubinacie i bardzo nam to odpowiadało. Ale rzeczywiście największą łaską było to, że w podobny sposób odczytaliśmy tamte wydarzenia. Po wypadku wokół nas działy się same „przypadki”, które w cudowny sposób ratowały mi życie. Trudno to teraz streścić, opisać, bo w ułamkach sekund działo się wiele. Diagnoza, natychmiastowa decyzja Doroty, leczenie, kolejna diagnoza, kolejna decyzja. Lekarze robili, co mogli, Dorota była przy mnie. Ale stało się jasne, że nad nami był jeszcze Ktoś. Inaczej nie mielibyśmy szans. Dorota była doprowadzona do takiego stanu, że nie miała wyboru – stanęła przed Bogiem. Zaczęła do Niego mówić, właściwie – jak sama wspomina – wyć. Błagała Go o pomoc, ratunek, robiła rozrachunek z naszym dotychczasowym życiem. Ale również prosiła o to, żeby Bóg nauczył ją żyć beze mnie. Jeśli taka będzie Jego wola... I po tym momencie, po tej spowiedzi, po tym pogodzeniu i zaufaniu, zaczęły się dziać rzeczy zupełnie niezwykłe. Przykład: jednego dnia na zdjęciu RTG moich płuc właściwie nie ma, a następnego są. Wróciłem po dwóch tygodniach. Obyło się bez buntu: „Panie Boże, nie mogłeś inaczej”? Chyba nie chciałabym się nawracać metodą takiego kija...
- Buntu nie było, chociaż na początku, całkowicie błędnie, przyjąłem, że ten wypadek to była kara za złe życie. A przecież Pan Bóg nie jest okrutny. On tworzy scenariusz dla każdego człowieka inny – każdemu daje inną drogę, inny krzyż do udźwignięcia. W moim przypadku musiał wiedzieć, że tylko takie cierpienie mnie przebudzi. Musiał też wiedzieć, że Dorota będzie umiała się podnieść, walczyć. Przez 7 lat od wypadku, odkąd staramy się żyć z Bogiem - wciąż odczytuję Jego obecność. Czasem dreszcz mnie przechodzi, gdy zauważam, jak namacalnie działa. Kojarzę pewne sytuacje, ludzi, wydarzenia, książkę, która akurat wpadła mi do ręki – to są takie małe pomoce od Niego. On cały czas nas prowadzi. Ktoś powie „crazy man”, a ja dzięki tym znakom wiem, że idziemy dobrą drogą.

Crazy man. W środowisku tak się o Panu mówi?
– Nie wiem, bo nie bywam w tzw. środowisku. Ale mogę być i „crazy”. W życiu najważniejsze jest przyszłe życie. To, co się dzieje tu i teraz, to początek. Prawdziwe życie będzie po tamtej stronie. Teraz już wiem, że jestem powołany, żeby tak pracować nad sobą, aby przygotować się do przejścia, aby nie bać się starości i przygotować się na nią. I żeby umieć przyjąć
cierpienie, które z nią się wiąże. Cierpienie każdego z nas spotka – wcześniej lub później.

Cierpienie równa się krzyż?
– Cierpienie jest częścią krzyża, ale nie można się go bać. Krzyż to droga, to dar, to łaska. To wielka tajemnica.

Pewien, zapewne mądry, teolog napisał, że krzyż można przyjąć z miłością lub odrzucić z odrazą. A stany pośrednie? Ja się krzyża boję – takiego choćby, jakiego Pan doświadczył.
– Chyba nie ma jednak stanów pośrednich. Ale większość z nas jest rzeczywiście gdzieś pośrodku. Z biegiem czasu, doświadczeń, myślę jednak, że Bóg prowadzi nas do siebie – i wtedy łatwiej zaakceptować krzyż z miłością. Poza tym – jak mówiłem – przecież droga każdego z nas jest inna. Krzyż, który niesie bliźni, być może nie byłby do udźwignięcia przeze mnie i odwrotnie. I Bóg o tym wie.

