publikacja 01.03.2010 08:36
„Jeżeli wychodząc z Groty, postanawiasz więcej jej nie opuszczać pozostając wewnętrznie przywiązanym do skały cały twoje życie, za każdym razem, gdy myślami powrócisz do niej, odnajdziesz ten wzrok pełen miłosierdzia dla ciebie i odkryjesz w Bernadecie wzór niezwykłej wierności Pani pełnej współczucia i zadziwiającego objawienia Boga dla naszych czasów” - bp Dominique You, Brazylia.
Lourdes. Foto: Henryk Przondziono
Lourdes jest jednym z tych nielicznych sakralnych miejsc, o których można mówić bez końca. Lourdes zadziwia, tak jak zadziwia odkrywanie Boga. Wszak odkryć Lourdes, wpatrywać się w oblicze Niepokalanej – to znaczy odkrywać wciąż na nowo tajemnicę samego Stwórcy, Jego niezgłębionego miłosierdzia i miłości, która w tym miejscu objawia się w przedziwny sposób. Zgłębiać tajemnicę Lourdes znaczy również odkrywać sens i cel cierpienia, które od zawsze jest wpisane w dzieje człowieka.
Najświętsza Maryja Panna, jak poucza Jan Paweł II w „Salvifici Doloris”, całym Swoim życiem złożyła godne naśladowania świadectwo ewangelii cierpienia, znosząc z wiarą udręki i troski dnia codziennego. Wszystkie cierpienia, które złączyły się w Niej jakby w jedno, nieprzerwane pasmo, świadczą nie tylko o Jej niewzruszonej wierze, ale stanowią Jej wkład w dzieło powszechnego zbawienia. Już od momentu Zwiastowania dostrzega w Swoim macierzyńskim powołaniu „przeznaczenie”, aby uczestniczyć w sposób jedyny i niepowtarzalny w posłannictwie Swego Syna. Po wszystkich wydarzeniach publicznej działalności Syna, w której uczestniczyła jakby w ukryciu, ale zawsze z całą wrażliwością Swego serca, właśnie na Kalwarii Jej cierpienie u boku cierpiącego Jezusa osiągnęło stopień przechodzący ludzką wyobraźnię. Jako świadek męki Syna, dzięki obecności i jako jej uczestniczka poprzez współcierpienie, Maryja dała jedyny w swoim rodzaju wkład w ewangelię cierpienia.
Ewangelia cierpienia oznacza nie tylko obecność cierpienia w Ewangelii, jako jednego z tematów Dobrej Nowiny. Oznacza ona zarazem objawienie zbawczej mocy i zbawczego sensu cierpienia w mesjańskim posłannictwie Chrystusa, z kolei zaś w posłannictwie i powołaniu Kościoła. Bernadeta Soubirous, przez którą Matka Boża przekazała orędzie światu w Grocie Massabielle, niejednokrotnie doznawała wielorakich cierpień: choroby, nędzy w rodzinie, słabej pamięci i problemów z nauką, wrogości otoczenia, szyderstw i wyśmiewania.
Doświadczenia, z jakimi musiała się zmierzyć skromna wizjonerka, nauczyły ją, że cierpienie jest czymś bardziej jeszcze podstawowym od choroby, bardziej wielorakim. Mimo swej trudnej sytuacji życiowej nigdy nie była nastawiona na korzyści materialne, nigdy też nie wzięła od nikogo ani grosza, mimo iż po tym, jak stała się „sławna”, wielu wpychało jej pieniądze do kieszeni. Zawsze opowiadała o Pani z prostotą i przejęciem. Nigdy też nie miała zamiaru zmuszać kogokolwiek do wiary w to, co opowiadała za wszelką cenę. Wszystko kwitowała stwierdzeniem: „Polecono mi Wam to powiedzieć”.
Dnia 28 maja 1861 roku po raz pierwszy własnoręcznie napisała wyjątkowy dokument: historię początku objawień Pięknej Pani. Taka jest jego treść: „Poszłam na brzeg rzeki Gave zbierać chrust z dwiema innymi dziewczynkami, które przeszedłszy przez wodę zaczęły płakać. Zapytałam je, dlaczego płaczą? Odpowiedziały, że woda jest bardzo zimna. Poprosiłam je, żeby mi pomogły nawrzucać kamieni do wody, przez które mogłabym przejść bez zdejmowania butów; odpowiedziały, że muszę zrobić tak jak one. Poszłam, więc trochę dalej, żeby zobaczyć czy mogę gdzieś przejść suchą nogą. Nie udało mi się. Wróciłam, więc przed grotę, żeby zdjąć buty. Ledwo zaczęłam i nagle usłyszałam szum. Odwróciłam się w stronę łąki i zobaczyłam, że gałęzie drzew są nieruchome. Ponownie zaczęłam zdejmować buty i znowu usłyszałam ten sam szum. Podniosłam głowę i spojrzałam na grotę.
