Przy chińskim czajniczku

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 23.10.2009 11:56

Urodził się w Malezji, ale jest Chińczykiem. W dzieciństwie modlił się w buddyjskiej świątyni. Wykształcenie zdobył w Wielkiej Brytanii. W Polsce, w Łodzi, został katolickim księdzem. Oto niesamowita historia ks. Jana Marii Chun Yean Choonga.

Przy chińskim czajniczku W łódzkiej parafii ks. Jan pracuje od września br. fot. Henryk Przondziono

Ksiądz Jan do Łodzi sprowadził z Chin czajniczek do parzenia herbaty. Purpurowa glina, z której jest zrobiony, na zawsze przejmuje aromat liści. Przypomina samego księdza, który po przyjęciu katolicyzmu nie potrzebuje już niczego. Ks. Jan wsypuje do czajniczka, najważniejszego przy parzeniu herbaty, porcję liści. Zalewa je wrzątkiem, a potem polewa wodą czajnik, żeby się rozgrzał. Odlewa pierwszy napar, który oczyszcza i rozluźnia liście. Ustawia przed nami kieliszki, wewnątrz z porcelany, na zewnątrz z gliny. – Herbatę można zalewać kilka razy, nie pije się jej po to, żeby gasić pragnienie, ale żeby przy niej rozmawiać – mówi. – A teraz mamy morze herbaty – rozlewa do kieliszków ulung sprowadzoną z Malezji.

Sam urodził się tam 33 lata temu w Kuantan, 5 minut od brzegu południowo-wschodniego Morza Chińskiego. – Odkrywam swoje korzenie przez parzenie herbaty – opowiada. Siedzimy na podłodze na haftowanych poduszkach ułożonych na japońskich matach tatami. Na ścianie uśmiechnięta chińska Matka Boża przywieziona z Szanghaju. Z głośników płynie chińska klasyczna muzyka na cytrze. – To wszystko po to, żebym czuł się jak w domu – wyjaśnia. – A przecież wiara katolicka jest dla księdza nowym domem – mówię. – Tak, tylko daję mu inny wystrój – uśmiecha się.



Fragment przywiezionego z Szanghaju obrazu ukazującego Matkę Bożą. Całe malowidło poniżej, w załączniku.

W świątyni się nudził
Ma trzech starszych braci i młodszą siostrę, ale wygląda na najmłodszego z rodzeństwa – szczupła twarz, delikatne palce. W Kuantan mieszkali 13 lat, bo ojciec Kim Swee otworzył tam restaurację. 6 lat chodził do chińskiej podstawówki. – Malezja jest krajem wieloetnicznym – wyjaśnia. – Chińczycy stanowią 30 proc., Hindusi – 10 proc., a Malajowie – 60 proc. Choć jesteśmy Chińczykami, jako jedyny w rodzinie czytam i piszę po chińsku. Moja rodzina była buddyjska, mama Nyuk Yoon odznaczała się pobożnością, pomagała innym. Ale wiem, że najważniejsze dla niej było to, żebyśmy zostali dobrymi ludźmi. Co tydzień w niedzielę zabierała ze sobą do świątyni najmłodszych, czyli mnie i siostrę. Szliśmy na lekcje religii, a ona pomagała w parafialnej kuchni smażyć warzywa z kurczakiem.

Uczyłem się historii buddyzmu, pięciu przykazań i ośmiu dróg do prawdy. Modlitwy były tłumaczone fonetycznie z sanskrytu i nie rozumiałem, o co chodzi. Kiedy mama prowadziła nas do świątyni, siedziałem obok niej pół godziny, medytując, Matka Boża przywieziona z Szanghaju i nudziłem się, nie rozumiejąc treści modlitw, bo nie wypadało wyjść – wspomina. Miał wtedy 10 lat. Z domu pamięta kilka ołtarzy. Jeden z napisem: „Ku czci naszych przodków”, drugi ozdobiony posągami bóstw taoistycznych i buddyjskich, kolejny poświęcony bóstwu ziemi i jeszcze jeden, zbudowany na podwórku na cześć bóstwa nieba. – Trzy razy dziennie paliliśmy na ich cześć patyczki-kadzidełka – mówi. Krew i sok z porzeczek
Jeszcze w Kuantan, kiedy był małym chłopcem, mama pod swoją nieobecność zakazała mu otwierać drzwi chrześcijanom chodzącym po domach jak domokrążcy. – Pewnego dnia wróciłem ze szkoły, zadzwonił jakiś człowiek z neseserem i zapytał: „Czy szukasz szczęścia?”. To był ten chrześcijanin. Ulotki, które zostawił, trafiły do kosza. Po powrocie do Ipoh, rodzinnego miasta ojca, zdał maturę w szkole katolickiej. Kiedyś prowadzili ją zakonnicy. Za jego czasów tylko ktoś z dyrekcji przychodził w habicie. – W Malezji mówiło się o chrześcijanach, nie o protestantach czy katolikach – pamięta. Na maturze siedział obok katoliczki. Zaczął dopytywać, dlaczego księża katoliccy się nie żenią. Przy kościele protestanckim chodził wtedy na lekcje darmowego kursu gitary. Zrezygnował, bo głupio się czuł, że nie jest jednym z nich, ale buddystą.

