Moi rodzice byli święci

rozmowa z prof. Rafaelem Alvira

publikacja 02.03.2009 13:01

Matka była bardzo wesoła, ojciec „miał gadane”. W miłości wychowali ośmioro dzieci. A dziś są kandy-datami na ołtarze. Z prof. Rafaelem Alvira, synem Tomasza i Franciszki Alvira, rozmawia Agata Puścikowska.

Moi rodzice byli święci Archiwum Rodzinne

Agata Puścikowska: Kiedy rozpoczął się proces beatyfikacyjny Pana rodziców?
Prof. Rafael Alvira: – O rozpoczęciu procesu dowiedziałem się w ubiegłym roku. W sierpniu 2008 r. arcybiskup Madrytu zadecydował o podjęciu prac. Wyznaczył sędziów do trybunału i zaprosił ich na 19 lutego na oficjalne rozpoczęcie procesu. Po zgromadzeniu i opracowaniu materiałów zostaną one przekazane do Watykanu.

Jakie to uczucie przeżywać proces beatyfikacyjny własnych rodziców?
– To, co powiem, może wydać się nieskromne, ale wiadomość, że rozpoczną się przygotowania do procesu beatyfikacyjnego moich rodziców, wcale mnie nie zdziwiła. Oni byli święci... Chociaż gdy byłem dzieckiem, ich życie wydawało mi się całkiem zwyczajne. Z rodzicami wszystko było radosne i łatwe. I dopiero gdy skonfrontowałem rzeczywistość swojej rodziny z rzeczywistością wokół nas, zobaczyłem, jak wielkie miałem szczęście...

Jakie było Pana dzieciństwo?
– Rodzice mieli sześć córek i trzech synów. Pierwszy syn, Jose Maria, zmarł nagle, gdy miał pięć lat. Ojciec był dyrektorem prestiżowego liceum w mieście, a matka, z wykształcenia nauczycielka, pracowała w domu. Mieliśmy wielu przyjaciół, rodzice byli bardzo otwarci. Dom był zawsze czysty, urządzony skromnie, ale ze smakiem. My, dzieci, mieliśmy jeden pokój, niezbyt porządny, gdzie mogliśmy wyładować naszą dziecięcą anarchię. Matka uwielbiała żartować i miała ogromny dar rozbawiania wszystkich. Przy tym była osobą, która docierała do każdego, dzięki niej byliśmy w ciągłym rodzinnym dialogu. Przy stole – a codziennie jedliśmy razem przynajmniej kolację – każde z nas miało chwilę, żeby opowiedzieć, co się wydarzyło przez cały dzień. Natomiast ojciec, który świetnie opowiadał dowcipy, „miał gadane”, był dla nas wielkim autorytetem. Rodzice, chociaż weseli i dowcipni, nigdy jednak nie żartowali na temat pracy. Do pracy podchodziło się poważnie: była święta i była czymś, co należy uświęcać. Ojciec żartował nawet, że według Biblii człowiek jest stworzony przez Boga, żeby pracować, ale w Biblii nie ma ani słowa o emeryturze. Co ciekawe – przejście na emeryturę było dla ojca po prostu zmianą statusu administracyjnego. Pracował prawie do końca życia – ponad 80 lat. Matka podobnie. Z perspektywy czasu zobaczyłem, że rodzice robili wszystko dla nas, zapominając o sobie samych. Mieliśmy do nich niewyobrażalne zaufanie. Nie narzucali swojego autorytetu, lecz go mieli.

Krzyczeli czasem na was?
– Nie przypominam sobie ani jednej sytuacji, w której ojciec czy matka podnieśliby na nas głos. Bardzo rzadko też prawili nam „kazania”, a jeśli już, to rozsądnie, konkretnie i stanowczo. Prowadzili wobec nas pedagogikę niebezpośrednią, sokratejską. Uczyli nas, żeby nie robić nic ze względu na nagrodę czy ze strachu przed karą. Starali się, żebyśmy odkryli piękno w tym, czego się uczymy, umieli zauważyć wartość tego, co robimy. I żeby poznanie tej wartości było największą nagrodą. Wychodzili z założenia, że wychowuje przykład otoczenia, a nie zakazy czy nakazy. W wychowaniu dzieci, budowaniu rodziny, najważniejsze, według ojca, było środowisko, rozumiane jako to, co nas fizycznie otacza – ziemia, powietrze, zespół czynników niematerialnych, które kształtują charakter człowieka. Rodzice w swoim życiu kierowali się duchowym kierownictwem Josemarii Escrivy.

Ojciec Pana dobrze znał świętego...
– Ojciec był jednym z pierwszych członków Dzieła (Opus Dei – przyp. red. ). Ze św. Josemarią i grupą innych osób przeszedł Pireneje (uciekając przed prześladowaniami). Wiele nocy, po osiem, dziesięć godzin marszu. Mieli przewodnika – znającego góry, twardego człowieka. Ze względu na bezpieczeństwo całej grupy wprowadził on zasadę, że osoby niezdolne do dalszego marszu będą pozostawiane w drodze. W pewnym momencie mój ojciec zasłabł. Przewodnik chciał iść dalej, ale Josemaria zaprotestował. Potem dodał otuchy ojcu: „Nie przejmuj się. Będziesz szedł z nami jak inni, aż do końca”. Uratował mu życie. Po latach odwiedziliśmy świętego całą rodziną w Rzymie. Na widok dzieci zawołał: „Niech żyje wolność!”. Zawsze podkreślał, że powołanie do Opus Dei jest sprawą osobistego wyboru. Nasi rodzice to umiłowanie wolności przejęli właśnie od niego – oboje byli w Dziele, ale nam zostawiali w tej sprawie wolną rękę. Rodzice mieli wobec nas ogromny szacunek. Rzadko nam czegoś zabraniali – działo się to tylko wtedy, gdy chcieliśmy podjąć ewidentnie dla nas złą decyzję.