Zobaczyłam Panią ubraną na biało: miała białą suknię z niebieskim paskiem i na każdej stopie złotą różę i tego samego koloru łańcuszek łączący paciorki jej różańca. Kiedy zobaczyłam to wszystko, przetarłam oczy; myślałam, że mi się przywidziało. Włożyłam rękę do kieszenie, gdzie nosiłam różaniec. Chciałam się przeżegnać, ale ręka opadała mi zanim zdołałam ją podnieść do czoła. Pani uczyniła znak krzyża. Wówczas moja ręka zadrżała i mnie również udało się przeżegnać. Zaczęłam odmawiać różaniec. Pani przesuwała paciorki, ale usta jej nie poruszały się. Kiedy skończyłam, Pani nagle znikła. Zapytałam towarzyszące mi dziewczynki czy nie widziały czegoś? Odpowiedziały, że nie i nalegały, by im powiedzieć, o co chodzi. Więc powiedziałam, że widziałam Panią ubraną na biało, ale nie wiem, kto to był i że nie wolno im o tym opowiadać. Następnie powiedziały mi, że nie powinnam tu więcej przychodzić: Powiedziałam im, że nie”.
Pierwsze lata w młynie szczęścia
Nawet najmniejszy strumyk całej „krainy Lourdes” zasilał młyn. Jeden z tych strumyków – Lapacca – napędzał koło młyna Boly. Nazwa młyna pochodziła od dawnego angielskiego właściciela. Ten młyn miał też inną nazwę, jakby późniejszy przydomek, o wiele bardziej wymowny: młyn szczęścia”. Ta nazwa jest owocem historii, która zdaje się przesiąkać ściany miejsca, gdzie Bernadeta spędziła pierwsze dziesięć lat swego życia. Dla niej miłość rodziców była jej „witaminą wzrastania”.
Bernadeta, podobnie jak jej rodzeństwo, urodziła się z autentycznej i prawdziwej miłości Franciszka Soubirous i Luizy (Ludwiki) Castérot, którzy pobrali się 9 stycznia 1843 roku. Natychmiast młoda para wprowadziła się do młyna Boly. Było to wówczas miejsce zamieszkania i środek utrzymania rodziny Castérot. Nagła śmierć młynarza zostawiła wdowę, młodego syna i cztery córki pozostające wciąż do wydania za mąż, w tym Luizę, drugą córkę, która miała 17 lat. W „klanie” Soubirous nie było żadnego spadku do podziału. Cały majątek był do odziedziczenia przez 34 letniego Franciszka. Jego ślub z Luizą Castérot odbył się wbrew zwyczajom, ponieważ Luiza była młodszą córką. Chciano go więc chętnie ożenić z Bernardą, najstarszą córką pani Castérot. Jednak upartość Franciszka doprowadziła do tego, że teściowa musiała ustąpić i dać matczyne błogosławieństwo właśnie Luizie.
Rok po ich ślubie przyszła na świat Bernadeta w jednym z pokoi młyna, 7 stycznia 1844 roku. W tamtym czasie należeć do rodziny młynarza oznaczało pewien, dość dobry status socjalny. Nie wszystko było łatwe w „młynie szczęścia”, tym bardziej, że „klan” Castérot dalej w nim mieszkał. Mimo iż Franciszek pracował w młynie, to jego teściowa, każdego dnia, wydawała polecenia, by wszyscy mogli spokojnie żyć. Jak na tamte czasy dom rodziny Castérot był dość komfortowy. Pani Castérot czuwała, by wszystko było w porządku. To ona prowadziła księgowość całego młyna. Ona też przypominała złym płatnikom o ich zaległych zobowiązaniach. Czuwała również nad równowagą między dochodami i wydatkami. Ostatecznie, w roku 1848, na 10 lat przed objawieniami w Grocie Massabielle, „klan” Castérot wyprowadził się z młyna, by zamieszkać w innym m miejscu. Odtąd Franciszek i Luiza mogli wreszcie budować ognisko rodzinne po swojemu
Było to pewnego listopadowego wieczoru 1844 roku. W całej rodzinie panował czas odprężenie i odpoczynku. Bernadeta miała wówczas jedenaście miesięcy. Był spokojny wieczór . Przy kominku drzemała Luiza, zmęczona całodniową pracą a także początkiem nowej ciąży. Franciszek wyszedł na chwilę po drzewo. Nagle świeca z żywicy, która lekko trzaskając oświetlała pokój, upadła na bluzkę Luizy. Zaskoczona we śnie, zaczęła krzyczeć z przerażenia. Franciszek, słysząc krzyki żony, natychmiast przybiegł do domu i po chwili paniki udało mu się zgasić bluzkę. Jednak poparzenie, które w ostateczności nie okazało się zbyt poważne, oznaczało niestety koniec karmienia piersią Bernadety. W tych okolicznościach Luiza podjęła decyzję o wysłaniu córki do Bartrès, położonego w odległości ok. 3 km od Lourdes, do karmicielki, pani Marii Laguës.