Koleżanka zaprosiła go do siebie na święta wielkanocne, ale nic z tego nie rozumiał. Żeby mu coś wyjaśnić, poznała go z księdzem katolickim. – W kulturze chińskiej młodsi mają ogromny szacunek dla starszych. Z lękiem zapytałem go o kilka spraw, zaczął je naukowo tłumaczyć, wstydziłem się pytać i tak się skończyło – mówi. Innym razem z mamą poszedł do jej protestanckich znajomych. – Jeden z mężczyzn przy powitaniu serdecznie mnie przytulił i przedstawił wszystkim: „mój przyjaciel”, choć znaliśmy się tylko chwilę – opowiada. – Bardzo mnie to ujęło. Potem wszystkim rozdawano kieliszki z napojem z czarnej porzeczki i opłatki. Po latach wydaje mi się, że to mogło być spotkanie eucharystyczne protestantów. Zapamiętał smak tamtego soku z porzeczek, który miał przypominać krew Jezusa.

Logika i Matka Boga
Miał 20 lat, kiedy wyjechał na stypendium do Bedford w Anglii. Przedtem nie wiedział, że istnieje Polska. A przez Włocha Gino trafił do Polskiej Misji Katolickiej. Tam poznał ks. Edwarda Grudzińskiego z Łodzi. Kiedy kuzynka, jeszcze w Malezji, przepowiadała mu: „W Anglii zostaniesz chrześcijaninem, tam się nie da inaczej”, oponował, bo zawsze był oryginałem i wiedział, że nie zrobi tego, co inni. Teraz w weekendy polerował paramenty liturgiczne, odkurzał dywany i mył łazienki. Wieczorem ks. Edward zapraszał go na rozmowy przy kolacji. Wiedział, że jest buddystą, ale nigdy nawet nie próbował go nawracać. – To, co było w Malezji, wziąłem w nawias. Na obczyźnie zacząłem wszystko od początku – wspomina.

Mimo że nie rozumiał polskiego, chodził na Msze. W Boże Narodzenie tak zachwyciła go kolęda „Lulajże Jezuniu”, że nauczył się jej natychmiast. – Tak się zaczęła moja przygoda z polską kulturą – mówi. Do Polski pierwszy raz przyjechał do Justynowa pod Łodzią, do rodziny ks. Edwarda. Po drodze nauczył się liczyć do tysiąca i mówić: „Jestem Jen”, a także: „Bardzo mi miło was poznać”. Po powrocie do Bedford na poważnie wziął się za polski w szkółce niedzielnej. Choć przyszło mu siedzieć w ławce razem z maluchami. Pojawiły się też pytania o wiarę. – Na uniwersytecie miałem logikę, uczyłem się, że sylogizm to wnioskowanie na podstawie dwóch przesłanek – opowiada. – A w przypadku Jezusa nic prosto nie wynika z siebie – to Bóg i człowiek. Maryja jest matką Jezusa, który jest człowiekiem, więc jest matką człowieka, ale on jest też Bogiem, więc jest także matką Boga. „Jak śmiertelniczka może być matką Boga”?” – pytałem siebie. To przechodziło moje pojęcie. Polscy przyjaciele słuchali moich wywodów ze zrozumieniem i zostawiali mnie z tą dziwną wiedzą.