Jest rok 2010. Czego Pana uczy krzyż w tej chwili? Do czego jest Pan przez krzyż powołany?
– Chcę szukać siebie prawdziwego, czyli takiego, jakiego stworzył mnie Pan Bóg. On stwarza nas po to, żebyśmy doszli do zbawienia. Ale ponieważ rodzimy się z grzechem, a potem brniemy w grzech, musimy wykonać ogromną pracę – przemieniać się codziennie i prosić, by On w tym pomógł. I nawet trudności, które potocznie nazywamy krzyżem: denerwującego kolegę w pracy, rutynę czy ból głowy, musimy wykorzystywać do wewnętrznej przemiany. W mojej pracy też muszę uważać, bo ten zawód bywa niszczący. I muszę się modlić, żeby sytuacje, które na pozór przerastają, nie zostały wykorzystane przez szatana. Bo jeśli się tych sytuacji nie odda Bogu, szatan znajdzie sobie kanały, wejdzie do naszego życia. On wchodzi w te szczeliny, które nie są wypełnione miłością, wiarą. Sporo już zdziałał w naszym życiu. Boi się go Pan?
– Nie! Jest słaby, beznadziejny i mam go gdzieś! I będę z nim walczył. Wiem, że to istota o dużo większej inteligencji niż nasza, ludzka. Ale wiem też, że gdy się ma oparcie w Bogu, te jego sztuczki są w gruncie rzeczy prymitywne. No choćby ułuda, że „życie na kocią łapę” jest dobre i fajne. Szatan pokazuje pozory, blichtr. A prawda jest inna: tylko sakrament daje prawdziwe szczęście i pozwala na rozwój miłości, bo opiera się na Bogu. Bez Niego w dłuższym czasie nie uniesiemy żadnego ciężaru, nie oszukujmy się.

Po nawróceniu odkrył Pan powołanie do małżeństwa?
– Kochaliśmy się i byliśmy ze sobą wiele lat. Ale jednak coś nas blokowało. Powstała pustka. Dopiero po wypadku otworzyliśmy się na Boga, i to było początkiem przemian, a konsekwencją był nasz ślub. Na Bogu osadziliśmy nowe, wspólne życie. Pomogły nam w tym sąsiadki – siostry klaryski oraz ojcowie kapucyni. Dzięki nim świadomie uciekliśmy od zgiełku, paparazzi, fleszy. Wzięliśmy ślub we Frascatti pod Rzymem: była obecna tylko najbliższa rodzina. Mogliśmy się skupić i właściwie przeżyć ten sakrament. Na ołtarzu położyliśmy zeszyty z postanowieniami na nowe życie. Żeby Pan Bóg zobaczył, że to On jest najważniejszy, że sakrament jest dla nas wielkim darem i opoką.

A rodzicielstwo? Aż trudno mi uwierzyć, że będąc ze sobą kilkanaście lat, nie myśleliście o dziecku.
– Wydawało nam się, że chcieliśmy dziecka, ale teraz wiem, że tak naprawdę baliśmy się tego. Bo żyliśmy właśnie w pustce, o której wspomniałem. Nie byliśmy w stanie dostrzec, że rodzicielstwo to cud. Że narodziny dziecka to mistyka. Dlatego teraz wołam do młodych ludzi: nie żyjcie tak głupio, jak my kiedyś, a do sakramentu podchodźcie roztropnie i poważnie.

Gdy pojawiło się powołanie do bycia rodzicami, pojawiły się i problemy. Media donosiły o różnych terapiach, sugerując in vitro.
– Otworzyliśmy się na Boga, a więc także na naukę Kościoła, zdaliśmy się całkowicie na Jego łaskę. Zakładaliśmy również, że Jego wolą może być i to, że nie będzie nam dane cieszyć się nowym życiem. Oczywiście robiliśmy, co w ludzkiej mocy: dobry lekarz, wczytywaliśmy się w naturalny cykl kobiecy, itd. Trzy lata prób, nadziei, rozczarowań. Wytoczyliśmy też duchowy „ciężki sprzęt”: sakramenty, Msze św., pielgrzymki. Siostry klaryski bardzo się za nas modliły. Kiedyś też udzieliliśmy wywiadu na temat naszego ślubu. Przeczytał to ksiądz mieszkający w Watykanie. Nawiązał z nami kontakt, obiecał codzienną modlitwę przy grobie Ojca Świętego. Wierzę, że to również Janowi Pawłowi II zawdzięczamy córkę.

Ma na imię Klara Maria. Domyślam się, że to w podzięce dla...
– Świętej Klary, oczywiście. I wiadomo, Maryi. Nasza Klarcia urodziła się w styczniu 2007 roku. Prawie dokładnie 4 lata po moim wypadku. Do tej pory dziękuję za wszystko św. Klarze, bo to patronka mediów elektronicznych, telewizji, a więc i nasza. Wierzę, że ma nas w swojej opiece i nie da nam zginąć.