W czym jeszcze przejawiało się kierownictwo duchowe świętego?
– Święty mówił małżonkom: „Ty jesteś jej drogą do nieba, a ona twoją”. Josemaria mówił też, że najważniejsza w kształtowaniu młodego człowieka jest rodzina. Prawidłowym dopełnieniem wychowania dzieci powinny być szkoły harmonijnie współpracujące z rodzicami. Ponieważ trudno było o takie szkoły w ówczesnej Hiszpanii, rodzice byli jednymi z twórców placówek, które dopełniały ich wychowania. Harmonia w domu, harmonia w szkole. Ale przede wszystkim duch harmonii był w relacjach małżeńskich rodziców. Ważna dla nich była też naturalność – dom zawsze przepełniały radość i prostota. Myślę teraz, że to musiało wymagać wielkiego, ciągłego zaangażowania i pracy, taki heroizm małych rzeczy, naturalna doskonałość osiągnięta z poziomu Boga. A jak mówił święty, żeby być nadprzyrodzonym, trzeba być ludzkim.

Rodzice nigdy się nie kłócili?
– Stosowali radę Josemarii: kłótni jak najmniej, a jeżeli już – to nie w obecności dzieci. Mogli się zgadzać ze sobą lub nie, ale nigdy (!) nie robili wobec siebie jakichś negatywnych komentarzy. I co bardzo ważne – nie krytykowali się wzajemnie.

A Pan i rodzeństwo, byliście posłusznymi dziećmi?
– Czasem dochodziło do domowych sprzeczek, raczej drobnych. Gdy się na rodziców nawet obrażałem, w głębi serca czułem, że mają rację. I dość szybko złość mi przechodziła. Może dlatego, że zawsze czułem ich miłość? W pewnym momencie przechodziłem wewnętrzny bunt wobec ojca. Jednak dość szybko nabrałem dystansu, zobaczyłem, że to, co czuję, nie ma większego znaczenia. Bunt był chyba automatycznie „stłumiony” wielką miłością, którą otrzymywałem od ojca.

Rodzice uczyli was religijności? Wiary?
– Uczyli nas ciągłego dziękczynienia – sami za wszystko wciąż dziękowali Bogu. Dbali o życie religijne, ale to nie były formy wprost. Uczyliśmy się wiary przez obserwację: rodzice żyli prosto, pobożnie, bez fanatyzmu. Mój brat został księdzem, wszystkie siostry i ja jesteśmy numerariuszami Opus Dei.

Ktoś powie: „Pana rodzice to było rzeczywiście święte małżeństwo. My jesteśmy normalni”.
– Oni byli normalni! Każdy człowiek ma swoje dziwactwa, przyzwyczajenia, co utrudnia wzajemne relacje. Moim celem jest dążenie do takiej normalności, jaką widziałem u rodziców. Chcę widzieć dobrą stronę wszystkich rzeczy, wciąż dziękować za życie. Chcę być pozytywnie nastawiony do świata i innych ludzi. Może trudno w to uwierzyć, ale moi rodzice nigdy się narzekali!

Narzekanie to grzech?
– Nie, to nie jest grzech, ale po prostu strata czasu, niczemu pozytywnemu nie służy. Myśleli podobnie św. Jan od Krzyża oraz Nietzsche. Gdy mówię o skarżeniu się, mam raczej na myśli gorycz wewnętrzną, wewnętrzne negatywne nastawienie, bunt i brak akceptacji. Tego chrześcijanin musi się wystrzegać. Trzeba być pokornym. Pokora jest największą mądrością, a osoba pokorna nie może mieć w sobie goryczy. Pokora to maksymalna mądrość chrześcijanina.

Widział Pan na co dzień ich miłość? Musieli być bardzo zapracowani...
– Byli. Miłość widziałem w każdym ich zwykłym geście, słowie. Co ciekawe, i chyba godne polecenia wszystkim małżeństwom, rodzice jedno popołudnie w tygodniu mieli tylko dla siebie. Między 17 a 23 wychodzili z domu: do teatru, restauracji czy na spacer. Ojciec kiedyś powiedział mi, że po wielu latach małżeństwa mieli z matką ten sam zapał co pierwszego dnia po ślubie. Mówił, że kocha matkę bardziej niż w narzeczeństwie. Kiedy ktoś pytał mojego ojca, jak tworzy tak niesamowitą atmosferę miłości i bezpieczeństwa w rodzinie, mówił po prostu, że jeśli się bardzo chce, to można.

Żeby żyć w taki sposób, trzeba mieć szczególną łaskę...
– O łaskę trzeba Boga prosić. To jedyny sposób, żeby ją otrzymać.