Zazdrość i borowik
– Mówi się, ze Chińczycy są gościnni, ale Polacy jeszcze bardziej – uważa ks. Jan. – Polacy w Bedford okazali mi miłość, której wcześniej nie znałem. Ta ich miłość do mnie wynikała z ich wiary w Chrystusa. Przygarnęli go do swej wspólnoty, a ks. Edward nauczył, jak cieszyć się radością drugiego. – Z natury byłem zazdrosny, że coś udaje się innym, nie mnie – opowiada. – Kiedyś ksiądz zabrał mnie na grzybobranie, czegoś takiego nie ma w Malezji. Po godzinie on zebrał cały kosz grzybów, a ja ani jednego. W sercu zacząłem czuć zazdrość. W końcu znalazłem borowika, a wtedy ksiądz mi powiedział, że to najszlachetniejszy grzyb i pogratulował. Jan nie mógł się powstrzymać i zadał pytanie: „A księdzu nie żal, że to ja znalazłem prawdziwego?”.

Ks. Edward wyjaśnił, że się cieszy tym, że ja się cieszę. To niby prosta rzecz, ale stale trzeba jej się uczyć. Ale gdzieś w nim trwała walka wewnętrzna dawnego z nowym. Modlił się po chińsku do Buddy: „Namo Amitabha”, to znów „Zdrowaś Maryjo”. Aż wreszcie przyszedł spokój. Pierwszy raz, kiedy z wielką chęcią wrócił do zapomnianej lektury książki o Miłosierdziu Bożym. Drugi, kiedy oglądał w telewizji Jana Pawła II wprowadzającego wiernych w III tysiąclecie. – Kiedy ten starszy, schorowany człowiek otwierał drzwi Bazyliki św. Piotra, rozpłakałem się – mówi. – Następnego dnia powiedziałem ks. Edwardowi, że chcę być katolikiem. Dowiedział się, że może przyjąć równocześnie chrzest, Komunię i bierzmowanie. Chciał, żeby odbyło się to w rodzinnych stronach ks. Edwarda. Ks. Edward pojechał w czerwcu do kraju, żeby załatwić dyspensę u biskupa łódzkiego i akurat wtedy dostał zawału. Lekarz zabronił mu jechać do Anglii, ale on nie chciał zostawić parafian i wrócił. – Dwa tygodnie później zmarł – mówi ksiądz. – Wtedy pierwszy raz byłem naocznym świadkiem śmierci.

Jan umiłowany
Na chrzcie wybrał imię Jan. – Dowiedziałem się, że to najmłodszy z apostołów, najbardziej umiłowany. Też chciałbym być taki – tłumaczy. Na drugie „Maria”, bo urodził się 8 grudnia, w Niepokalane Poczęcie. A na bierzmowaniu – Edward, po zmarłym księdzu. To przykład jego życia spowodował, że zaraz po jego śmierci postanowił zostać kapłanem. Ale wielu mu odradzało. Tak się złożyło, że w tym samym roku skończył studia licencjackie i musiał wrócić do Malezji. Bardziej był przybity tym, że nie będzie spotykał się z Polakami, niż tym, że opuszcza Europę. W Kualalumpur zamieszkał razem z bratem i rozpoczął pracę w firmie „Bosch”. – Okazało się, że niedaleko domu znajdowała się ambasada polska – wspomina. – Poszedłem i wszyscy się zdziwili, że Malezyjczyk mówi po polsku. Dostałem trochę czasopism. Przydała się też płyta z pieśniami patriotycznymi w wykonaniu Bernarda Ładysza. W Malezji żyje 4 proc. katolików. Chodził do kościoła. Ale udało mu się dostać stypendium doktoranckie w Bolton, w Anglii, gdzie, jak się okazało, też była polska misja. – Po przyjeździe rzuciłem bagaże i pobiegłem szukać kościoła – opowiada. Na uczelni robił karierę.

Dostał pracę przy interesującym projekcie, zastąpił z wykładami profesora. – Można powiedzieć, że miałem słodkie życie – opowiada. Miał zrobić doktorat z biznesu, z zarządzania małymi i średnimi przedsiębiorstwami. Ale sam okazał się przedsiębiorczy i zmienił w życiu wszystko. – Studiowałem ekonomię doczesną, a teraz Bożą – śmieje się. – Po 2 i pół roku moje powołanie kapłańskie tak się odezwało, że nie mogłem czekać. Kiedy jego profesor chciał go zatrudnić w swojej firmie, postanowił odmówić. – Bo jeśli nie teraz, to kiedy? Profesor się nie złościł, tylko mu pogratulował, że będzie żyć w zgodzie z własnym sercem, a on nie może. – Normalnie poszedłem za miłością – mówi. Od dziecka chciał być marynarzem. Dziś w Łodzi jest wikarym w parafii Matki Bożej Nieustającej Pomocy.