Czas próby
Ogromne zmartwienie sprowadziło małą Bernadetę z powrotem do Lourdes. W roku 1846 umarł jej młodszy braciszek Jasio. Siedząc przed ogniskiem trzaskających w kominku buku i olchy. Luiza i Franciszek coraz częściej milczeli, martwiąc się o to, co przyniesie im kolejny dzień. Obydwoje wiedzieli, że być może zjedli już ostatni kawałek białego chleba. Przez dziesięć lat, od 1844 do 1854 roku, życie rodziny Souborous płynęło raczej jak spokojna rzeka, chociaż woda z potoku Lapacca, który napędzał młyn była dość kapryśna. Były bowiem i takie okresy w ciągu roku, kiedy zaczęło brakować wody.
W ciągu tych lat sytuacja finansowa młyna nie była już tak dobra, jak wcześniej. Kiedy w dolinie pojawiły się młyny przemysłowe, sposób pracy Franciszka nadal pozostawał rzemieślniczy, ze zużytymi czasem narzędziami. Nie licząc jeszcze i tego, że Franciszek nie potrafił czasami wyegzekwować należności za mąkę. Był „za dobry”, mówiono w okolicy. Co więcej, Soubirous byli bardzo gościnni dla wszystkich, którzy odwiedzali ich dom. Często wydawali więcej niż zarobili. Nigdy z pewnością Klara Castérot, matka Luizy, by na to nie pozwoliła. Kiedy opuściła młyn Boly z pozostałymi dziećmi, Soubirous musieli sobie jakoś radzić bez jej codziennych rad. Ostatecznie, w roku 1852 młyn został sprzedany, a nowy właściciel dał wszystkim do zrozumienia, że sam chce zarządzać młynem. Franciszek z rodziną musiał opuścić młyn, dwa lata później sprawa została zakończona.
Po opuszczeniu „młyna szczęścia” dla rodziny Franciszka zaczęła się długa wędrówka, z niepowodzenia w niepowodzenie, z mieszkania do mieszkania. Tak czy inaczej, Soubirous nie mieli z czego płacić czynszu. Cała seria „ciężkich ciosów” pogrążyła ich w nieszczęściu, przez co niegdyś szanowany młynarz popadł w nędzę.
W okolicach Wszystkich Świętych, w roku 1856, rodzina Soubirous szła ulicami Lourdes, ciągnąc ze sobą całe swoje bogactwo: ręczny wózek naładowany wyszczerbionymi naczyniami i kilkoma meblami. Nawet szafa ślubna pozostała jako zastaw za opóźnione opłaty. Niczym życiowi rozbitkowie Franciszek z rodziną zmierzali na ulicę Petits – Fossés (Niskie –Rowy), gdzie w latach 1825 – 1830 było więzienie. Potem ze względów higienicznych zostało przeniesione w inne miejsce. Kuzyn rodziny Franciszka, Andrzej Sajous, zgodził się ich przyjąć tylko do jednego pomieszczenia, które ani on, ani jego żona i dzieci nie chcieli zajmować. Nie śmiał odmówić prośbie Franciszka. Nikt przed nimi, po tym jak zlikwidowano więzienie, nie był w stanie dłużej mieszkać w tym lochu, nawet dzwonnik, kowal czy rzeźnik, wszyscy próbowali po kolei w nim zamieszkać, ale w krótkim czasie zrezygnowali.
Powoli Franciszek popchnął swoim ramieniem ciężkie drzwi, w których do dnia dzisiejszego jest ogromny, starodawny zamek. Ściany z rozsypującym się tynkiem na grubych kamieniach, wydawały się być przesiąknięte zwierzeniami złodziei i przekleństwami pijaków. Kiedy cała rodzina była zajęta urządzaniem tego skromnego pomieszczenia bez słowa, załzawione oczy Luizy i Franciszka spotkały się ze sobą. Naraz Franciszek odczuł bolesne kłucie w swoim lewym oku. Popatrzył wtedy na ukochaną żonę, która organizowała ich nowe życie w lochu i jedno zdanie na nowo zabrzmiało mu w uszach, zdanie które uderzało jak nóż rewolucyjnej gilotyny: „Pana oko już nigdy nie będzie widziało”, jak to zapowiedział lekarz. Znów pojawił się w jego sercu żal spowodowany tym niezręcznym uderzeniem dłuta w stary młyński kamień, który próbował odnowić i ten nieszczęsny odłamek, który brutalnie wpadł mu w oko.
Po tym wypadku jego rodzina zostawiła młynarstwo i wlekła za sobą swą nędzę. W umyśle szanowanego niegdyś młynarza pojawiały się różnego rodzaju myśli: „Byłem młynarzem i poważano mnie. Stałem się ślepy na jedno oko, biedny, doprowadzono do wynajęcia moich rąk taniej niż stara szkapa. Doprowadzony do tego, że nie mogę nic rodzinie ofiarować, tylko ten loch”.